Zbliża się koniec roku i początek najróżniejszych zestawień. Jak co roku na wNas.pl prezentujemy listę najlepszych i najgorszych rodzimych filmów jakie w mijającym roku pojawiły się na ekranach polskich kin. Ranking zawiera tylko te filmy, które premierę kinową miały w 2015 roku. Brak na nim pokazywanych na festiwalu filmowym w Gdyni znakomitych filmów „Moje córki krowy” czy „Excentrycy”, które oficjalną premierę mają w 2016 roku.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Top 10 najgorszych i najlepszych filmów 2015 roku.Ranking Adamskiego
Oto subiektywna lista Łukasza Adamskiego.
NAJGORSZE POLSKIE FILMY ROKU
Na początku zaznaczę, że ten ranking nie musi oznaczać obiektywnie najgorszych filmów roku. Na liście znalazły się filmy, które nie tyle były źle nakręcone, nieumiejętnie zagrane czy słabo napisane. Na tej liście umieszczam też obrazy, które mocno mnie rozczarowały czy doprowadziły do irytacji, a do których miałem wysokie oczekiwania. Nie ma na niej oczywistych porażek filmowych, po których nie spodziewałem się nawet niczego dobrego.
5. „Chemia”
Oglądając na festiwalu w Gdyni „Chemię” debiutującego na reżyserskim stołku operatora Bartosza Prokopowicza, przecierałem oczy ze zdumienia.Już w trakcie seansu napisałem na portalu społecznościowym, że od czasu okropnego „Gwiazd naszych wina” nie widziałem tak kiczowatego i emocjonalnie szantażującego filmu o raku. Po seansie dowiedziałem się, że reżyser filmu był mężem Magdaleny Prokopowicz, założycielki fundacji Rak’n’Roll, na której tragicznej historii obraz ten jest luźno oparty. W jakimś stopniu stępia to ostrze mojej krytyki. Dlaczego?
4. Piąte, nie odchodź. Już pierwsza scena filmu pokazująca niemą rozmowę dwóch aniołów o istocie dobra, zła, wiary i niewiary pokazuje z jakim rodzajem kina mamy do czynienia. „Piąte nie odchodź” Katarzyny Jungowskiej to obraz gładko wchodzący w specyfikę protestanckiego kina z USA. Nie ma ten film nic wspólnego z religijnymi dziełami Kieślowskiego i innymi metafizycznymi polskimi obrazami. Prosty, ale religijnie słuszny przekaz, telenowelowa maniera realizacyjna i wszechobecny patos przesiąkający każdą scenę upodabniają film do „October Baby” czy „Doonby. Każdy jest kimś”. Film debiutującej i niepewnej za kamerą Jungowskiej jest reżyserko kulawy. Mówiąc Mamoniem można też rzec, że dialogi są momentami niedobre. Bardzo niedobre dialogi są. Z drugiej jednak strony służą one wyższemu celowi. Mają ewangelizować widza. Ten ranking nie jest jednak ideologiczny, a opiera się na walorach artystycznych. A tych w filmie Jungowskiej można szukać ze świecą. I to nie Caritasu.
3. Mur.
Debiut Dariusza Glazera został gdzieś nazwany „romansem międzykastowym”. Stąd też tytuł „Mur”, który ma symbolizować podział na Polskę zamkniętą w nowoczesnym osiedlu za kratami i slumsy dawnych blokowisk. Choć jest to temat mocno wyświechtany zarówno artystycznie jak i socjologicznie, to filmowiec o nowatorskim spojrzeniu mógłby z niego zrobić ciekawą przypowieść. Można było z tego zrobić satyrę na nowobogacką Polskę śniącą cudzy sen. Można było wykreować przypowieść o upokorzeniu jednostki rzeczywistością kraju, który, jak mówi propaganda rządzących, jest w najlepszym swoim okresie w historii. (…) Zamiast tego mamy długie sceny, z których nic nie wynika. Można by machnąć ręką, gdyby reżyser miał dar Jarmuscha opowiadania „o niczym”. Współautor scenariusza do intrygującego „Chrztu” Wrony zderza się ze ścianą niemożności zaintrygowania swoimi bohaterami. Kończy film, gdy staje się ciekawy poprzez pierwszą mglistą przemianę głównego bohatera. Jedno się Glazerowi udało- zbudował mur między widzem i swoim dziełem. Wyjątkowo trudny do przebicia.
2. Król Życia. Robert Więckiewicz jest obecnie na fali i dowodzi co rusz, że potrafi zagrać najróżniejsze role. Od Lacha Wałęsy, przez zdegenerowanego alkoholika u Smarzowskiego aż po komiksowo twardzielskiego prokuratora w ekranizacji kryminału Miłoszewskiego. Szkoda, że grając cynicznego japiszona z korporacji trafił na tak słaby scenariusz. Ta komedia o korpo-robocie, który przez samochodowy wypadek przemeblowuje całe swoje życie sprawdza się w pierwszych 15 minutach. Na tyle starcza pary twórcom, którzy ostatecznie nie dbają już nawet o poziom banalności żartów i pogrążają się w mniej lub bardziej moralistycznym tonie. Szkoda, że z klasycznego filmu ku pokrzepieniu serc w stylu amerykańskim wyszedł nudna, przewidywalna i banalna karykatura „feel good movie”. Jedyne co po „Królu życia” zostaje to dobry zwiastun, na którym spokojnie można poprzestać seans.
1.Jak całkowicie zniknąć „Jak całkowicie zniknąć” nie jest tak pretensjonalny jak „tęczowa zemsta na polskim antysemityzmie” Wojcieszka i momentami wizualnie olśniewa. A jednak ponownie mamy do czynienia z pięknie pomalowanym pustakiem. Zdjętym z berlińskich ulic neonem, którego pociągający blask po dłuższej chwili męczy. Lesbijski (tym razem bez żydowskich wątków) romans opowiada o jednej nocy na ulicach stolicy Niemiec, którą spędzają z sobą Polka (Agnieszka Podsiadlik) i Niemka (Pheline Roggan). Krzątają się, bawią i zatapiają we wzajemnej fascynacji. Wszystko zamknięte w spojrzeniach i małych gestach. Wojcieszka nie interesuje, co dziewczyny mają do powiedzenia. Ważne, by w rytm muzyki Julii Marcell roztopiły się, zniknęły w metropolii, jak w utworze Radiohead „How To Disappear Completely”
NAJLEPSZE FILMY ROKU
5. Córki dancingu
37-letnia Smoczyńska zaprezentowała mieszankę będącą połączeniem sennych przaśności PRL z koszmarami Davida Lyncha, wampirycznego romansu i w końcu slasherów w stylu „Ludzkiej stonogi”. Wszystko jest osadzone w gatunku praktycznie nieobecnym w polskim kinie, czyli musicalu. Ten nieznośny dla ogromnej części widowni film rzeczywiście powoduje, że „kopara może uderzyć o glebę”. Smoczyńska opowiada o dwóch nastolatkach — Złotej i Srebrnej (Marta Mazurek i Michalina Olszańska), które… wychodzą z Wisły i trafiają pod skrzydła muzyków grupy Figi i Daktyle. Dlaczego dziewczyny wychodzą z wody?
4. Onirica Ten erudycyjny żałobny poemat będący intymną spowiedzią wielkiego artysty wyjechał z festiwalu w Gdyni bez żadnej nagrody. Hańba. Majewski zrobił oniryczny fresk o cierpieniu, traumie i metafizycznymwymiarze 2010 roku. Wszystko zatopił zaś w smoleńskim błocie cierpienia, które przełożył na osobistą traumę swojego bohatera. (…) Czy żałoba narodowa po 10/04 nakładająca się na jego osobistą żałobę umniejsza, czy powiększa jej siłę? A może jest to metafizyczna odpowiedź na jego pytania o miejsce Boga w świecie? Może jest to wypełnienie słów kapłana o potrzebie przestania postrzegania tragedii przez ból indywidualny?
3. Fotograf Choć główną osią filmu jest wątek detektywistyczny, można „Fotografa” odczytywać na kilku płaszczyznach. Owszem, to opowieść o rosyjsko- -polskim śledztwie sięgającym głębokiego komunizmu, które bazuje na schematach kina policyjnego. Krzystek sięga jednak głębiej, opisując specyfikę Legnicy i analizując mechanizmy rządzące umysłami radzieckich żołnierzy. Na dodatek jeszcze nikomu w polskim kinie nie udało się tak przerażająco zbudować wizerunku psychopaty, który spokojnie może wejść do panteonu najsłynniejszych filmowych bestii. Cieszy też, że Krzystek nie kopiuje postaci gliniarzy z cop movies, jednocześnie unikając naśladownictwa z kanonicznego już „Pitbulla”. Tym samym kreuje zupełnie oryginalną mieszankę typów stróżów prawa.
2. „11 minut” Jerzy Skolimowski nakręcił nie tyle bardzo sobisty film, ile poetycki utwór z idealnie dobranym rytmem, mistrzowsko przemyślaną strukturą i bardzo delikatną symboliką. Polak zdaje się w nim krzyczeć ( bardzo głośna muzyka w finale wręcz ogłusza widza): dostrzegajcie znaki i symbole. Świat i tak dąży do katastrofy. Legendarny reżyser wraca po pięciu latach do kina, robiąc film zupełnie różny od „Essential killing”. Po pozbawionej słów opowieści o potrzebie wolności, w spektakularny, wybuchowy sposób snuje historię kresu. „11 minut” uwypukla istotę przypadku w życiu człowieka. Nic odkrywczego- powie ktoś. Od klasyki Kieślowskiego temat ten jest wałkowany w kinie całego globu. To prawda. A jednak forma nie pozwala go łatwo zaszufladkować. Skolimowski zabiera głos tylko wtedy, gdy ma coś istotnego do powiedzenia. „11 minut” zrodził się z dramatycznych osobistych przeżyć reżysera ( śmierć syna), który pragnął pokazać katastrofę totalną, kruchość, nieprzewidywalność życia i jego pozorną przypadkowość.
1. Noc Walpurgii. Komizm, farsa, seks, perwersja, miłość, wyzwolenie i zejście do piekieł- wszystko to pojawi się tej jednej nocy, przy której upodlenie reżysera z „Wenus w futrze” Polańskiego jest niemal niewinną igraszką. Nocą Walpurgii dawni Germanie nazywali noc duchów, zmarłych, której przewodziła bogini śmierci Hel. Diva Nora pragnie powstać ze zmarłych. Jednak próbuje tego dokonać w noc symboliczną. Noc nazywaną też czasem „kościoła Szatana”. Czy odkupienie jest więc możliwe? Debiutant Marcin Bortkiewicz z nieprawdopodobną czułością pokazuje główną bohaterkę- upadłą wewnętrznie divę, która przeżyła Holokaust. Bortkiewicz wraz z operatorem Andrzejem Wojciechowskim pieści muzę kamerą, rani ją i wydobywa z jej wnętrza cały ból. Ból symbolizowany przez wytatuowany na ręku obozowy numer. Nora przetrwała Holokaust, choć zapłaciła za życie straszną cenę.
Na koniec zaś nagroda specjalna. „Najgorszy z najlepszych i najlepszy z najgorszych polskich filmów roku”…and the winner is…HISZPANKA!
Dawno żaden polski film nie został w równym stopniu przez krytyków znienawidzony, co pokochany. Obraz Łukasza Barczyka jest tak totalnie oryginalny, że podzielił również wewnętrznie autora tych słów, który miał ochotę go umieścić po drugiej stronie rubryki. Dlaczego więc go polecam?
Zatopiona w spirytyzmie opowieść o Powstaniu Wielkopolskim wygląda jakby wyszła spod ręki będącego w słabej formie Tima Burtona. Ale jednak jest to nowa jakość w polskim kinie. Jest to świeża, bezkompromisowa, szczera i pozbawiona komercyjnego wyrachowania, w pełni autorska wizja zrobiona za gigantyczne pieniądze. Jasne, że jest to opowieść z gatunku „pulp”. Ma jednak w sobie zadziorny błysk.
Choć Barczyk opowiedział o Powstaniu Wielkopolskim w zupełnie nie historyczny sposób to nie można porównać jego filmu do „Miasta 44” Jana Komasy. Ten bowiem zachował powagę i ramy kina wojennego, opakowując go jedynie w postmodernistyczny język. Natomiast Barczyk zrobił surrealistyczny film o wojnie telepatów z Ignacym Paderewskim (Jan Frycz) w tle, będący mieszanką „Incepcji” Nolana, Lynchowskich koszmarów i w końcu kiczowatego Burtonowskiego przepychu.
Pisałem już na wNas.pl, że „Hiszpanka” to film jaskrawo płytki. Jest to zabawa konwencją, gdzie historia Powstania jest potraktowana jako dodatek do wizjonerstwa twórcy. Reżyser na dodatek co rusz legnie na scenariuszowej intrydze, a jego postacie są wycięte z grubego kartonu. O ile wytrenowany w szalonym kinie Burtona Crispin Glover jako pruski sadysta, mówiący fatalnie po niemiecku niczym nazista z dykteryjki Jarmuscha w „Brooklyn Boogie”, jest przepysznie przerysowany, o tyle reszta obsady gubi się w tym labiryncie. Jakub Gierszał jest sztywny niczym Keanu Reeves, a Frycz wygląda jak Pan Kleks po zażyciu LSD. W zasadzie cały miotający się na wszystkie strony film można ująć w scenie jego otwarcia, będącej popisem operatorskim Kariny Kleszczewskiej. Widzimy w niej wirujący obraz kilku bohaterów przy stole spirytystycznym. Scena zachwyca wizualnie, uderza do głowy, ale ostatecznie pozostawia pustkę. Pustkę, której nie wypełnia mieszanka niemieckiego ekspresjonizmu, groteski Witkcego, elementów kina Kubricka czy kiczu Wesa Andersona.
„Hiszpanka” to Zorbowska piękna katastrofa, którą jednak… warto zobaczyć! To po prostu ujmujący szczerością i artystyczną bezczelnością film, który w przyszłości stanie się kultowy jak masakrowana przez krytyków „Trzecia część nocy” Żuławskiego. Ten film stał się mi bliski jak bardzo ułomne, ale pociągające grindhousowe kino lat 70-tych. Łukasz Barczyk zrobił piękną i fascynującą szmirę, jakiej polskie kino jeszcze nie widziało.
Łukasz Adamski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/276072-top-5-najgorszych-i-najlepszych-polskich-filmow-2015-roku-ranking-adamskiego