Jerzy Skolimowski nakręcił nie tyle bardzo sobisty film, ile poetycki utwór z idealnie dobranym rytmem, mistrzowsko przemyślaną strukturą i bardzo delikatną symboliką. Polak zdaje się w nim krzyczeć ( bardzo głośna muzyka w finale wręcz ogłusza widza): dostrzegajcie znaki i symbole. Świat i tak dąży do katastrofy.
Legendarny reżyser wraca po pięciu latach do kina, robiąc film zupełnie różny od „Essential killing”. Po pozbawionej słów opowieści o potrzebie wolności, w spektakularny, wybuchowy sposób snuje historię kresu. „11 minut” uwypukla istotę przypadku w życiu człowieka. Nic odkrywczego- powie ktoś. Od klasyki Kieślowskiego temat ten jest wałkowany w kinie całego globu. To prawda. A jednak forma nie pozwala go łatwo zaszufladkować. Skolimowski zabiera głos tylko wtedy, gdy ma coś istotnego do powiedzenia. „11 minut” zrodził się z dramatycznych osobistych przeżyć reżysera ( śmierć syna), który pragnął pokazać katastrofę totalną, kruchość, nieprzewidywalność życia i jego pozorną przypadkowość.
Skolimowski rozpoczął film od wymyślenia jego zakończenia, do którego prowadzi mozaika losów kilku osób, którzy znaleźli się razem w nieodpowiednim czasie i miejscu. Sprzedawca hot dogów ( Andrzej Chyra), obsesyjnie zazdrosny mąż (Wojciech Mecweldowski) aktorki (Paulina Chapko), hollywoodzki libertyn ( znany m.in. z „Gry o Tron” Richard Dormer), wiecznie naćpany kurier ( Dawid Ogrodnik), alpinista i jego żona ( Piotr Głowacki i Agata Buzek), malarz ( Jan Nowicki), ekipa pogotowia- wszystkich życie zmieni się w przeciągu 11 minut. W czasie tym czasie pojawia się wiele zwiastunów tragedii: czarna plamka na niebie ( a może to tylko zepsuty piksel?), gołąb uderzający o lustro ( chrześcijańska symbolika), tajemnicza postać pojawiająca się na zaśnieżonym ekranie telewizora oznajmiająca, że „niczego nie da się już naprawić” i w końcu lecący nisko między warszawskimi wieżowcami pasażerski samolot. Skolimowski od 11/09 chciał wykorzystać ten typowy dla naszych czasów symbol wiecznie obecnego niepokojącego strachu. Nieuniknionej i niewyobrażalnej katastrofy, która spada jak dosłowny grom z jasnego nieba. Sam tytuł nawiązuje przecież do tej daty.
Skolimowski nie nakręcił filmu, który by głęboko opowiadał o ludzkich problemach. Każda z postaci jest celowo mgliście nakreślona. Każda z nich jest jak fragment puzzli, stanowiący zaledwie ułamek układanki. Misternie konstruowanego planu czy może przypadku? Istotą opowieści jest muzyka Pawła Mykietyna. Pulsująca w rytm wybijających nieuchronnie sekund idealnie współgra z poetycką koncepcją Skolimowskiego. A może ta muzyka towarzyszy codziennie każdemu z nas i nie chcemy, albo, o zgrozo!, nie jesteśmy w stanie jej dostrzec?
Skolimowski mówi wyraźnie, że powinniśmy cenić życie i dostrzegać symboliczne zapowiedzi jego końca. Banalne to przemyślenie, ale pamiętajmy, że polski reżyser nie zrobił moralitetu. To bardzo osobiste wyrażanie smutku i cierpienia. Nie do każdego trafi takie jego ujęcie. Mnie Skolimowski przekonał. Nie nauczył absolutnie niczego, ale zabrał w 70 minutową podróż po zakamarkach swojej duszy. W sposób zaprawdę wirtuozerski.
Łukasz Adamski z Gdyni
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/265793-adamski-z-gdyni-11-minut-bardzo-osobisty-wybuchowy-poemat-skolimowskiego-o-smierci-recenzja