Oglądając na festiwalu w Gdyni „Chemię” debiutującego na reżyserskim stołku operatora Bartosza Prokopowicza, przecierałem oczy ze zdumienia. Już w trakcie seansu napisałem na portalu społecznościowym, że od czasu okropnego „Gwiazd naszych wina” nie widziałem tak kiczowatego i emocjonalnie szantażującego filmu o raku. Po seansie dowiedziałem się, że reżyser filmu był mężem Magdaleny Prokopowicz, założycielki fundacji Rak’n’Roll, na której tragicznej historii obraz ten jest luźno oparty. W jakimś stopniu stępia to ostrze mojej krytyki. Dlaczego?
Bo ten film jest bez wątpienia szczery i kipi od prawdziwych emocji. Trudno więc jego twórcę posądzać o cyniczne żerowanie na tragedii. Nie zmienia to jednak faktu, że jego dzieło jest, mówiąc delikatnie, nieudane. W przeciwieństwie do również bardzo osobistej, ale idealnie skrojonej w duchu tragikomedii Payne’a czy Brooksa „Moje córki krowy” Kingi Dębskiej czy momentami kulawego, ale zrodzonego z potrzeby serca Cezarego Harasimowicza „Żyć nie umierać”, „Chemia” jest artystyczną wtopą. Przykro mi to pisać o filmie tak osobistym i ważnym dla jego twórcy. Historia miłości żywiołowej i ekscentrycznej Leny (magnetyczna Agnieszka Żuławska) i ponurego, pełnego samobójczych myśli Benka (Tomasz Schuchardt) ma kilka wzruszających momentów. Prokopowicz nakreśla heroizm i upadek młodego małżeństwa w trakcie walki ze śmiertelną chorobą. Pokazuje, że nawet wielka miłość może nie przebić muru, jaki staje między naznaczonymi przez długi czas piętnem śmierci małżonkami. Powala ujęcie ukazujące przygotowującą ostatnie posiłki dla męża i dziecka kobietę, która za chwile udaje się do hospicjum. Żuławska, wyjąc nago (z usuniętymi piersiami) przed lustrem, jest do bólu autentyczna.
„Chemia” ma też silne antyaborcyjne przesłanie. Lena jest namawiana przez większość ginekologów do zabicia swojego nienarodzonego dziecka, które rzekomo ma uniemożliwić jej leczenie. Dopiero gdy trafia pod skrzydła doktor Sowy (Danuta Stenka), nie tylko rodzi ukochaną córeczkę, lecz także przez kilka lat może obserwować jej rozwój. Mógł to być film o raku w stylu „Biutiful” czy nawet odjechanych „Debiutantów”. Niestety cały jego potencjał ginie pod nieznośną warstwą niepotrzebnych udziwnień, jak irytujące animacje pokazujące rakowe komórki zżerające od środka bohaterkę. Szczytem artystycznego infantylizmu jest natomiast pojawiająca się na ekranie niczym deus ex machina śpiewająca niewiasta, która łopatologicznie podkreśla swoimi balladami ekranowy patos. Rozumiem, że Prokopowicz chciał autorsko opowiedzieć o osobistym dramacie i znalazł bliskie swojej wrażliwości środki. Potrzeba ekshibicjonizmu zasłoniła mu jednak umiejętność racjonalnej oceny swojego dzieła. Szkoda, że nie oddał scenariusza w ręce twórcy, który z dystansu spojrzałby na smutną historię jego żony. Zamiast oddania hołdu jej i tysiącom kobiet chorującym na raka piersi dostaliśmy ckliwy wyciskacz łez. Prokopowiczowi zabrakło doświadczenia i warsztatu, by znaleźć równowagę między różnorodną stylistyką a komiczno-dramatycznym nastrojem filmu.
Ostatecznie „Chemia” szantażuje widza emocjonalnie z mocą chemicznego napalmu, z każdą minutą staczając się do szufladki z wielkim napisem „ambitna grafomania”.
2/6
„Chemia”, reż. Bartosz Prokopowicz, dystr. Vue
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/267075-chemia-szczery-ale-grafomanski-film-o-umieraniu-recenzja