Prezydent najprawdopodobniej ogłosi dziś, że w związku z różnymi opiniami prawnymi konstytucjonalistów nie może ani odwołać wrześniowego referendum, ani dopisać do niego pytań, a że chce wziąć pod uwagę głos obywateli, połączy wybory parlamentarne z drugim referendum. Koszty będą mniejsze, wyborcy zadowoleni. Dodatkowo ośmieszona zostanie idea pierwszego referendum, na które pójdzie znikoma liczba Polaków, a które utonie w obliczu kampanii parlamentarnej (połączonej z nową kampanią referendalną).
Wszystko to będzie zapewne do bólu skuteczne, choć cały zabieg zostanie wykonany w białych rękawiczkach. Polacy głosując za jednym razem w kwestii wieku emerytalnego i wyborów do Sejmu, instynktownie skłonią się ku Prawu i Sprawiedliwości (które i tak ma gigantyczną przewagę w sondażach). Wszyscy wiemy, jaki będzie rezultat tych trzech pytań - Polacy zagłosują za obniżeniem wieku emerytalnego, za zakazem prywatyzacji Lasów Państwowych i za wolnym wyborem rodziców ws. sześciolatków. A przy okazji - na PiS. Pozostaje też możliwość, że Senat odrzuci ten pomysł - ale wówczas da oręż do uderzenia w mało obywatelską postawę PO, która głosowała „za” referendum w maju, a teraz już nie.
Skuteczność nie zawsze idzie jednak w parze ze słusznością i tak jest też tym razem. Ewentualne połączenie wyborów parlamentarnych z referendum to niezła zagrywka polityczna, ale jednak psująca dobre obyczaje i - podobnie jak w przypadku Bronisława Komorowskiego - wykorzystująca ideę referendum, by osiągnąć sukces wyborczy. Być może nie ma w tym nic nagannego, ale i chwalić nie ma się czym - poza, rzecz jasna, skutecznością. To zagranie na granicy dobrego smaku, a głosy rozsądku - jak prof. Andrzeja Zolla - znikną w ogólnym gwarze wywołanym zbliżającą się zmianą władzy. Bo przecież spory dotyczące tego, jak zareagować po ważnym referendum będą trwały - pojawi się też dyskusja, czy organizować referenda w każdej, nawet najbardziej błahej sprawie, która zyska milion podpisów. Być może to krok w kierunku demokracji bezpośredniej - do tej pory jednak nieznanej szerzej nad Wisłą.
Wrześniowe referendum miało być wreszcie prezentem dla Pawła Kukiza. Pamiętam jego pierwsze wypowiedzi po wyborach - pełen entuzjazmu muzyk przekonywał, jak bardzo duży prezent zostawił mu Bronisław Komorowski. Kukiz miał wykorzystać kampanię przed referendum jako falę, która wyniesie go do Sejmu, a może i koalicji rządowej. Tak się jednak nie stało.
Fali nie było - ani dla Komorowskiego, anie dla Kukiza - bo być jej nie mogło. Przeciętnego obywatela naprawdę średnio interesuje to, czy polityków wybierzemy w systemie JOW czy proporcjonalnym - byle nie kradli i byli uczciwi. Nikt nie zbierze milionów podpisów pod finansowaniem partii spoza budżetu państwa - to kwestia drugorzędna, dla koneserów polityki. O pytaniu w sprawie rozstrzygnięcia fiskalnych sporów na korzyść podatnika nawet szkoda pisać.
Z tego punktu widzenia referendum poświęcone trzem innym sprawom (o które postuluje PiS) jest rozsądniejsze i wywołujące prawdziwe emocje społeczne. Ale czy konieczne? Kompilacja głosowań 25 października będzie trampoliną dla Prawa i Sprawiedliwości. Realnie jednak będzie psuciem reguł gry - psuciem, które zapoczątkowała Platforma z Bronisławem Komorowskim na czele.
Trochę szkoda, że tak to wszystko wygląda. A skoro ktoś, kto wykorzystuje politycznie ideę referendum dostaje tym jak bumerangiem, to przecież nie da się wykluczyć, że stanie się to po raz drugi. Tylko ofiary będą inne.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Prezydent najprawdopodobniej ogłosi dziś, że w związku z różnymi opiniami prawnymi konstytucjonalistów nie może ani odwołać wrześniowego referendum, ani dopisać do niego pytań, a że chce wziąć pod uwagę głos obywateli, połączy wybory parlamentarne z drugim referendum. Koszty będą mniejsze, wyborcy zadowoleni. Dodatkowo ośmieszona zostanie idea pierwszego referendum, na które pójdzie znikoma liczba Polaków, a które utonie w obliczu kampanii parlamentarnej (połączonej z nową kampanią referendalną).
Wszystko to będzie zapewne do bólu skuteczne, choć cały zabieg zostanie wykonany w białych rękawiczkach. Polacy głosując za jednym razem w kwestii wieku emerytalnego i wyborów do Sejmu, instynktownie skłonią się ku Prawu i Sprawiedliwości (które i tak ma gigantyczną przewagę w sondażach). Wszyscy wiemy, jaki będzie rezultat tych trzech pytań - Polacy zagłosują za obniżeniem wieku emerytalnego, za zakazem prywatyzacji Lasów Państwowych i za wolnym wyborem rodziców ws. sześciolatków. A przy okazji - na PiS. Pozostaje też możliwość, że Senat odrzuci ten pomysł - ale wówczas da oręż do uderzenia w mało obywatelską postawę PO, która głosowała „za” referendum w maju, a teraz już nie.
Skuteczność nie zawsze idzie jednak w parze ze słusznością i tak jest też tym razem. Ewentualne połączenie wyborów parlamentarnych z referendum to niezła zagrywka polityczna, ale jednak psująca dobre obyczaje i - podobnie jak w przypadku Bronisława Komorowskiego - wykorzystująca ideę referendum, by osiągnąć sukces wyborczy. Być może nie ma w tym nic nagannego, ale i chwalić nie ma się czym - poza, rzecz jasna, skutecznością. To zagranie na granicy dobrego smaku, a głosy rozsądku - jak prof. Andrzeja Zolla - znikną w ogólnym gwarze wywołanym zbliżającą się zmianą władzy. Bo przecież spory dotyczące tego, jak zareagować po ważnym referendum będą trwały - pojawi się też dyskusja, czy organizować referenda w każdej, nawet najbardziej błahej sprawie, która zyska milion podpisów. Być może to krok w kierunku demokracji bezpośredniej - do tej pory jednak nieznanej szerzej nad Wisłą.
Wrześniowe referendum miało być wreszcie prezentem dla Pawła Kukiza. Pamiętam jego pierwsze wypowiedzi po wyborach - pełen entuzjazmu muzyk przekonywał, jak bardzo duży prezent zostawił mu Bronisław Komorowski. Kukiz miał wykorzystać kampanię przed referendum jako falę, która wyniesie go do Sejmu, a może i koalicji rządowej. Tak się jednak nie stało.
Fali nie było - ani dla Komorowskiego, anie dla Kukiza - bo być jej nie mogło. Przeciętnego obywatela naprawdę średnio interesuje to, czy polityków wybierzemy w systemie JOW czy proporcjonalnym - byle nie kradli i byli uczciwi. Nikt nie zbierze milionów podpisów pod finansowaniem partii spoza budżetu państwa - to kwestia drugorzędna, dla koneserów polityki. O pytaniu w sprawie rozstrzygnięcia fiskalnych sporów na korzyść podatnika nawet szkoda pisać.
Z tego punktu widzenia referendum poświęcone trzem innym sprawom (o które postuluje PiS) jest rozsądniejsze i wywołujące prawdziwe emocje społeczne. Ale czy konieczne? Kompilacja głosowań 25 października będzie trampoliną dla Prawa i Sprawiedliwości. Realnie jednak będzie psuciem reguł gry - psuciem, które zapoczątkowała Platforma z Bronisławem Komorowskim na czele.
Trochę szkoda, że tak to wszystko wygląda. A skoro ktoś, kto wykorzystuje politycznie ideę referendum dostaje tym jak bumerangiem, to przecież nie da się wykluczyć, że stanie się to po raz drugi. Tylko ofiary będą inne.
Strona 2 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/262833-kto-referendum-wojuje-ten-od-referendum-ginie-rzucony-pomysl-wrzesniowego-glosowania-wraca-i-jak-bumerang-uderza-w-platforme?strona=2