Elżbieta Bieńkowska nie jest politykiem z mojej bajki. Nie raz i nie dwa udowadnialiśmy, jak, delikatnie mówiąc, zastanawiające podstawy ma opinia, jaką pani wicepremier cieszyła się (i cieszy nadal) w mediach głównego nurtu. Reklamy i dodatki opłacane pośrednio i bezpośrednio przez jej ministerstwo były bezcenną kroplówką dla walczących o przetrwanie na rynku redakcji. Przypomnę choćby, co wraz z Markiem Pyzą pisaliśmy w tygodniku „wSieci” o źródłach pozytywnych artykułów i materiałów w tygodnikach opinii i mainstreamowych mediach:
Urząd, na którego czele stoi Elżbieta Bieńkowska, precyzyjnie wyjaśnił, czego oczekuje od dziennikarzy piszących za unijne pieniądze o wydawaniu środków przez rząd Donalda Tuska. Ministerstwo wydało specjalny, 130-stronicowy podręcznik pt. „Jak pisać o Funduszach Europejskich” (sfinansowany, notabene, za europejskie środki). Znajdziemy w nim wszelkie możliwe porady dla dziennikarzy: od merytorycznych uwag związanych z unijnymi dotacjami, po sugestie dotyczące wyglądu artykułów i telewizyjnych programów, a nawet wskazówki dotyczące stosowanego języka i ortografii
— pisaliśmy w tygodniku.
Nic więc dziwnego, że teksty i artykuły promujące Bieńkowską jako niezwykle kompetentnego ministra, królową Elżbietę wręcz, rewelacyjnie wydającą środki unijne wyrastały jak grzyby po deszczu.
To musiało irytować. A jednak choć wcale nie żal mi byłej wicepremier, to nie mogę się oprzeć wrażeniu, że schadenfreude czerpana z negatywnej opinii wystawionej Bieńkowskiej przez kilku zachodnich dziennikarzy, nie służy niczemu dobremu, a w dłuższej perspektywie wróci i uderzy jak bumerang.
Dlaczego?
Po pierwsze - krytyczna ocena Bieńkowskiej to tylko fragment rzeczywistości. A precyzyjnie mówiąc - fragment niewiele znaczący. Katarzyna Szymańska-Borginon, brukselska korespondentka rmf fm opisywała, jak wyglądają kulisy takiego „przesłuchania” kandydata na komisarza. Jednym słowem - teatr, bo polityczną pozycję dla Bieńkowskiej wypracowano wcześniej w negocjacjach międzyrządowych, a „przesłuchanie” jest po prostu formalnością.
Jako główna aktorka w spektaklu - Bieńkowska zna swój tekst, zna także prawie wszystkie pytania, które padną z ław poselskich. Ponadto, wszystko zostało przygotowane podczas rozlicznych prób. Bieńkowska musiałaby więc zupełnie zapomnieć roli lub się zbłaźnić, żeby nie spodobać się publiczności.
Fakt, że się „nie spodobała publiczności” (a przynajmniej jej części) dowodzi raczej małych zdolności komunikacyjnych pani wicepremier, która zresztą nie raz dała o sobie znać w tym względzie (choćby pamiętne „Sorry, mamy taki klimat” albo swawolne słowa o „dreszczach”). Aroganckie wtrącenia i dyskusyjne „przepychanki” z Jerzym Buzkiem mogły podobać się mediom nad Wisłą. W Brukseli już niekoniecznie.
Ale krytyczną oceną Bieńkowskiej nie ma się co podniecać przede wszystkim dlatego, że całe oburzenie, radość i kpiny po ocenach zachodnich mediów tylko wzmacniają kompleksy przed tym, co mówią i piszą o nas za granicą. A chyba nikt nie ma złudzeń, jakie to komentarze i cytaty z mitologizowanego „Zachodu” będą traktowane jako najważniejsze, gdyby to prawicowy obóz doszedł do władzy. Mieliśmy tego przykład w latach 2005-2007 (a przy okazji Lecha Kaczyńskiego dłużej), a i dziś co jakiś czas mamy echa tamtych publikacji, w których straszy się Jarosławem Kaczyńskim jako pałającym żądzą zemsty faszystą.
Nie odbieram chwili radości tym, którzy po latach nieznośnego wylewania na Bieńkowską ton lukru mieli gorzką satysfakcję z tego, że królowa nie jest taka wspaniała, jak słychać było nad Wisłą. Ale trzeba znać proporcje. W końcu „zachodnia opinia publiczna” czy „zachodni dziennikarze” nie powinni być dla nas żadną wyrocznią, a jedynie jednym z wielu punktów odniesienia. Tak w przypadku Bieńkowskiej, jak i w przypadku oceny prawicowych rządów, lustracji, strachu przed faszyzmem i innych spraw.
A tak na marginesie - wystąpienie Bieńkowskiej i, nazwijmy to, chłodne przyjęcie na europejskich salonach, pokazują tylko, że rację miał Kazimierz M. Ujazdowski. Polskim komisarzem (z ramienia PO) powinien zostać obeznany w brukselskich korytarzach, a przy tym stawiający poważnie sprawę rosyjskiej agresji Jacek Saryusz-Wolski, a nie minister Bieńkowska. Szkoda, że Saryusz okazał się dla Tuska za mało „platformiany”, bo korzyści dla Polski mogłyby okazać się o wiele większe niż przy okazji nominacji pani wicepremier.
CZYTAJ WIĘCEJ: To Saryusz-Wolski powinien być polskim komisarzem! A nie Bieńkowska!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/217003-schadenfreude-z-oceny-krolowej-bienkowskiej-nie-wzmacniajmy-kompleksow-przed-tym-co-powiedza-o-nas-za-granica
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.