Rację miał Robert Mazurek, pisząc kilka miesięcy temu z przymrużeniem oka, że recenzje „Smoleńska” zostały napisane zawczasu. Widać to po reakcjach Czerskiej i środowisk czerskopodobnych, które z pierwszymi ocenami chyba nawet nie czekały do końca poniedziałkowej premiery w Teatrze Wielkim. Wpisali się w to zresztą niektórzy politycy (przez litość przemilczmy ich nazwiska) - wszyscy oni nie czekając na wejście filmu Antoniego Krauzego do kin orzekli, że to smoleńska sekta, oszołomy i tu nie ma co gadać, tylko przewracać oczami.
Z drugiej zaś strony po, umownie mówiąc, prawej stronie panowała konsternacja. Obawy przed tym, że film będzie po prostu kiepski mieszały się z pewną niezręcznością co do ewentualnej krytyki „Smoleńska”. Jak bowiem podnosić rękę i pióro na pierwsze dzieło dotykające tak istotnej sprawy.
Zobaczyłem kinową wersję filmu i w całym tym zamieszaniu i nastawieniu trzeba powiedzieć przede wszystkim jedno: „Smoleńsk” Antoniego Krauzego wielu widzów po prostu zaboli. Zaboli, bo jest gigantycznym wyrzutem sumienia dla wielu środowisk. I bardzo dobrze. Co nie zmienia faktu, że do samego filmu można mieć liczne uwagi.
Zacznijmy od spraw czysto artystycznych, choć w przypadku takich produkcji jak „Smoleńsk” trudno je oddzielić od emocji, które muszą się pojawić. Antoni Krauze nakręcił zręczny i zgrabny film. Pomysł na to, by widz dojrzewał wraz z główną bohaterką (dziennikarką dużej stacji telewizyjnej) do wątpliwości ws. 10/04 był naprawdę niezły. Niestety, przy takim założeniu więcej, zdecydowanie więcej należy wymagać od odtwórczyni tej roli, bo to ona ma ciągnąć cały film. Beatę Fido to wyzwanie po prostu przerosło.
To o tyle istotne, że jeśli widz miał się utożsamić z dziennikarką dorastającą do posiadania swojego zdania ws. przyczyn tragedii, to rola musiała zostać przedstawiona wiarygodnie. Tego zabrakło, co w dużym stopniu rzutuje na odbiór całego dzieła. Rewelacyjna jest za to rola Aldony Struzik (grającej Ewę Błasik), a świetne drugoplanowe postaci trzeba zapisać na konto Redbada Klijnstry i Dominiki Figurskiej. Nieźle wypadł Jerzy Zelnik.
Jeśli dodać do tego jak zwykle przejmującą muzykę Michała Lorenca i dodające powagi historyczne zdjęcia wykonane 10 kwietnia i podczas wielkiej polskiej żałoby kolejnych dni, to film Krauzego zyskuje kilka solidnych argumentów, które artystycznie go bronią. Po stronie minusów na pewno wpisać trzeba kilka scen dołożonych kompletnie od czapy, kilkunastominutowy chaos fabularny w środkowej części filmu i nieco sztuczną, sztampową grę niektórych aktorów.
Umówmy się jednak, że wątki artystyczne zajmą na poważnie kilkoro krytyków filmowych i reżyserów, bo cała dyskusja wokół filmu toczyć się będzie w kontekście jego fabuły.
To właśnie w tym wymiarze nazwałem „Smoleńsk” gigantycznym wyrzutem sumienia dla widzów. Antoni Krauze podsumowuje kilka (kilkanaście?) istotnych wątpliwości wokół przyczyn tragedii, a przede wszystkim ukazuje historię rodzącej się manipulacji. Mechanizm dezinformacji w sprawie katastrofy smoleńskiej zasługuje na poważną naukową analizę, Krauze ogranicza się do publicystycznego nakreślenia problemu.
To bez wątpienia udaje mu się bardzo dobrze. Widzowie przypomną sobie o kolejnych wrzutkach: o czterech podejściach do lądowania, pijanym generale, prezydencie nakazującym lądowanie, kłótni na lotnisku, wymyślanych stenogramach (na czele z „Jak nie wylądujemy, to mnie zabiją”)… Wyliczać można długo. Dopiero nagromadzenie wszystkich tych łgarstw pokazuje skalę i istotę problemu. W tej mierze nawet średnio zainteresowany sprawą 10/04 widz dostrzeże problem, otworzy oczy.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Rację miał Robert Mazurek, pisząc kilka miesięcy temu z przymrużeniem oka, że recenzje „Smoleńska” zostały napisane zawczasu. Widać to po reakcjach Czerskiej i środowisk czerskopodobnych, które z pierwszymi ocenami chyba nawet nie czekały do końca poniedziałkowej premiery w Teatrze Wielkim. Wpisali się w to zresztą niektórzy politycy (przez litość przemilczmy ich nazwiska) - wszyscy oni nie czekając na wejście filmu Antoniego Krauzego do kin orzekli, że to smoleńska sekta, oszołomy i tu nie ma co gadać, tylko przewracać oczami.
Z drugiej zaś strony po, umownie mówiąc, prawej stronie panowała konsternacja. Obawy przed tym, że film będzie po prostu kiepski mieszały się z pewną niezręcznością co do ewentualnej krytyki „Smoleńska”. Jak bowiem podnosić rękę i pióro na pierwsze dzieło dotykające tak istotnej sprawy.
Zobaczyłem kinową wersję filmu i w całym tym zamieszaniu i nastawieniu trzeba powiedzieć przede wszystkim jedno: „Smoleńsk” Antoniego Krauzego wielu widzów po prostu zaboli. Zaboli, bo jest gigantycznym wyrzutem sumienia dla wielu środowisk. I bardzo dobrze. Co nie zmienia faktu, że do samego filmu można mieć liczne uwagi.
Zacznijmy od spraw czysto artystycznych, choć w przypadku takich produkcji jak „Smoleńsk” trudno je oddzielić od emocji, które muszą się pojawić. Antoni Krauze nakręcił zręczny i zgrabny film. Pomysł na to, by widz dojrzewał wraz z główną bohaterką (dziennikarką dużej stacji telewizyjnej) do wątpliwości ws. 10/04 był naprawdę niezły. Niestety, przy takim założeniu więcej, zdecydowanie więcej należy wymagać od odtwórczyni tej roli, bo to ona ma ciągnąć cały film. Beatę Fido to wyzwanie po prostu przerosło.
To o tyle istotne, że jeśli widz miał się utożsamić z dziennikarką dorastającą do posiadania swojego zdania ws. przyczyn tragedii, to rola musiała zostać przedstawiona wiarygodnie. Tego zabrakło, co w dużym stopniu rzutuje na odbiór całego dzieła. Rewelacyjna jest za to rola Aldony Struzik (grającej Ewę Błasik), a świetne drugoplanowe postaci trzeba zapisać na konto Redbada Klijnstry i Dominiki Figurskiej. Nieźle wypadł Jerzy Zelnik.
Jeśli dodać do tego jak zwykle przejmującą muzykę Michała Lorenca i dodające powagi historyczne zdjęcia wykonane 10 kwietnia i podczas wielkiej polskiej żałoby kolejnych dni, to film Krauzego zyskuje kilka solidnych argumentów, które artystycznie go bronią. Po stronie minusów na pewno wpisać trzeba kilka scen dołożonych kompletnie od czapy, kilkunastominutowy chaos fabularny w środkowej części filmu i nieco sztuczną, sztampową grę niektórych aktorów.
Umówmy się jednak, że wątki artystyczne zajmą na poważnie kilkoro krytyków filmowych i reżyserów, bo cała dyskusja wokół filmu toczyć się będzie w kontekście jego fabuły.
To właśnie w tym wymiarze nazwałem „Smoleńsk” gigantycznym wyrzutem sumienia dla widzów. Antoni Krauze podsumowuje kilka (kilkanaście?) istotnych wątpliwości wokół przyczyn tragedii, a przede wszystkim ukazuje historię rodzącej się manipulacji. Mechanizm dezinformacji w sprawie katastrofy smoleńskiej zasługuje na poważną naukową analizę, Krauze ogranicza się do publicystycznego nakreślenia problemu.
To bez wątpienia udaje mu się bardzo dobrze. Widzowie przypomną sobie o kolejnych wrzutkach: o czterech podejściach do lądowania, pijanym generale, prezydencie nakazującym lądowanie, kłótni na lotnisku, wymyślanych stenogramach (na czele z „Jak nie wylądujemy, to mnie zabiją”)… Wyliczać można długo. Dopiero nagromadzenie wszystkich tych łgarstw pokazuje skalę i istotę problemu. W tej mierze nawet średnio zainteresowany sprawą 10/04 widz dostrzeże problem, otworzy oczy.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 1 z 3
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/307456-smolensk-zaboli-wielu-widzow-i-wiele-srodowisk-jako-wyrzut-sumienia-i-bardzo-dobrze-choc-do-filmu-mozna-miec-kilka-waznych-uwag-recenzja?strona=1