To jeden z tych domów, w których historia jest wciąż żywa, widoczna w każdym kącie pokoju, w którym każdy zakamarek jest nią przesiąknięty. Obrazki na ścianach pozwalają na fascynującą podróż w przeszłość, zdradzają niezwykłe historie.
Byłem ranny, miałem zginąć, ale żyję. Oni nie mogą mi tego zapomnieć. Gdyby mogli sprzątnęliby mnie na ulicy. Na szczęście, nie mogą
— mówi starszy Pan siedzący na krześle.
Pierwsze jego słowa pokazują ogrom fascynujących przeżyć i opowieści, jakie drzemią w mieszkaniu na warszawskim śródmieściu. W centrum swoistego wehikułu siedzi generał Janusz Brochwicz Lewiński, „Gryf”, człowiek legenda, który niemal całe życie spędził na walce, którego życie, jak sam mówi było cudem.
W czasie ataku na niemieckie pozycje zostałem ranny w szczękę, ona była zdruzgotana. Umierałem, leżałem na płycie cmentarnej. Byłem w niebie. Ale wróciłem… I żyję dalej…
— wspomina gen. Gryf moment, w którym Powstanie Warszawskie się dla niego skończyło.
Był 8 sierpnia, a oddział dowodzony przez Lewińskiego miał za sobą słynną akcję w Pałacyku Michla. Oddział bronił bohatersko budynku, choć kilkakrotnie atakowały go niemieckie wojska, wspierane przez artylerię i ciężki sprzęt.
Walczyłem m.in. z brygadą Dirlewangera, złożoną z morderców. Ci ludzie byli wypuszczani z więzień pod warunkiem, że będą się bili na śmierć i życie. To była dla nich jedyna droga do wolności. Drugą grupą, która im pomagała, była jedna z najlepiej wyćwiczonych dywizji pancerno-spadochronowych, nosząca imię Hermann Goering. Ona miała załogi wyćwiczone w walkach w Afryce, na południu Włoch. Załogi świetnie wyszkolone, miały pełno sprzętu i broni. Walczyłem z nimi, ale potem zostałem ranny przez strzelca wyborowego
— relacjonuje Gryf.
Powstanie dla Janusza Brochwicza Lewińskiego się skończyło, ale nie skończyła się walka. Najpierw musiał walczyć, by żyć.
W czasie wojny nie mogłem być operowany, nie było w czasie Powstania takich możliwości. Byłem zdany na łaskę losu. Przeżyłem 11 miesięcy bez operacji. Wiedziałem, że ona jest konieczna więc szukałem kogoś, kto mi będzie w stanie pomóc. Jedynym krajem, w którym mogłem uzyskać pomoc była Wielka Brytania. Dostałem się tam cudem, przez amerykański sztab generalny. Ułatwiono mi podróż do Wielkiej Brytanii
— opowiada żołnierz, zaznaczając, że na Wyspach miał również wiele problemów.
Nie mogłem się początkowo dostać do szpitala, bowiem byłem żołnierzem Armii Krajowej, która nie była oficjalnie uznawana za formację koalicji antyniemieckiej. Nie miałem prawa do świadczeń takich, jak kraje Zachodu. Generał Bór jednak pomógł mi i dostałem miejsce w szpitalu, a potem zrobiono mi w końcu operację. Trwała 7 godzin, a potem przez trzy tygodnie leżałem w ciemnej sali dochodząc powoli do siebie. W końcu wyleczyłem się, to był cud. To wydarzenie sprawiło, że mam do dziś sympatię dla Brytyjczyków. Oni mi życie uratowali
— przyznaje Gryf.
Po dojściu do pełni sił życie znów rzuciło Gryfa na wojenne szlaki. Wstąpił do wojska, tym razem Brytyjskiego. Najpierw pełnił służbę w słynnym Pułku Gwardii Królewskiej, Queen’s Own Hussars, by następnie trafić do wojskowego wywiadu.
W pewnym momencie pojawiła się komisja, która szukała ludzi zdolnych do służby w wywiadzie. Gdy oni usłyszeli, że posługuje się kilkoma językami, przyszli do mnie. I wzięli mnie do wywiadu. Zacząłem pracować na kierunku rosyjskim. Pracowałem z ludźmi uciekającymi z komunistycznych Niemiec na Zachód. Okazało się, że ich wiadomości były bardzo przydatne. Byli tacy, którzy pracowali dla Rosjan, znali okolice, infrastrukturę, topografię terenu itd. Te wiadomości pozwalały nam na pisanie wartościowych raportów, które trafiały ostatecznie do ministerstwa obrony narodowej. Pracowałem na tym odcinku przez długi czas, a potem skierowano mnie w końcu do okupowanych Niemiec
— relacjonuje swoją pracę dla wywiadu Brochwicz Lewiński.
Dodaje, że pracował w Berlinie, Hamburgu. Duuseldorfie, Monachium, by w końcu trafić w kolejne ciekawe regiony.
Potem był Bliski Wschód. Pracowałem w Tel Awiwie, Hajfie, byłem w Jerozolimie. To był okres, w którym podziemne organizacje przygotowywały się do ogłoszenia niepodległości Izraela. To był rok 1948. Działałem na tym kierunku. Jednak nie wszystkim się podobało… Napadnięto ma mnie kilkakrotnie, chciano mnie zabić, ale mi się udało. Mój dowódca musiał jednak uciekać do Kanady. Gorąco było do 1949 roku. Potem znów zmiana, pracowałem w Sudanie, Egipcie, Iraku. To był dla mnie trudny czas, ale miałem satysfakcję. Miałem świetne raporty, dobre oceny przełożonych, bardzo mnie szanowano
— przyznaje z satysfakcją Gryf.
Ciąg dalszy na kolejnej stronie
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
To jeden z tych domów, w których historia jest wciąż żywa, widoczna w każdym kącie pokoju, w którym każdy zakamarek jest nią przesiąknięty. Obrazki na ścianach pozwalają na fascynującą podróż w przeszłość, zdradzają niezwykłe historie.
Byłem ranny, miałem zginąć, ale żyję. Oni nie mogą mi tego zapomnieć. Gdyby mogli sprzątnęliby mnie na ulicy. Na szczęście, nie mogą
— mówi starszy Pan siedzący na krześle.
Pierwsze jego słowa pokazują ogrom fascynujących przeżyć i opowieści, jakie drzemią w mieszkaniu na warszawskim śródmieściu. W centrum swoistego wehikułu siedzi generał Janusz Brochwicz Lewiński, „Gryf”, człowiek legenda, który niemal całe życie spędził na walce, którego życie, jak sam mówi było cudem.
W czasie ataku na niemieckie pozycje zostałem ranny w szczękę, ona była zdruzgotana. Umierałem, leżałem na płycie cmentarnej. Byłem w niebie. Ale wróciłem… I żyję dalej…
— wspomina gen. Gryf moment, w którym Powstanie Warszawskie się dla niego skończyło.
Był 8 sierpnia, a oddział dowodzony przez Lewińskiego miał za sobą słynną akcję w Pałacyku Michla. Oddział bronił bohatersko budynku, choć kilkakrotnie atakowały go niemieckie wojska, wspierane przez artylerię i ciężki sprzęt.
Walczyłem m.in. z brygadą Dirlewangera, złożoną z morderców. Ci ludzie byli wypuszczani z więzień pod warunkiem, że będą się bili na śmierć i życie. To była dla nich jedyna droga do wolności. Drugą grupą, która im pomagała, była jedna z najlepiej wyćwiczonych dywizji pancerno-spadochronowych, nosząca imię Hermann Goering. Ona miała załogi wyćwiczone w walkach w Afryce, na południu Włoch. Załogi świetnie wyszkolone, miały pełno sprzętu i broni. Walczyłem z nimi, ale potem zostałem ranny przez strzelca wyborowego
— relacjonuje Gryf.
Powstanie dla Janusza Brochwicza Lewińskiego się skończyło, ale nie skończyła się walka. Najpierw musiał walczyć, by żyć.
W czasie wojny nie mogłem być operowany, nie było w czasie Powstania takich możliwości. Byłem zdany na łaskę losu. Przeżyłem 11 miesięcy bez operacji. Wiedziałem, że ona jest konieczna więc szukałem kogoś, kto mi będzie w stanie pomóc. Jedynym krajem, w którym mogłem uzyskać pomoc była Wielka Brytania. Dostałem się tam cudem, przez amerykański sztab generalny. Ułatwiono mi podróż do Wielkiej Brytanii
— opowiada żołnierz, zaznaczając, że na Wyspach miał również wiele problemów.
Nie mogłem się początkowo dostać do szpitala, bowiem byłem żołnierzem Armii Krajowej, która nie była oficjalnie uznawana za formację koalicji antyniemieckiej. Nie miałem prawa do świadczeń takich, jak kraje Zachodu. Generał Bór jednak pomógł mi i dostałem miejsce w szpitalu, a potem zrobiono mi w końcu operację. Trwała 7 godzin, a potem przez trzy tygodnie leżałem w ciemnej sali dochodząc powoli do siebie. W końcu wyleczyłem się, to był cud. To wydarzenie sprawiło, że mam do dziś sympatię dla Brytyjczyków. Oni mi życie uratowali
— przyznaje Gryf.
Po dojściu do pełni sił życie znów rzuciło Gryfa na wojenne szlaki. Wstąpił do wojska, tym razem Brytyjskiego. Najpierw pełnił służbę w słynnym Pułku Gwardii Królewskiej, Queen’s Own Hussars, by następnie trafić do wojskowego wywiadu.
W pewnym momencie pojawiła się komisja, która szukała ludzi zdolnych do służby w wywiadzie. Gdy oni usłyszeli, że posługuje się kilkoma językami, przyszli do mnie. I wzięli mnie do wywiadu. Zacząłem pracować na kierunku rosyjskim. Pracowałem z ludźmi uciekającymi z komunistycznych Niemiec na Zachód. Okazało się, że ich wiadomości były bardzo przydatne. Byli tacy, którzy pracowali dla Rosjan, znali okolice, infrastrukturę, topografię terenu itd. Te wiadomości pozwalały nam na pisanie wartościowych raportów, które trafiały ostatecznie do ministerstwa obrony narodowej. Pracowałem na tym odcinku przez długi czas, a potem skierowano mnie w końcu do okupowanych Niemiec
— relacjonuje swoją pracę dla wywiadu Brochwicz Lewiński.
Dodaje, że pracował w Berlinie, Hamburgu. Duuseldorfie, Monachium, by w końcu trafić w kolejne ciekawe regiony.
Potem był Bliski Wschód. Pracowałem w Tel Awiwie, Hajfie, byłem w Jerozolimie. To był okres, w którym podziemne organizacje przygotowywały się do ogłoszenia niepodległości Izraela. To był rok 1948. Działałem na tym kierunku. Jednak nie wszystkim się podobało… Napadnięto ma mnie kilkakrotnie, chciano mnie zabić, ale mi się udało. Mój dowódca musiał jednak uciekać do Kanady. Gorąco było do 1949 roku. Potem znów zmiana, pracowałem w Sudanie, Egipcie, Iraku. To był dla mnie trudny czas, ale miałem satysfakcję. Miałem świetne raporty, dobre oceny przełożonych, bardzo mnie szanowano
— przyznaje z satysfakcją Gryf.
Ciąg dalszy na kolejnej stronie
Strona 1 z 5
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/261112-tylko-u-nas-gen-gryf-o-powstaniu-emigracji-iii-rp-smolensku-i-walce-w-rosja-gdyby-mogli-sprzatneliby-mnie-na-ulicy?strona=1