Z rosnącym zdziwieniem czytałem tekst Agnieszki Romaszewskiej – jej komentarz do artykułu Sławomira Cenckiewicza i Piotra Woyciechowskiego w „Do Rzeczy” na temat długoletniej współpracy prof. Witolda Kieżuna ze Służbą Bezpieczeństwa.
To, że agentura ma tysiąc postaci, wiemy nie od dziś. Kilkanaście lat od powstania IPN, po setkach publikacji na ten temat, jest stratą czasu dowodzenie, że każdy przypadek był inny i inaczej się plasuje w hierarchii zła – jeśli ktoś by chciał go w takiej hierarchii uplasować. Jeśli by chciał, bo nie jestem pewien, czy Cenckiewicz i Woyciechowski to robią w odniesieniu do Kieżuna, mam raczej wrażenie, że tylko streszczają obfite dossier TW „Tamiza”. No więc wiemy od dawna, że inny był przypadek Leszka Maleszki, inny – Kazimierza Koźniewskiego, inny - ks. Mieczysława Malińskiego… Przypadek Witolda Kieżuna też jest inny, bo inne były okoliczności, inni oficerowi prowadzący, inne środowisko, w którym Profesor się obracał, inny w końcu jest sam Witold Kieżun. Nie jest Maleszką, Koźniewskim, Malińskim, tylko sobą. Reaguje indywidualnie, a więc inaczej niż tamci na propozycję współpracy (Agnieszka Romaszewska powie: na nachodzenie go przez SB, ale moim zdaniem – o czym niżej – to na w tym wypadku jedno wychodzi).
Jak reaguje? Hm, trudno to nazwać jednym zdaniem, a nawet kilkunastoma zdaniami. Człowiek jest naturą skomplikowaną, jego motywacje splątane, niekiedy sprzeczne. Lepiej chyba zacytować dokumenty i wyjaśnienia Profesora (co tamci Autorzy czynią), niż silić się na pospieszne sumaryczne oceny (co czyni ta Autorka).
Gdy czytam tekst w „Do Rzeczy”, przychodzą mi na myśl podobieństwa do bohaterów moich kwerend. Trochę zachowanie Witolda Kieżuna przypomina postawę Tadeusza Nowaka - TW „Ares (dyrektora administracji „Tygodnika Powszechnego”), Roberta Smorczewskiego-Tarnowskiego – TW „Olaf” (byłego kawalerzysty, działacza KIK-u w Krakowie), wspomnianego wyżej ks. Malińskiego – TW „Delta” (wybitnego duszpasterza młodzieży i płodnego autora książek), Kazimierza Szwarcenberg-Czernego – TW „Kace” (przedwojennego konsula, specjalisty w dziedzinie prawa międzynarodowego), a nawet o. Dominika Michałowskiego OSB – TW „Włodek” (arystokraty, członka elitarnego zakonu, erudyty i oryginała).
Podobieństwo, które mam na myśli, polega na tym, że wszystkim tym ludziom i Witoldowi Kieżunowi oficerowie prowadzący kładli do głowy, że nie chodzi o donosicielstwo, Boże broń!, tylko o wykorzystanie ich wybitnej wiedzy dla wspólnego dobra ich środowisk i państwa. Że pomimo różnic jest jakaś wspólna płaszczyzna, na której inteligentny finansista, handlowiec, duszpasterz akademicki, prawnik, a w końcu – inteligentny z definicji – arystokrata-oryginał może się dogadać z inteligentnym oficerem policji politycznej. Jak fachowiec z fachowcem. Ostatecznie, mówił ten czy inny towarzysz kapitan czy major, Polska jest jedna i nie leży na księżycu, niestety, tylko z lewej jest Rosja, a z prawej jest Niemiec, prawda, my i wy mamy swoich ekstremistów, ale wspólnymi siłami możemy wypracować jakiś kompromis, bo trzeba ratować to, co się da, Pan mnie rozumie?
Jak nazwać tę czułą strunę, w która uderzali kpt. Schiller, kpt. Szlubowski i inni? Przekonanie, że ma się do odegrania jakąś rolę, ale trochę brakuje trybuny, a czasem nawet rozmówcy gotowego wysłuchać naszych długich monologów o stosunkach państwo-Kościół (Nowak), o tradycjach ułańskich (Smorczewski-Tarnowski), o partnerskim stosunku do młodzieży (ks. Maliński), o stosunku Niemiec przed 1933 rokiem do Ligi Narodów (Szwarcenberg-Czerny), albo o wpływie europejskiej arystokracji na politykę Kościoła za Piusa X (o. Michałowski). A w przypadku prof. Kieżuna – może o błędach zarządzania w gospodarce PRL-u.
Czy to Bezpiekę naprawdę interesowało? Niezbyt. Kpt. Schiller brał od Szwarcenberg-Czernego długie elaboraty z prawa międzynarodowego (ba, niekiedy sam o nie prosił) nie dlatego, żeby był specjalnie ciekaw ich treści. I nie po to, żeby (co sugerował ich autorowi) przekazać je kręgom decydenckim, a przez to wpłynąć na lepsze rządzenie Polską. Był tylko jeden powód: dać rozmówcy wrażenie, że władza docenia ich kompetencję, że się nimi liczy, więcej: że właśnie z powodu ich wybitnej, a czasem niedocenianej, wiedzy chce z nimi rozmawiać, bo to może pewne rzeczy w Polsce poprawić. Mamy tylko jedną Polskę, prawda, i nie leży ona, niestety na księżycu, Pan mnie rozumie?
Trzeba było cierpliwości, jakiej takiej elokwencji, bo nie gadało się z pierwszym-lepszym. I w żadnym wypadku nie należało proponować współpracy. Nie: Pan to podpisze. Tylko: a może zechciałby Pan nam objaśnić sprawy, na których my się niedostatecznie dobrze znamy, a które są tak ważne dla Kraju, prawda? Nowak po tych rozmowach miał sądzić, że przyczynia się do poprawy sytuacji katolików w komunistycznej Polsce. Smorczewski – że Ludowe Wojsko Polskie będzie choć trochę czerpać z przedwojennych tradycji. Ks. Maliński – że władza lepiej zrozumie potrzeby duchowe młodzieży i będzie prowadzić mniej ateizującą politykę. Szwarcenberg-Czerny – że podniosą się standardy fachowe PRL-owskiej dyplomacji. Michałowski – że przaśna władza będzie się trochę snobować na środowiska z korzeniami ziemiańskimi (arystokratycznymi), a przez to stanie się może odrobinę mniej przaśna. A Kieżun? Nie znam jego akt, jedynie ich streszczenie w artykule Cenckiewicza i Woyciechowskiego, ale sądzę, że kpt. Szlubowski zakładał, iż profesora będzie nęcić perspektywa, że ma jakiś, choćby niewielki, wpływ na bardziej merytokratyczne (mniej marnotrawne) zarządzanie zasobami.
Agnieszka Romaszewska ma rację, że same te fachowe elaboraty Profesora trudno uznać za donosy. Ale przecież nie o nie chodziło, tylko o to, żeby Profesor złapał przynętę i przy okazji opowiedział to i owo o Wiesławie Chrzanowskim na przykład.
Szanowna Autorka powiada, że Kieżun uprawiał grę z SB, kiedy przybierał maski a to moczarysty, a to kogoś nieprzychylnego swoim przyjaciołom. Może i uprawiał, historia agentury zna wiele przypadków, kiedy tajny współpracownik stara się zgadywać myśli swojego oficera prowadzącego, komplementować go i nawet chwalić samego Gomułkę czy Gierka. Zgoda, to często była gra. Zgoda, Witold Kieżun nie kochał tej władzy tak, jak to mówił Szlubowskiemu. I co z tego wynika dla kwestii centralnej: użyteczności tych rozmów dla potrzeb SB?
Otóż, nie wynika absolutnie nic. Kieżun zapewne kłamał, kiedy mówił o swoich nieporozumieniach z Chrzanowskim, dla SB było ważne tylko to, że na koniec powiedział prawdę o roli, jaką Chrzanowski odgrywał w organizowaniu zbiórki pieniędzy na pomnik poległych żołnierzy zgrupowania „Harnaś”. Było ważne, że powiedział charakteryzując Chrzanowskiego, jak bardzo mu zależy na podróżach za granicę, bo wykorzystano tę słabostkę przy jego werbunku. Podobnie jak kłamał Nowak, kiedy nie chciał powiedzieć nic obciążającego na Kisiela. Nie szkodzi, prędzej czy później mówił rzeczy obciążające Pszona, wystarczyło tylko dać mu się wygadać. O to toczyła się ta rozgrywka. Dlatego tak długo trwała.
Ważną przesłanką do oceny stopnia szkodliwości tajnego współpracownika jest czas jego zarejestrowania. Jeśli Chrzanowski był zarejestrowany 2 lata, a potem z niego zrezygnowano to zdaje się świadczyć na jego korzyść, a jeśli Kieżun był zarejestrowany lat 9, to zdaje się świadczyć na jego niekorzyść.
Oczywiście każdy może ocenić sam. Nie wydaje mi się, aby Cenckiewicz i Woyciechowski nachalnie narzucali czytelnikom swoje oceny. Stąd niezbyt rozumiem powód tekstu Romaszewskiej.
CZYTAJ TAKŻE:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/215354-my-szambonurkowie-jesli-kiezun-byl-zarejestrowany-lat-9-to-zdaje-sie-swiadczyc-na-jego-niekorzysc