Redaktorzy otwarcie przyznają, że autorytet profesora Kieżuna przeszkadzał im w głoszeniu swoich ocen „w sprawach historii”

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. wPolityce.pl
Fot. wPolityce.pl

W poniedziałkowym wydaniu tygodnika Do Rzeczy głównym tematem jest rzekoma współpraca prof. Witolda Kieżuna z PRL-owską Służbą Bezpieczeństwa. Redaktor naczelny tego pisma nazwał tekst autorstwa Sławomira Cenckiewicza i Piotra Woyciechowskiego „jednym z najważniejszych tekstów w polskiej prasie w ostatnim okresie”, a tygodnik umieścił temat na okładce czasopisma.

Witold Kieżun jest niekwestionowanym bohaterem Powstania Warszawskiego, cudem ocalałym więźniem sowieckiego obozu śmierci, wybitnym naukowcem w dziedzinie ekonomii, szanowanym ekspertem ONZ w Afryce, ostrym krytykiem sposobu transformacji gospodarczej i administracyjnej Polski po 1989 r., a od kilku lat jednym z najpopularniejszych żyjących autorytetów i wzorów wśród prorozwojowo i patriotycznie nastawionych Polaków, przede wszystkim wśród młodych.

Nie dziwi więc, że publikacja ta wywołała wielkie poruszenie – z jednej strony żal do redakcji za obrzucenie błotem szanowanego bohatera, z drugiej strony jakobińską dumę redaktorów, którzy nie zawahali się ściąć głowę w „słusznej sprawie” jednemu ze – jak mówi Rafał Ziemkiewicz - „swoich”. Przyznam, że zapowiedź tej publikacji osobiście bardzo mnie dotknęła. Uważam siebie za zwolennika lustracji, a w braku prawdziwej dekomunizacji Polski widzę – zresztą podobnie jak profesor Kieżun – jedną z głównych przyczyn patologii ostatnich 25 lat. Natomiast historia życiowa, osobowość i kompetencje profesora Kieżuna zrobiły na mnie ogromne wrażenie i był on dla mnie dotychczas ogromnym autorytetem i przykładem, jak być porządnym człowiekiem i Polakiem oraz dowodem, że mimo wszystko warto.

Wspomnienia profesora w jego książce biograficznej Magdulka i cały świat czytałem jednym tchem. Ogromne wrażenie zrobiła nie tylko jego biografia, która jest przykładem ogromnej odwagi, wytrwałości, patriotyzmu i siły ducha, ale też sam sposób w jaki o niej opowiada – skromnie, szczerze, otwarcie, optymistycznie, bez goryczy, mimo tego, czego doświadczył. Imponowały mi również jego inteligencja, przenikliwość analityczna, osiągnięcia naukowe i sprawność umysłu w tak zaawansowanym wieku. Byłem świadkiem kilku jego wystąpień, które potwierdziły moje wrażenie. W końcu, na początku roku miałem okazję spotkać się z profesorem osobiście i przeprowadzić z nim wielogodzinną rozmowę. Spotkanie to potwierdziło moją ocenę, że Witold Kieżun jest najwybitniejszym znanym mi żyjącym Polakiem i wzorem wartym naśladowania.

O pogłoskach, że w archiwach IPN-u „coś jest na Kieżuna” usłyszałem pierwszy raz ok. rok temu, ale tłumaczyłem to jego działalnością wykładową i ekspercką dla rządu PRL-u oraz wyjazdami za granicę. W swojej książce dość otwarcie wspominał o wezwaniach, rozmowach i zagrywkach z funkcjonariuszami SB i było to dla mnie wiarygodne.

Ale czyżby autorzy tacy jak Cenckiewicz, do którego miałem dość duże zaufanie, oraz redakcja zazwyczaj rzetelnego czasopisma odpalili taką bombę jądrową, gdyby nie znaleźli czegoś więcej? Czegoś, co zupełnie zmienia postrzeganie Witolda Kieżuna, jakie wynika z dotychczasowych informacji i jego własnych wspomnień? Czyżby odpowiedzialna redakcja zniszczyła tak naprawdę jeden z niewielu pozostałych nam żyjących autorytetów bez odpowiednich powodów? Czyżby bohater okazał się oszustem i kapusiem?

Dlatego istotne są dla mnie odpowiedzi na dwa pytania:

  1. Czy zarzuty wobec profesora są uzasadnione i wiarygodne?

  2. Dlaczego redakcja Do Rzeczy zdecydowała się na publikację tematu w tym czasie i w taki sposób?

Dziś nie jestem w stanie na nie ostatecznie odpowiedzieć. Niniejszy tekst jest tylko podsumowaniem moich pierwszych refleksji i wniosków.

Czy zarzuty wobec profesora są uzasadnione i wiarygodne?

Z tekstu opublikowanego wynika, że w 1973 r. (czyli 41 lat temu) SB zarejestrowało profesora Kieżuna jako TW Tamiza, a zamknęło teczkę po jego wyjeździe na emigrację w 1980 r. Z materiałów SB wynika również, że prof. Kieżun nigdy nie podpisał zobowiązania do współpracy, nie brał pieniędzy od SB, czyli wygląda na to, że nie ma dowodów na to, że wiedział o swojej rejestracji i był świadomy swojej roli jako TW.

Jeśli chodzi o sam tekst w Do Rzeczy, to patrząc z zewnątrz rzeczywiście czyta się go fatalnie. Autorzy celowo układają narrację w taki sposób, aby przedstawić Kieżuna jako gorliwego donosiciela, który osobiście utożsamiał się z celami SB i często wkładają w tok słów urywków z teczek swoje własne interpretacje, np. w ten sposób:

„[Kieżun] był tak zaniepokojony rozwojem ruchów antykomunistycznych, że w sierpniu 1977 r. zaproponował bezpiece skuteczniejszą metodę walki z opozycją.” piszą autorzy Do Rzeczy.

Czyta się to przerażająco. Czytamy jednak dalej:

„Pójście na represje – miał tłumaczyć SB – nie przywróci zamierzonego celu rozwiązania tego zjawiska, a może podnieść popularność ich organizatorów. […] [Kieżun] uważa, że najbardziej trafnym rozwiązaniem było wydanie amnestii i zamknięcie sprawy czerwca ubiegłego roku”.

Czy więc – znając osobę i życiorys prof. Kieżuna, który np. na początku lat 80-tych jeździł po całej USA wygłaszając kilkanaście wykładów o Solidarności „the Spirit of Solidarity”, wiarygodna wydaje się interpretacja narzucana tu przez autorów, że Kieżun był rzeczywiście zaniepokojony rozwojem opozycji, a nie nasuwa się raczej myśl, że może w swoich rozmowach z SB, których nigdy nie ukrywał, to zaniepokojenie tylko pozorował, a w tej konkretnej sprawie chciał wpłynąć na władzę, aby złagodzić represje wobec opozycji? Przedstawianie sugestii Kieżuna, aby władze zaprzestały represji wobec opozycji, jako dowodu na jego faktyczną wrogość wobec niej, wydaje mi się co najmniej dziwne.

Takie tendencyjne zaostrzenia tekstu dokumentów jak przedstawione powyżej - autorzy dodają w wielu miejscach np: „Tamiza był tak gorliwy, że…”, „podsumowywał pogardliwie” itd.

Donosy czy ustalona gra

Zastrzeżenia budzi też opis rzekomych donosów Kieżuna na swojego przyjaciela i towarzysza broni z Powstania Warszawskiego - Wiesława Chrzanowskiego. Autorzy przejmują SB-cką narrację, że Kieżun pytany o Chrzanowskiego sam zaproponował inwigilację Chrzanowskiego na zbliżającym się przyjęciu imieninowym, ale niestety mimo swoich starań wrócił do SB z pustymi rękami oznajmiając, że nagle Chrzanowski na tych imieninach był na Kieżuna obrażony i nie chciał z nim rozmawiać.

Czy tylko mi nasuwa się myśl, że to raczej umiejętne zbycie SB, niż nieumiejętność wywiązania się z zadania? Autorzy jednak dalej przejmują język, którym Kieżun karmił SB, do opisu stanu rzeczywistego:

„Chrzanowski był jednak nadal nieufny. […] [Kieżun] w dalszym ciągu ubolewał nad jego rezerwą, skarżąc się SB, że taka postawa uniemożliwia mu skuteczne „sondowanie jego orientacji politycznej i zamierzeń”.

Zastanawiam się, co by panowie Cenckiewicz i Woyciechowski zrobili w podobnej sytuacji – odmówili spotkania z SB? Może.

Prof. Kieżun działał w konspiracji antyhitlerowskiej i przeżył przesłuchania NKWD, wymyślając legendy i przykrywki. Konspiracja polega na tym, że ukrywa się istotne fakty np. uwierzytelniając się stwierdzaniem faktów nieistotnych, niegroźnych i możliwych do zweryfikowania. W swoich książkach profesor tłumaczy, że podobne metody stosował również wobec SB i nie ukrywa swojej strategii przekonywania ich do swojej lojalności wobec systemu, więc „odkrycie” teczek pełnych takich „doniesień” nie powinno być dyskwalifikującą go teraz niespodzianką. Z punktu widzenia dzisiejszych doświadczeń, można mu może zarzucić pewną naiwność – ale czy ukrywanie przeszłości agenturalnej?

Czy prof. Kieżun rzeczywiście ukrywał charakter swoich kontaktów ze służbami?

Ciekawa w tym kontekście jest notatka SB przedrukowana w Do Rzeczy, jako jedyny oryginalny dokument z jego „donosu” (o innych zamieszczonych dokumentach niżej). Notatka SB z rozmowy operacyjno - sondażowej obciążająca Kieżuna brzmi następująco:

„Zgodnie z zatwierdzonym wnioskiem w dniu 25 bm. Przeprowadziłem z w/w [W. Kieżunem] rozmowę po uprzednim telefonicznym uzgodnieniu z nim terminu i miejsca rozmowy. Z uwagi na to, że chętny był przyjechać do K-dy rozmowę przeprowadziłem w tut. Komendzie w godz. 10,30-13,00. Podczas rozmowy zachowywał się swobodnie oraz udzielał wyczerpujących wyjaśnień. Rozmowę głównie skoncentrowałem wokół jego wyjazdów do KK i kontaktów na tamtejszym terenie, oraz jego spostrzeżeń godnych zainteresowania Służby Bezpieczeństwa. Do tak postawionej sprawy rozmówca podszedł z dużą dozą dobrej woli i szczegółowo kolejno scharakteryzował swoje kontakty zagraniczne i krajowe.

Otóż z jego wypowiedzi wynikało, że we Francji bywa stosunkowo najczęściej / Paryż i Tuluza / z racji pracy naukowej i wygłaszania odczytów i wykładów na Sorbonie z dziedziny Prakseologii i w Tuluzie i swego kuzyna Jana Wojewódzkiego którego odwiedza prywatnie. [fragment nie widoczny na przedruku]

Rozmowę wykorzystał do zorganizowania zbliżenia polskich naukowców z prof. Langrodem. Tenże profesor w latach do 1947r. stale przebywał w Polsce, będąc przedstawicielem zagranicznej polskiej placówki odmówił powrotu do kraju na przełomie 1947-1948 r. i znalazł się we Francji. Jest autorem szeregu artykułów na tematy opublikowanych w Kulturze paryskiej, o wymowie negatywnej w stosunku do PRL. Rozmówca określając go od strony politycznej oświadczył, że wg. niego prof. Langrod jest masonem, silnie powiązanym z masonerią francuską. Reprezentuje poglądy demoliberalne. Charakterystyczne wg. rozmówcy u niego jest to, że jest negatywnie nastawiony do akcji emigracyjnej Żydów z Polski…”

Znowu – notatkę tę czyta się jak paskudny donos. Warto jednak przytoczyć, co prof. Kieżun sam napisał o tej samej rozmowie w swojej książce biograficznej:

„Przy kolejnym spotkaniu [prof. Zieleniewski] przeczytał mi fragmenty listu, jaki otrzymał od prof. Langroda z Paryża. Pisał on bardzo pozytywnie o mojej aktywności w Paryżu i o publicznym odczycie na Sorbonie. Optymistycznie prognozował mój rozwój naukowy. Wreszcie gratulował profesorowi jako memu promotorowi.

Ta wiadomość oczywiście sprawiła mi przyjemność, nie spodziewałem się jednak, że to właśnie ona będzie prawdopodobnie źródłem ponownego wezwania mnie do Pałacu Mostowskich. Spotkał się ze mną ten sam funkcjonariusz, co poprzednio. Tym razem grzecznie prosił o szczegóły mojego ostatniego (sprzed dwóch lat) pobytu w Paryżu. Chodziło mu o wyjaśnienie celu i charakteru tej wizyty zorganizowanej przez dr. Stanisława Frybesa. Były to niepokojące pytania, bo spotkałem się przecież wówczas z redaktorem Giedroyciem i napisałem dla niego krytyczną analizę sytuacji społeczno-politycznej w przededniu upadku reżimu Gomułki. Wyjaśniłem, że uczęszczałem na seminarium prof. Jerzego Langroda i miałem publiczny odczyt na Sorbonie pod tytułem styl zarządzania w polskich instytucjach i przedsiębiorstwach, na którym był obecny drugi sekretarz polskiej ambasady. Tekst mego odczytu jest publikowany w piśmie „Prakseologia”, w Paryżu brałem też udział w wykładach prof. Stefana Kieniewicza z Uniwersytetu Warszawskiego. Mieszkałem w Polskim Ośrodku przy rue Saint Germain. Dwukrotnie byłem zapraszany na przyjęcia w ambasadzie polskiej, gdzie poznałem osobiście ambasadora.

Te wyjaśnienia okazały się wystarczające. Nie było żadnych pytań o kontakt z Mają Łamzaki i redaktorem Giedroyciem, czego się bałem. Oznaczało to, że nie byłem w Paryżu śledzony. Geneza tego przesłuchania była jednak jasna. Prof. Langrod współpracował blisko z redaktorem Giedroyciem. Niewątpliwie wszystkie listy od niego były kontrolowane przez bezpiekę, być może zresztą wszystkie zagraniczne listy do prof. Zieleniewskiego były kontrolowane.”

Profesor Kieżun opisał tę sytuację sam, dobrowolnie, lata przed opublikowanym wczoraj artykułem, więc nie do końca rozumiem zarzut dziennikarzy Do Rzeczy i innych, iżby prof. Kieżun ukrywał kontakty z SB i gdyby tylko się przyznał, to oszczędziłby sobie i nam tych przykrości. Jak widać prof. Kieżun dość otwarcie pisał o nich wcześniej w swoich książkach. Jego tłumaczenie, że umyślnie skierował rozmowę z SB na Langroda, aby odwrócić uwagę od swoich spotkań z Giedroyciem, bo SB i tak już wiedziała o jego kontaktach z Langrodem z powodu udziału członków polskiej ambasady we wspólnych wykładach, brzmi wiarygodnie. Z notatki SB z tego spotkania wiemy, że o profesorze Langrodzie „donosi”, że był masonem oraz krytycznie nastawiony do PRLu. Nie jest to rewelacją, bo oba fakty były powszechnie znane. (We Francji masoneria Grand Orient de France jest instytucją de-facto jawną, i do dziś wielu czołowych polityków socjalistów otwarcie przyznaje się do członkostwa)

W Do Rzeczy nie ma ani słowa o tym, że prof. Kieżun pisał już o tej sytuacji. A zamiast tego naczelny Paweł Lisicki wytacza ciężkie działa:

„Donosicielstwo, zdrada, szantaż – dzięki nim SB mogła być skuteczna. Dlatego tak ważne jest wyjaśnienie charakteru kontaktów profesora ze służbami. Wielka szkoda, że nie zrobił tego wcześniej sam Witold Kieżun. Tego wymagała sprawiedliwość”

A czym, jeśli nie próbą „wyjaśnienia charakteru kontaktów profesora ze służbami”, jest dobrowolne opisanie tej rozmowy przez prof. Kieżuna w swojej książce na długo przed obciążającą go publikacją?

To nie znaczy, że rozmowy prof. Kieżuna i przytaczane fakty nie mogły mieć żadnych negatywnych konsekwencji – o przyszłych przykrościach Langroda pisze znowu sam Kieżun w swojej książce:

„W latach siedemdziesiątych Langrod, obywatel francuski, przyjechał do Polski. Na lotnisku został poddany upokarzającej kontroli osobistej w osobnym pomieszczeniu. Opowiadając mi o tym oświadczył, że po takim potraktowaniu nigdy już do Polski nie przyjedzie. Umarł w Paryżu w 1990 roku.”

Dokumenty obciążające profesora przedrukowane w Do Rzeczy

Dziwi mnie też wybór zamieszczonych zdjęć oryginalnych dokumentów jako ilustracje do tekstu. Są nimi:

  1. Postanowienie o rozwiązaniu współpracy (z wczesnych lat 80tych), Kwestionariusz TW z 2.5. 1973 r. (wypełniony przez funkcjonariusza SB, pewnie kpt. Tadeusza Szlubowskiego),

  2. Notatka służbowa z rozmowy operacyjno - sondażowej z kwietnia 1973 r. (zacytowana powyżej),

  3. List Witolda Kieżuna do Czesława Kiszczaka z maja 1985 wysłany z Montrealu z prośbą o interwencję w sprawie odmowy wystawienia paszportu przez konsulat w Kanadzie,

  4. Oświadczenie, że w latach 1969-73 nie brał czynnego udziału w akcjach mających na celu zmian w kierownictwie Centralnego Ośrodka Aktywu SD z powodu swojego skoncentrowania na reformy w Banku, (podpisane jawnym podpisem „W Kieżun”),

Tak naprawdę żaden z tych dokumentów nie jest donosem złożonym przez Kieżuna jako TW. Cytowana notatka, wiarygodnie wytłumaczona w przeszłości przez samego Kieżuna, została sporządzona z rozmowy operacyjno - sondażowej, zanim Kieżun został zarejestrowany. Inne przedrukowane dokumenty nie mają charakteru donosu. Nasuwa się pytanie, czy autorzy specjalnie wybrali dokumenty słabo potwierdzające ich zarzuty, aby zostawić sobie amunicję na kolejne publikacje, czy może inne dokumenty nie są bardziej obciążające niż te pokazane? Obydwie możliwości budzą podejrzenia. Oczekiwałbym przedstawienia najsilniejszych argumentów w tak niszczącej czyjeś dobre imię publikacji.

Emigracja czy delegacja?

Kolejne wątpliwości budzi następujący fragment tekstu w Do Rzeczy:

„Warto na koniec odnieść się do formułowanej przez Witolda Kieżuna w publikacjach książkowych (i nie tylko) tezy, jakoby został zmuszony wraz z żoną Danutą do opuszczenia PRL ze względu na grożące mu represje i przeszkody, jakie rzekomo stawiały mu władze w powrocie do kraju w latach 80. Przeczą temu dostępne dokumenty zebrane przez SB w aktach paszportowych, wyjazd profesora w 1980 r. na dwuletni pobyt naukowy [w USA] odbył się bowiem za zgodą władz PRL. Podobnie podróż Witolda Kieżuna dzięki paszportowi służbowemu w stanie wojennym do Burundi.”

Kieżun w swoich książkach, jako główny powód emigracji wymienia poczucie osaczenia przez SB:

„Cóż, [w latach 70tych] okazało się, że nie ma dla mnie drogi ucieczki od nadzoru Służby Bezpieczeństwa. Ta męcząca świadomość coraz bardziej skłaniała mnie do decyzji o emigracji. Była ona jednak trudna do uzgodnienia z Danusią, która nie wyobrażała sobie życia poza Polską”

Natomiast ciekawy jest fragment przedrukowanej w Do Rzeczy notatki o rozwiązaniu współpracy:

TW ps. Tamiza w dniu 3.9.1980r wyjechał do USA na roczny pobyt naukowy. Do kraju nie powrócił w terminie, podejmując następnie pracę jako ekspert ONZ. Termin jego pobytu za granicą jest nieokreślony, jednakże należy przypomnieć, że będzie to dłuższy okres. TW „Tamiza” bowiem ściągnął do USA żonę i dorosłego syna, który podjął pracę zawodową.”

Brak powrotu w terminie, spekulacje o stałej emigracji – nie brzmi to jak przedstawione w tekście wyjazdy w pełni skoordynowane ze władzami PRL, jak sugerują autorzy.

Sprawy do wyjaśnienia

W tekście pada całe mnóstwo dodatkowych zarzutów, których na razie nie jestem w stanie ocenić. Warta uwagi jest kwestia prof. Jadwigi Staniszkis, o której prof. Kieżun pisze, że wspierał jej zatrudnienie w PAN-ie po marcu 1968, co ściągnęło na niego reperkusje, natomiast autorzy tekstu oświadczają, że Kieżun intrygował przeciw jej przejściu z PAN-u do UW kilka lat później. Może można go i ją zapytać o tę kwestię.

Szokujące są też twierdzenia o rzekomych donosach na Roberta Senkiera – natomiast Witold Kieżun sugeruje, że razem z Senkierem uzgodnili odpowiednie zachowanie wobec SB. Nie sposób tego na razie zweryfikować, może profesor będzie miał siłę rozwinąć ten wątek.

W tekście znajdują się też zarzuty charakteru wręcz fantastycznego – jak np. rzekome próby rozpoznania elektrowni atomowej w USA oraz akademii wojskowej West Point przez już prawie 60 letniego profesora. Profesor podejrzewa, że chodzi tu o fragmenty jego listów do żony Danuty, które przysyłał ze swoich podróży po USA, i które były kontrolowane przez bezpiekę.

W końcu autorzy przytaczają fakt, że teczka Tamizy obejmuje aż 900 stron, co wielokrotnie powtarzały inne media. Równocześnie autorzy przyznają, że większość tych materiałów to jego opracowania na temat gospodarki, administracji i reform, czego już inne media nie zauważyły.

Wracając do pytania: czy zarzuty wobec profesora są zasadne? Czy redaktor Lisicki odpowiedzialnie użył słów: „donosicielstwo, zdrada, szantaż”? I przede wszystkim, czy prof. Kieżun rzeczywiście ukrywał swoją „agenturalność”?

Prof. Kieżun twierdzi, że w latach 70-tych nie był świadomy swojej rejestracji jako TW. O swoich kontaktach z SB, przede wszystkim z kapitanem Tadeuszem Szlubowskim, otwarcie mówił długo przed tą publikacją, ale twierdzi, że wiele materiałów z jego „teczki” pokazane mu niedawno zostały skopiowane z jego raportów do Kultury w Paryżu, lub wziętych z opracowań naukowych. Możliwe, że w trakcie periodycznych wezwań do SB te wątki wychwycone z jego korespondencji były pogłębiane, tak jak widzieliśmy w przypadku prof. Langroda.

Jednak w swojej całości tekst Cenckiewicza i Woyciechowskiego nie przekonuje. Sprawia wrażenie pisanego pod tezę. W dodatku, widać zamiar „podkręcenia” argumentów w sposób niegodny naukowców, jakby autorzy spodziewali się wątpliwości czytelników i chcieli już wcześniej zakrzyczeć je. Może jeszcze pojawią się dodatkowe dowody popierające ich zarzuty, zobaczymy.

Natomiast odpalenie takiej „bomby” wobec 93 - letniego, chorego człowieka, który może nie mieć już sił, aby się latami bronić i który może już nie pamiętać szczegółowo wszystkich wydarzeń z przed 40-35 lat i który w różnych formach opowiadał już o dylematach zwiąjanych ze swoimi kontaktami z SB, wydaje się nieuzasadnione i nieodpowiedzialne.

Narzuca się więc pytanie: Dlaczego redakcja Do Rzeczy zdecydowała się na publikację tematu w tym czasie i w taki sposób?

W odpowiedzi na to pytanie pada ze strony redaktorów tygodnika, jak i ich obrońców, kilka stwierdzeń, które niestety częściowo zaprzeczają sobie nawzajem. Odniosę się krótko do trzech najważniejszych

Argument 1. - Prawda jest najważniejsza - jeżeli dziennikarz / historyk otrzymuję taką wiedzę, to ma obowiązek niezwłocznie ją opublikować

Ten argument jest przytaczany nieustannie, przede wszystkim przez ludzi z zewnątrz, nieznających szczegółów sprawy. U wielu czytelników doniesienia o współpracy wywołują od lat wyćwiczony i często prawidłowy, „refleks lustracyjny”. Ale w tym przypadku sami autorzy przyznają, że przytoczone dokumenty były znane badaczom od lat 90-tych. Potwierdza to też prof. Gontarczyk. Wiedział o nich również Cezary Gmyz. Warto zapytać Cenckiewicza, od kiedy wiedział o tym. W każdym razie jest jasne, że moment publikacji dzisiaj nie jest konsekwencją nowego odkrycia naukowego, tylko świadomej decyzji redakcji i chyba nawet nikt temu nie zaprzecza.

Gdyby nagle pojawiły się dokumenty pokazujące, że Kieżun brał pieniądze od SB, gdyby autorzy zaprezentowali dowody, że jego rozmowy z SB pomogły kogoś zniszczyć lub że ukrywał swoje kontakty z SB, to robienie z tych informacji tematu na okładkę i nazywanie tekstu „jednym z najważniejszych tekstów w ostatnim okresie w polskiej prasie” byłoby może uzasadnione. Ale nic takiego nie ma. Jedyne, co jest, to fakt, że obszerne materiały z periodycznych wezwań oraz stałego nadzoru wszelakiej twórczości i korespondencji profesora zostało zebrane w teczce nie operacyjnej, jak spodziewał się profesor Kieżun, tylko od 1973 r. w teczce TW. Czy to jest rewelacja na okładkę? Nie wystarczyłby artykuł w głębi czasopisma wyliczający fakty bez zaostrzeń i konkretne pytania do profesora?

Z większości faktów zaprezentowanych w tekście wyłania się obraz człowieka, który w rozmowach z SB, których swoim zdaniem jako były AK-owiec i ekspert od zarządzania nie mógł uniknąć, próbuje:

a) zaspokoić żądzę informacji SB w sposób chroniący swoich bliskich i przyjaciół,

b) wskazać na jego zdaniem rzeczywiste patologie w kraju i podpowiedzieć rozwiązania dla nich.

A jednym z jego przewodnich tematów, gdy pisze o tych czasach, są dylematy jak pogodzić wierność wartościom przedwojennej inteligencji, Armii Krajowej i chrześcijaństwa z życiem w PRL-u; co z bólem serca w końcu prowadzi do jego emigracji.

Argument 2 - Tamiza a Bolek - Hipokryzją byłoby lustrować Bolka, a nie lustrować Tamizy

Powtarzane jak mantra porównania do przypadku Wałęsy jest nieuzasadnione: Wałęsie naukowcy i byli opozycjoniści zarzucają, że odbierał pieniądze od SB (słynne wygrane w totolotku), że wypierał się natury tych kontaktów i że wykorzystał pozycję prezydenta RP do zniszczenia lub ukrycia części akt.

Ja osobiście mojej oceny Wałęsy nie opierałem na samych rewelacjach Cenckiewicza – dopiero obejrzenie filmu Nocna Zmiana i zobaczenie na nim zachowania i nerwowości Wałęsy utwierdziło moje przekonanie, co do jego przeszłości.

Reguła, że należało w ogóle nie rozmawiać z SB wydaje mi się ogólnie rozsądna - przede wszystkim dla działaczy opozycji. Nie wiem czy jest ona realistyczna w odniesieniu do naukowca i byłego AK-owca na początku lat 70-tych. Rafał Ziemkiewicz powtarza, że „nie było niewinnych kontaktów z SB”. To jak jego zdaniem miał się zachować były AK-owiec, który regularnie był wzywany do SB? Nasi kanapowi moraliści są dla mnie mniej przekonujący w tej sprawie niż profesor Kieżun. Poza tym on się tych kontaktów nigdy nie wypierał, a opisy jego rozmów i zagrywek z SB w książce biograficznej profesora jak widać potwierdzają się w notatkach SB, których on sam nie znał, co w moich oczach bardzo uwierzytelnia jego wspomnienia.

Poza tym Kieżun, w odróżnieniu do Wałęsy, nie działał w strukturach ścisłej opozycji, tylko należał do kręgu rozszerzonej elity naukowców, która jakoś ułożyła się z PRL-em. Wystarczy przeczytać bardzo ciekawe opisy profesora Kieżuna o jego rozmowach z gen. Jaruzelskim w stołówce Akademii Wojskowej w Drawsku. Może to być dla niektórych niespodzianką i może redaktorzy uznali, że te fakty powinny go dyskredytować jako dzisiejszy autorytet dla ludzi „prawicy”. Mogliby o tym napisać artykuł. Ale nie można profesorowi zarzucić, że to ukrywał, i na razie nic nie potwierdza sugestii, żeby prof. Kieżun przedstawiał siebie, jako kogoś innego niż był.

Profesor Kieżun dzielił się swoimi opiniami na temat tego, co należy w Polsce naprawić z każdym, kto chciał tego słuchać – z Kulturą Paryską (przesyłając pisemne opracowania oraz później taśmy, za pośrednictwem Marii Łamzaki Mawro – dlatego prof. Kieżun podejrzewa, że niektóry z wymienionych w artykule Do Rzeczy charakterystyk osób z kadr PRL-u SB uzyskało z jego dość otwartych raportów do Giedroycia w Paryżu), z amerykańskim US Information Agency (w 1999 r. wcielonej do departamentu stanu) i profesorem Senkierem, ale również z władzami PRL oraz w periodycznych wezwaniach przez SB, których doświadczali zdaniem Kieżuna wszyscy jego znajomi AK-owcy, w tym Chrzanowski. Kieżun przytacza ok. 9-10 takich wezwań na rozmowy przede wszystkim z kpt. Szlubowskim, a także z mjr. Felisiem, a 3 takie wezwania szczegółowo opisuje w książce „Magdulka i cały świat”.

Bronienie potraktowania prof. Kieżuna przez tygodnik Do Rzeczy porównaniem do casusa „Bolka”, jest więc nieuzasadnione i krzywdzące. Zarzuty wobec Kieżuna są niewspółmierne z zarzutami wobec Wałęsy – co najwyżej można Kieżunowi zarzucić pewną naiwność i gadulstwo w swoich rozmowach z SB, a nie płatną agenturalność i nadużywanie pozycji do niszczenia dowodów.

Argument 3 - Szantaż intelektualny - Trzeba było „odstrzelić” prof. Kieżuna, bo pewne środowiska stosowały intelektualny szantaż wobec środowiska neorealistów

Fot. wPolityce.pl
Fot. wPolityce.pl

Pozostaje trzeci argument, przytaczany dość otwarcie przez autorów tekstu i redakcję. Sugeruje on, że prof. Kieżun prezentowany jako krystalicznie czysta postać był niesprawiedliwie trudnym przeciwnikiem dla środowiska „neo - realistów” współpracujących z tygodnikiem, przede wszystkim dla zastępcy redaktora naczelnego Piotra Zychowicza, ale również dla Rafała Ziemkiewicza i autora tekstu o Kieżunie, Sławomira Cenckiewicza, którzy głoszą skrajnie negatywną ocenę Powstania Warszawskiego, a dodatkowo redaktor Zychowicz propaguje koncepcję sojuszu Polaków z Hitlerem.

Czyżby sugestia, że w tym leży prawdziwy powód nagonki na profesora, była przesadną teorią spiskową?

Jednak autorzy tekstu wcale nie kryją swojej motywacji: „W obliczu dobiegających końca obchodów 70 rocznicy Powstania Warszawskiego chcemy jedynie zwrócić uwagę opinii publicznej na sytuację, w której wyrocznią w sprawach historii, polityki i moralności jest człowiek niemający odwagi przyznać się do błędu”

Wtóruje im Rafał Ziemkiewicz w swojej wypowiedzi dla TV Republika:

„Ta wiedza po środowisku krążyła. Ale „pewne środowiska” chciały go wykreować na autorytet, którego słowo jako starego powstańca ma ucinać wszystkie dyskusje, ucinać wszelkie argumenty”

Redaktorzy więc otwarcie przyznają, że autorytet profesora przeszkadzał im w głoszeniu swoich ocen „w sprawach historii”.

Fot. wPolityce.pl
Fot. wPolityce.pl

Odnoszę wrażenie, że było wręcz odwrotnie niż sugeruje Rafał Ziemkiewicz - ludzie słuchali argumentów o Powstaniu prof. Kieżuna, bo były one przekonujące. Witold Kieżun nigdy nie powiedział:

Ja, jako niekwestionowany bohater Powstania ogłaszam, że Zychowicz i spółka to idioci albo zdrajcy (choć pewnie miałby do tego prawo).

Nie, z budzącą szacunek cierpliwością powtarzał swoje rzeczowe argumenty o tym, że dla niego Powstanie było koniecznością i wywodziło się z postawy i odczuć samych Warszawiaków, którzy odmówili wykonania rozkazu Niemców stawienia się 100 000 mężczyzn do budowy fortyfikacji Warszawy. Nie przypominam sobie żadnej głośnej polemiki z argumentami prof. Kieżuna ze strony młodych realistów.

Zamiast tego, tygodnik zastosował metodę, którą innym – może w ramach projekcji – wmawia Ziemkiewicz. To oni na podstawie znanych informacji oraz teczek IPN-u zmiksowali bombę, która miała na celu zdyskredytować autorytet profesora, zamiast wdać się w merytoryczną dyskusję z nim.

Przewrotność i nikczemność takiego manewru jest dla mnie przerażająca. Szkody wyrządzone profesorowi, Polakom i Polsce są ogromne. Fizycznie wzbiera mi się na wymioty, gdy czytam komentarze ludzi, którzy już od niedzieli, po pojawieniu się okładki, ale przed ukazaniem się tekstu w Do Rzeczy, wylewają na profesora kubły wyzwisk w stylu „kapusia”, „UB-ka”, „donosiciela”, nie wiedząc jeszcze, co w rzeczywistości mu się zarzuca.

Nasuwa się myśl, że może studiując latami teczki i sposób działania SB, autorzy zinternalizowali ich metody.

Ale jestem przekonany, że mogą się dalej dwoić i troić, ale Polacy i tak nigdy nie zastąpią pamięci i podziwu dla bohaterów proponowanymi przez nich fantazjami kolaboranckimi, relatywizmem moralnym, oportunizmem i interesownością. I niestety, nie może ta sprawa też upiec się tygodnikowi Do Rzeczy. Jest mi z tego powodu przykro, bo czytałem do teraz każde wydanie, choć w ostatnim czasie coraz mniej chętnie. Szkoda będzie utraty tygodnika konserwatywnego w obliczu dominacji rynkowej prasy establishmentowej, ale myślę, że po tej sprawie tygodnik Do Rzeczy straci tylu czytelników, że w następnych miesiącach upadnie. Ja w każdym razie ostatni raz kupiłem ten tygodnik.

Wnioski:

Nie chcę na siłę wybielać profesora, i myślę, że nie potrzebuje on wybielania. Nie ma ludzi idealnych i może rzeczywiście był okres, w którym profesor Kieżun przywykły do rozmów z kapitanem z SB uległ pokusie prób załatwiania spraw osobistych dzięki tym kanałom. I może w swoich wspomnieniach i książkach pominął niektóre fakty jak ten, że podobno napuścił SB na dealera sprzedającego narkotyki w szkole jego syna.

I może tak powszechny wśród przedwojennej inteligencji oraz w realiach PRL-u styl załatwiana spraw poprzez protekcję, rekomendację i interwencję może w dzisiejszej ocenie wydawać się nieadekwatny. Może przez pewien czas profesor nawet widział w gierkowskich władzach PRL-u potencjalnego partnera do budowy lepszej Polski. Może po 40 latach pamięta niektóre rzeczy wyraźniej niż inne, a może o niektórych wolałby zapomnieć. Mam nadzieję, że będę miał okazję porozmawiać z nim na te tematy. A może nic z tego nie jest prawdą i rzuca niesprawiedliwą czerń na jego postać.

Jeżeli o mnie chodzi, to po wstępnej analizie nic z tego, co wczoraj przeczytałem w Do Rzeczy, nie zmienia mojej oceny prof. Kieżuna. W dodatku, metody użyte tam przez redakcję uważam za nierzetelne, porównania do Wałęsy za niestosowne, apele do „przyznania się” za nieuzasadnione. Niestety niezależnie od tego, jak ta sprawa się potoczy, już nie ma powrotu do status quo ante. Trudno, profesor Kieżun doświadczył tak wielu niesprawiedliwości w swoim życiu, więc pewnie i z tym problemem się upora.

Fot. wPolityce.pl
Fot. wPolityce.pl

Nie ma ludzi idealnych, i nie wiem, czy pojawią się fakty zmuszające do zmiany tej oceny, ale na dzień dzisiejszy ufam bardziej profesorowi Kieżunowi niż oskarżającym go dziennikarzom - z szeroko opisanych tu powodów.

I nie wiem, gdzie mnie to stawia, i czy poza nawiasem, i czy jest to sprzeczne z poprawną postawą lustracyjną - nie obchodzi mnie to.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych