Fragment rozdziału „Na 200 procent”
Przez mniej więcej połowę ciąży, nic nie zapowiadało huraganu, jaki nieubłaganie nadciągał nad głowy małżonków. Burza rozpętała się dokładnie w piątek 5 września 2008 roku. Tego strasznego dnia Basia nie zapomni do końca życia. Była wtedy w dwudziestym pierwszym tygodniu ciąży. To miało być standardowe badanie. Tak zwane połówkowe USG. Basia i Hubert wybrali się do lekarza wspólnie. Liczyli, że poznają płeć maleństwa, które spokojnie rosło w brzuchu mamy. Dowiedzieli się niestety znacznie więcej.
— Będziecie państwo mieli córeczkę – oznajmił lekarz.
Basia nie mogła powstrzymać łez szczęścia. Bardzo liczyła, że to będzie dziewczynka, bo imię dla niej było już wybrane. Na imię chłopca jakoś przyszli rodzice jeszcze nie mieli pomysłu. Na szczęście okazało się, że dalej głowić się nie muszą. Córeczka natychmiast stała się Olivką.
Niestety, spokój i szczęście małżonków trwały ledwie kilka chwil. Niespodziewanie lekarzowi stężała mina i nie starając się o dobór słów, wypalił:
— Państwa córka jest nieuleczalnie chora, ma wadę mózgu. Nie ma sensu „tego” dłużej ciągnąć i należy tę ciążę przerwać.
Basia i Hubert usłyszeli przekazany bez cienia współczucia komunikat, że Olivka cierpi na zespół Dandy’ego-Walkera.
— Nasza córka praktycznie nie miała tak zwanego robaka móżdżku, a połączenia międzypółkulowe były szczątkowe, co miało skutkować upośledzeniem podstawowych funkcji życiowych – wspomina dzisiaj tamte straszne chwile, nie kryjąc łez, Basia. (…) A lekarz jak mantrę powtarzał:
— Nie ma sensu tego ciągnąć, trzeba to przerwać. Dziecko nie dożyje porodu. A nawet jeśli przeżyje ciążę i poród, to umrze niedługo później, będzie się tylko męczyło. Będzie cierpieć i pani, i to maleństwo. W najlepszym wypadku, jeśli jednak się urodzi i przeżyje, to będzie „warzywem” i nie pożyje zbyt długo. Jest pani młoda, będziecie jeszcze mieli dzieci. (…) Tamtego wieczoru okazało się, że Basia i Hubert są całkowicie zgodni w kwestii aborcji. Wspólnie podjęli decyzję, że nie mogą zabić własnego dziecka. To przyniosło im ulgę, ale strach i ból wciąż paliły w piersiach. (…) Wreszcie wieczorem parze niemal w jednym momencie przyszedł do głowy ten sam pomysł.
— Jedźmy na Jasną Górę! – rzucili prawie jednocześnie.
Basia była zaskoczona propozycją męża. Uważała, że w jej przypadku taka myśl to naturalna kolej rzeczy, jednak dziwiła się, że i jego rozważania pobiegły w kierunku „miasta świętej wieży”, przecież pochodził z rodziny, w której wiarę zastąpiła tradycja. Chodzili święcić jajka na Wielkanoc i ubierali choinkę w Boże Narodzenie, ale ich codzienne życie odbywało się z dala od Pana Boga. Basia zaś wychowała się w rodzinie głęboko związanej z Kościołem. Najwyraźniej jednak dramatyczna sytuacja pchnęła i Huberta w jedynym słusznym kierunku.
— Wtedy po prostu Matka Boża zawołała nas do siebie w tym samym czasie – nie ma wątpliwości Basia.
Jak postanowili, tak zrobili. W niedzielę rano małżeństwo zapakowało się w samochód i pojechało na Jasną Górę. Plan był taki, by zamówić mszę świętą za Olivkę. Po cichu Hubert i Basia liczyli też, że może jakimś cudem odzyskają spokój i szczęście. Gdy już dotarli na miejsce, najpierw przystąpili do spowiedzi, by móc z zupełnie czystym sercem przyjąć komunię świętą. Potem odnaleźli drogę do zakrystii. Było to ogromne pomieszczenie, które równie dobrze mogłoby być starym dworcem kolejowym, tylu ludzi się tam kręciło. Każdy miał jakąś sprawę, jakiś problem, jakąś intencję. Jedni szukali drogi, inni już ją znaleźli. Ktoś wchodził, ktoś wychodził. A Basia i Hubert stali przy wejściu, nie wiedząc, co ze sobą począć. – Jak dzieciaki – przemknęło Basi przez myśl.
Nagle małżeństwo dostrzegło, że na drugim końcu pomieszczenia siedzi starszy zakonnik, który uśmiecha się do nich i przywołuje ich gestem. Wyglądał tak, jakby tego dnia czekał właśnie na nich. Podeszli do niego. To był brat Savio.
— Chcielibyśmy zamówić mszę – wybąkała nieśmiało Basia.
— Dziś już trochę na to za późno, wszystkie intencje mszalne są już ustalone – odrzekł zakonnik.
Wtedy Basia zalała się łzami. Nie mogła ich powstrzymać, podobnie jak w piątek. Przerwały tamę pozornego spokoju i znów topiły dziewczynę. Słowa zaczęły wypływać z jej ust. Najpierw bez ładu i składu, by za chwilę ułożyć się w historię choroby Olivki. Brat Savio okazał się człowiekiem niezwykle empatycznym. Bardzo przejął się tym bezradnym wołaniem o ratunek. (…) Gdy wrócili do zakrystii, brat Savio złapał Basię mocno za ramię, spojrzał jej w oczy i powiedział: – Nie bój się. Zaufaj Bogu. Bóg cię kocha. Jego słowa, chociaż brzmiące dość zwyczajnie, zostały wypowiedziane z wielką mocą. – Jakby Duch Święty przemawiał przez niego – pomyślała Basia. Zapewnił, że wszystko będzie dobrze. To, co wtedy usłyszała, wryło się przyszłej mamie głęboko w serce, by zostać tam już na zawsze. (…) Olivka przyszła na świat 4 stycznia 2009 roku. Poród odbył się siłami natury, choć główka dziewczynki miała czterdzieści centymetrów obwodu. Na maleństwo czekała niemal armia lekarzy, którzy sami nerwowo wstrzymywali oddech. Na salę ściągnięto najlepszy sprzęt, jakim dysponował szpital. W pogotowiu czekał respirator, inkubator, defibrylator.
(…)
ciąg dalszy na następnej stronie ==>
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Fragment rozdziału „Na 200 procent”
Przez mniej więcej połowę ciąży, nic nie zapowiadało huraganu, jaki nieubłaganie nadciągał nad głowy małżonków. Burza rozpętała się dokładnie w piątek 5 września 2008 roku. Tego strasznego dnia Basia nie zapomni do końca życia. Była wtedy w dwudziestym pierwszym tygodniu ciąży. To miało być standardowe badanie. Tak zwane połówkowe USG. Basia i Hubert wybrali się do lekarza wspólnie. Liczyli, że poznają płeć maleństwa, które spokojnie rosło w brzuchu mamy. Dowiedzieli się niestety znacznie więcej.
— Będziecie państwo mieli córeczkę – oznajmił lekarz.
Basia nie mogła powstrzymać łez szczęścia. Bardzo liczyła, że to będzie dziewczynka, bo imię dla niej było już wybrane. Na imię chłopca jakoś przyszli rodzice jeszcze nie mieli pomysłu. Na szczęście okazało się, że dalej głowić się nie muszą. Córeczka natychmiast stała się Olivką.
Niestety, spokój i szczęście małżonków trwały ledwie kilka chwil. Niespodziewanie lekarzowi stężała mina i nie starając się o dobór słów, wypalił:
— Państwa córka jest nieuleczalnie chora, ma wadę mózgu. Nie ma sensu „tego” dłużej ciągnąć i należy tę ciążę przerwać.
Basia i Hubert usłyszeli przekazany bez cienia współczucia komunikat, że Olivka cierpi na zespół Dandy’ego-Walkera.
— Nasza córka praktycznie nie miała tak zwanego robaka móżdżku, a połączenia międzypółkulowe były szczątkowe, co miało skutkować upośledzeniem podstawowych funkcji życiowych – wspomina dzisiaj tamte straszne chwile, nie kryjąc łez, Basia. (…) A lekarz jak mantrę powtarzał:
— Nie ma sensu tego ciągnąć, trzeba to przerwać. Dziecko nie dożyje porodu. A nawet jeśli przeżyje ciążę i poród, to umrze niedługo później, będzie się tylko męczyło. Będzie cierpieć i pani, i to maleństwo. W najlepszym wypadku, jeśli jednak się urodzi i przeżyje, to będzie „warzywem” i nie pożyje zbyt długo. Jest pani młoda, będziecie jeszcze mieli dzieci. (…) Tamtego wieczoru okazało się, że Basia i Hubert są całkowicie zgodni w kwestii aborcji. Wspólnie podjęli decyzję, że nie mogą zabić własnego dziecka. To przyniosło im ulgę, ale strach i ból wciąż paliły w piersiach. (…) Wreszcie wieczorem parze niemal w jednym momencie przyszedł do głowy ten sam pomysł.
— Jedźmy na Jasną Górę! – rzucili prawie jednocześnie.
Basia była zaskoczona propozycją męża. Uważała, że w jej przypadku taka myśl to naturalna kolej rzeczy, jednak dziwiła się, że i jego rozważania pobiegły w kierunku „miasta świętej wieży”, przecież pochodził z rodziny, w której wiarę zastąpiła tradycja. Chodzili święcić jajka na Wielkanoc i ubierali choinkę w Boże Narodzenie, ale ich codzienne życie odbywało się z dala od Pana Boga. Basia zaś wychowała się w rodzinie głęboko związanej z Kościołem. Najwyraźniej jednak dramatyczna sytuacja pchnęła i Huberta w jedynym słusznym kierunku.
— Wtedy po prostu Matka Boża zawołała nas do siebie w tym samym czasie – nie ma wątpliwości Basia.
Jak postanowili, tak zrobili. W niedzielę rano małżeństwo zapakowało się w samochód i pojechało na Jasną Górę. Plan był taki, by zamówić mszę świętą za Olivkę. Po cichu Hubert i Basia liczyli też, że może jakimś cudem odzyskają spokój i szczęście. Gdy już dotarli na miejsce, najpierw przystąpili do spowiedzi, by móc z zupełnie czystym sercem przyjąć komunię świętą. Potem odnaleźli drogę do zakrystii. Było to ogromne pomieszczenie, które równie dobrze mogłoby być starym dworcem kolejowym, tylu ludzi się tam kręciło. Każdy miał jakąś sprawę, jakiś problem, jakąś intencję. Jedni szukali drogi, inni już ją znaleźli. Ktoś wchodził, ktoś wychodził. A Basia i Hubert stali przy wejściu, nie wiedząc, co ze sobą począć. – Jak dzieciaki – przemknęło Basi przez myśl.
Nagle małżeństwo dostrzegło, że na drugim końcu pomieszczenia siedzi starszy zakonnik, który uśmiecha się do nich i przywołuje ich gestem. Wyglądał tak, jakby tego dnia czekał właśnie na nich. Podeszli do niego. To był brat Savio.
— Chcielibyśmy zamówić mszę – wybąkała nieśmiało Basia.
— Dziś już trochę na to za późno, wszystkie intencje mszalne są już ustalone – odrzekł zakonnik.
Wtedy Basia zalała się łzami. Nie mogła ich powstrzymać, podobnie jak w piątek. Przerwały tamę pozornego spokoju i znów topiły dziewczynę. Słowa zaczęły wypływać z jej ust. Najpierw bez ładu i składu, by za chwilę ułożyć się w historię choroby Olivki. Brat Savio okazał się człowiekiem niezwykle empatycznym. Bardzo przejął się tym bezradnym wołaniem o ratunek. (…) Gdy wrócili do zakrystii, brat Savio złapał Basię mocno za ramię, spojrzał jej w oczy i powiedział: – Nie bój się. Zaufaj Bogu. Bóg cię kocha. Jego słowa, chociaż brzmiące dość zwyczajnie, zostały wypowiedziane z wielką mocą. – Jakby Duch Święty przemawiał przez niego – pomyślała Basia. Zapewnił, że wszystko będzie dobrze. To, co wtedy usłyszała, wryło się przyszłej mamie głęboko w serce, by zostać tam już na zawsze. (…) Olivka przyszła na świat 4 stycznia 2009 roku. Poród odbył się siłami natury, choć główka dziewczynki miała czterdzieści centymetrów obwodu. Na maleństwo czekała niemal armia lekarzy, którzy sami nerwowo wstrzymywali oddech. Na salę ściągnięto najlepszy sprzęt, jakim dysponował szpital. W pogotowiu czekał respirator, inkubator, defibrylator.
(…)
ciąg dalszy na następnej stronie ==>
Strona 3 z 4
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/276208-bo-cuda-zdarzaja-sie-kazdego-dnia-te-opowiesci-po-prostu-daja-nadzieje-polecamy-ksiazke-doroty-losiewicz?strona=3