Gen homoseksualizmu? Nie sądzę. Mój spór ze Sławomirem Sierakowskim

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. YT/tvn24/wPolityce.pl
fot. YT/tvn24/wPolityce.pl

Sławomir Sierakowski, z którym kilka dni temu spierałem się w TVN-owskiej „Loży Prasowej” na temat małżeństw homoseksualnych (jakby ktoś się nie domyślił – on był za, a ja przeciw) postanowił kontynuować ten spór na łamach prasy drukowanej i poświęcił tej kwestii felieton w środowej „GW. Ponieważ pisze tam o mnie per „publicysta skądinąd sympatyczny”, zrewanżuję mu się wyrażając opinię, że również o tak trudnych sprawach można dyskutować spokojnie i zakładając pewną dozę dobrej woli u przeciwnika.

Ale nadal nie przekonuje mnie jego argumentacja.

Sierakowski koncentruje się na naszej wymianie zdań, dotyczącej genetycznego, bądź nie, podłoża homoseksualizmu. Jest to znany paradoks - bo przecież geje rozmnażają się o tyle mniej intensywnie niż ludzie heteroseksualni, że gdyby homoseksualizm był w istocie determinowany genetycznie, to już dawno powinien zaniknąć!

Według statystyk homoseksualni mężczyźni odtwarzają średnio tylko od jednej dziesiątej do jednej piątej liczby genów, jaką reprodukują mężczyźni heteroseksualni

– pisał parę lat temu dział naukowy „GW”.

Jednak Sierakowski przytacza pogląd, w myśl którego

zabezpieczeniu swoich genów sprzyjać można nie tylko bezpośrednio. Homoseksualista ze swoim rodzeństwem dzieli odziedziczony materiał genetyczny w połowie, a z potomkami swojej siostry czy brata - w jednej czwartej. Gej, pomagając dzieciom swojego rodzeństwa, przyczynia się do tego, że mają one lepszy start w życiu, lepszą pozycję, także materialną - a może dzięki temu zdecydują się one na większą liczbę dzieci. I dzięki temu ten właśnie genotyp będzie w większym stopniu reprodukowany

– pisze.

Innymi słowy – sami geje się wprawdzie prawie nie rozmnażają, ale tak intensywnie opiekują dziećmi swoich braci i sióstr, że zapewniają im lepsze warunki przeżycia. A dzięki temu geny homoseksualne (bo rodzeństwo geja wprawdzie homoseksualne nie jest, ale jest nieświadomym nośnikiem tych genów, które objawić się mogą w następnym czy jeszcze następnym pokoleniu) trwają. I nie zanikają, bo gejowska opieka daje siostrzeńcom i bratankom homoseksualisty taką przewagę, że niweluje to efekt faktu, iż sam gej bezpośrednio się nie rozmnaża.

Znam tę teorię (nie od Sierakowskiego, czytałem o niej już kilka lat temu), i wydaje mi się ona ewidentnie nieprawdziwa. Nie tłumacząca zjawiska istnienia homoseksualizmu.

Po pierwsze dlatego, że jakby się gej nie wyżywał wychowawczo i opiekuńczo wobec własnych siostrzeńców  i bratanków, to nie zrównoważy w ten sposób tego najważniejszego faktu – że się sam nie rozmnaża. Pomocy ewolucyjnej udziela ewentualnie swoim genom w skali X, ale fakt że sam ich nie przekazuje redukuje potencjał reprodukcyjny tych genów o kilkakrotność X.

Po drugie (i może ważniejsze) sam pomysł, jakoby geje jakoś specjalnie intensywnie zajmowali się dziećmi swojego rodzeństwa, jest dyskusyjny i raczej nie ma poparcia w faktach. Rozmiar tego zjawiska, jak wykazuje historia (przynajmniej narodów europejskich) był (i jest) naprawdę nie taki, by można było uznać, że wywiera on jakiś liczący się skutek społeczny.

Współczesna nauka uważa homoseksualizm za naturalny i sprzyjający rodzinie, w co nie mógł uwierzyć Skwieciński

– pisze Sierakowski.

Gdyby było inaczej, homoseksualizm nie przetrwałby w procesie ewolucji.

I o to chodzi. Cały pomysł zastosowania tzw. teorii doboru krewniaczego do kwestii homoseksualizmu wydaje mi się bowiem działaniem z premedytacją. Rozpaczliwą i motywowaną ideologicznie próbą „udowodnienia”, jakoby homoseksualizm był uwarunkowany genetycznie. Które to założenie leży u podstaw światopoglądu gejowskich radykałów. I jest to logiczne – no bo jeśli coś jest zdeterminowane genetycznie, to po pierwsze nie jest możliwe do zmiany, a po drugie - skoro przetrwało przez tysiąclecia, to zapewne jest też jakoś tam pożyteczne…?

Tu ważne zastrzeżenie – to, że odrzucam tezę o genetycznej przyczynie homoseksualizmu nie oznacza, bym uważał, że jakaś część przypadków występowania tej skłonności nie jest spowodowana czynnikami wrodzonymi, na które człowiek nie ma już wpływu. Może np. to coś, co dzieje się z kobietą w ciąży? Dlatego do teorii o możliwości leczenia homoseksualizmu mam stosunek tyleż życzliwy, co sceptyczny. Sądzę, że może to być skuteczne w stosunku do jedynie części osób homoseksualnych. A ponadto nie podoba mi się samo słowo „leczenie” – sugeruje ono bowiem, iż homoseksualizm to choroba.

Tymczasem jest to nie choroba, tylko cecha.

Tylko że gejowskim radykałom nie o to chodzi. I nie idzie im o żadne dyskusje. Oni używają tematu homoseksualizmu instrumentalnie. Idzie im o zniszczenie społeczeństwa w jego tradycyjnym kształcie.

A ja uważam, że ten tradycyjny kształt służy ludziom dobrze. Na pewno nie idealnie, ale lepiej niż cokolwiek, co rozszalali dekonstruktywiści mogliby stworzyć.

Wiem też, że obyczajowość nie jest stała, że ewoluuje, że się zmienia, również w sposób naturalny. Ale to jedno, a próby rewolucyjnego kierowania tym procesem, sztucznego ukierunkowywania go i przyspieszania – to coś zgoła innego. Coś szkodliwego. I coś, co samo przez się skłania mnie do nieufności wobec „rewolucjonistów”.

Bo budzi to we mnie podejrzenia, że tak naprawdę nie o samopoczucie „grup wykluczonych” im chodzi. Że mają cele, do których otwarcie nie chcą się przyznać.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych