„Niedawno żadna świnia w Europie nie chciała mieć z nim do czynienia, a teraz ta orgia powszechnej żałości…”,
szydził komediant Urban Priol. Jeszcze nie odbył się pogrzeb tragicznie zmarłego pod Smoleńskiem polskiego prezydenta, a już kabaret niemieckiej telewizji publicznej ZDF zaprezentował swój skecz o Lechu Kaczyńskim:
„Lądować! Natychmiast! Rozkazuję! Jestem prezydentem!”
— wrzeszczał naśladując Hitlera znany za Odrą kabareciarz w białym fartuchu z telewizyjnego „zakładu dla obłąkanych”. Żart niestosowny pod każdym względem, ale jednego Priolowi odmówić nie można: odzwierciedlał dokładnie to, w jaki sposób był przedstawiany i odbierany prezydent RP nie tylko w Niemczech przed i tuż po Jego śmierci.
Po prawdzie, ten koszmarny spektakl, którego współtworcami byli również znani polscy politycy, zaczął się już w chwili wyborczej klęski niedoszłego „prezydenta z Gdańska” i „premiera z Krakowa”, Donalda Tuska i Jana Rokity. Prezydent Lech Kaczyński miał za Odrą przyprawioną gębę nacjonalisty, germanofoba, katomatoła i prześladowcy wszelkich mniejszości na dodatek zanim jeszcze przybył z pierwszą wizytą do Berlina.
„Lesbijki i pederaści żyją w Polsce niebezpiecznie”, przygrywał na dzień dobry tygodnik „Der Spiegel”, snujący na swych łamach dramatyczne opowieści o ściganiu homoseksualistów w naszym kraju przez… policję konną, biciu gejów i wyrzucaniu ich z pracy. „Prześladowani” specjalnie przybyli do Berlina, aby tam, na miejscu, powitać polskiego prezydenta. Jak to ujął „Spiegel”, by „demonstrować przeciw deptaniu praw pederastów i innych mniejszości” w naszym kraju. Ów poczytny tygodnik zilustrował swą obszerną relację zdjęciem polskich homoseksualistów, którzy rozpostarli przed Ambasadą RP transparent z napisem: „Czemu chcecie wysłać nas do gazu?”…
Jednym z organizatorów tej akcji, skarżącym się niemieckim mediom na dyskryminację i swą wielką niedolę pod rządami Prawa i Sprawiedliwości był obecnie prezydent Słupska Robert Biedroń. Ale najważniejsze sceny miały dopiero się rozegrać, przy świetle kamer i w obecności dziennikarzy niemal z całego świata. Gdy Lech Kaczyński przybył na Uniwersytet Humboldta, by wygłosić referat pt. „Solidarna Europa”, w hallu czekał już na niego tłum różnojęzycznych fotoreporterów, zaś do auli udało się „przedostać” sporej grupie gejów, którzy krzykami i gwizdami przez godzinę uniemożliwiali gościowi z Polski jego wystąpienie. Temu wszystkiemu przyglądał się bezradnie gospodarz tej wizyty, prezydent Niemiec Horst Köhler.
Podziwiałem wówczas spokój i opanowanie Lecha Kaczyńskiego - opuszczenie przez niego tego „teatru” byłoby ze wszech miar uzasadnione. Gdy wreszcie doszedł go głosu, został postawiony w sytuacji tłumaczącego się, że nie jest wielbłądem. Prezydent wyłuszczył bardzo konkretnie, co dla niego znaczy zintegorwana Europa: że jest zwolennikiem Unii Europejskiej ale „z poszanowaniem interesów jej członków”, „bez narodowych egoizmów” i „tracenia z oczu tych, którzy pukają do jej drzwi”. Nie omieszkał też nawiązać do chrześcijańskich korzeni Europy i nie zawahał się zróżnicować pojęcia rodziny oraz związków par jednopłciowych. Jak komentował później prezydent Köhler”:
„Pod słowami pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego mógłby podpisać się każdy niemiecki polityk”.
Jednakże media wyeksponowały gejowską burdę, wszak nie chodziło o to, co miał do powiedzenia polski prezydent, ważne było, za kogo miał uchodzić on sam i Polska pod rządami PiS. Za okrzyknięcie naszego kraju enfant terrible demokracji starczyło odwołanie Parady Równości w Poznaniu, przy czym niemieckie media pominęły ten „drobny” fakt, że zakaz wydały rządzące wtedy w tym mieście PO i SLD. Nikt natomiast w Niemczech nie protestował, gdy w tym samym czasie federalny minister obrony dla „uniknięcia negatywnego wizerunku Bundeswehry” zakazał niemieckim żołnierzom zbliżania się do gejowskich przybytków.
Akcja polskich gejów w Berlinie, przeprowadzona z pomocą i przy udziale niemieckich organizacji odbiła się szerokim echem w europejskiej prasie. Francuski „Le Monde” czy belgijski „Le Soir” przedstawiały polskiego prezydenta jako ucieleśnienie nietolerancji, wstecznictwa, katofundamentalizmu, nacjonalizmu i awanturnictwa groźnego dla ładu i porządku w Europie. W opisach „Spiegla” Lech Kaczyński był „małym człowieczkiem w przydużym garniturze, który nie krył swych wielce populistycznych poglądów”. Lewicowy dziennik „die tageszeitung” pozwolił sobie na karykaturę, w której zamiast głowy przyprawił prezydentowi RP ziemniaka, a na falę oburzenia zareagował wydrukowaniem przeprosin dla… kartofla, za porównanie go do Kaczyńskiego.
Do mnożonych zarzutów wobec głowy państwa polskiego doszedł jeszcze jeden: że jest smutasem i ponurakiem. Niemcy postanowili nam dać lekcję humoru. Opiniotwórczy dziennik „Die Welt” wydrukował na użytek rodaków instrukcję, co powinni zrobić, żebyśmy my, Polacy, ich polubili: zastąpić niemieckiego papieża Josepha Ratzingera spreparowanym trupem Karola Wojtyły, pociągnąć z Rosji rurociąg z wódką, zostawiać otwarte auta dla polskich złodziei itd. Osobliwa wesołość, której niemieccy politycy wobec siebie akurat nie przejawiali: kanclerz Helmut Kohl pogniewał się na „Spiegla” za krytyczny tekst i nie udzielił mu wywiadu przez szesnaście lat sprawowania władzy, jego następca Gerhard Schröder wytaczał mediom procesy za teksty o farbowaniu przez niego włosów, o jego romansach, ba, ostentacyjnie odwołał urlop we Włoszech, gdy jeden z tamtejszych urzędników poskarżył się w prasie, że niemieccy turyści upijają się i hałasują, co akurat jest prawdą. Po publikacji tylnej części ciała kanclerz Angeli Merkel przez brytyjski „The Sun”, przyłapanej przez paparazzich podczas przebierania się na basenie, przez Niemcy przetoczyła się burzliwa debata o „przekraczaniu granic”, ośmieszaniu i dyskredytacji szefowej rządu RFN, z żądaniami reakcji władz w Londynie i oficjalnych przeprosin włącznie. Miał rację kabareciarz Priol, prezydent Lech Kaczyński był popularny w Niemczech inaczej… Inaczej niż np. jego poprzednik Aleksander Kwaśniewski, „dusza człowiek”, który dla ocieplenia stosunków potrafił postawić w Urzędzie Kanclerskim żubrówkę. Kaczyński wódki nie woził, nie zadowalał się pustosłowiem toastów, czczą gadaniną o partnerstwie i poklepywaniem po ramionach. Dla ilustracji faktycznego stanu tego „partnerstwa” dość wymienić kilka zapomnianych przykładów, jak choćby konieczność uciekania się Polski do pomocy USA w sprawie odszkodowań dla więźniów obozów koncentracyjnych i robotników przymusowych III Rzeszy, rezolucję Bundestagu, który uznał powojenne wysiedlenia za nieprzedawnioną zbrodnię, koncepcję budowy tzw. centrum wypędzonych w Berlinie, czy starania Związku Wypędzonych, a później Pruskiego Powiernictwa o zwrot majątków lub odszkodowania dla wysiedleńców.
Zamiast partnerstwa był kicz pojednania i protekcjonalne poklepywactwo, notabene nie tylko ze strony Niemiec. Rząd federalny nie widzial potrzeby wtajemniczenia naszego kraju w plany budowy gazociągu bałtyckiego (Nord Stream) z rosyjskiego Wyborga do Greifswaldu, ani respektowania naszych interesów po protestach Warszawy. Z kolei prezydent Francji Jacques Chirac w bezczelny sposób zalecił Polsce opowiadającej się po stronie USA w konflikcie irackim trzymanie języka za zębami w sprawach międzynarodowych, a mimo istnienia niemiecko-francusko-polskiego Trójkąta Weimarskiego, Berlin i Paryż po cichu dogadały osłabienie siły naszego głosu w UE i doprowadziły do unieważnienia postanowień wspólnoty ze szczytu w Nicei.
cd na następnej stronie
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
„Niedawno żadna świnia w Europie nie chciała mieć z nim do czynienia, a teraz ta orgia powszechnej żałości…”,
szydził komediant Urban Priol. Jeszcze nie odbył się pogrzeb tragicznie zmarłego pod Smoleńskiem polskiego prezydenta, a już kabaret niemieckiej telewizji publicznej ZDF zaprezentował swój skecz o Lechu Kaczyńskim:
„Lądować! Natychmiast! Rozkazuję! Jestem prezydentem!”
— wrzeszczał naśladując Hitlera znany za Odrą kabareciarz w białym fartuchu z telewizyjnego „zakładu dla obłąkanych”. Żart niestosowny pod każdym względem, ale jednego Priolowi odmówić nie można: odzwierciedlał dokładnie to, w jaki sposób był przedstawiany i odbierany prezydent RP nie tylko w Niemczech przed i tuż po Jego śmierci.
Po prawdzie, ten koszmarny spektakl, którego współtworcami byli również znani polscy politycy, zaczął się już w chwili wyborczej klęski niedoszłego „prezydenta z Gdańska” i „premiera z Krakowa”, Donalda Tuska i Jana Rokity. Prezydent Lech Kaczyński miał za Odrą przyprawioną gębę nacjonalisty, germanofoba, katomatoła i prześladowcy wszelkich mniejszości na dodatek zanim jeszcze przybył z pierwszą wizytą do Berlina.
„Lesbijki i pederaści żyją w Polsce niebezpiecznie”, przygrywał na dzień dobry tygodnik „Der Spiegel”, snujący na swych łamach dramatyczne opowieści o ściganiu homoseksualistów w naszym kraju przez… policję konną, biciu gejów i wyrzucaniu ich z pracy. „Prześladowani” specjalnie przybyli do Berlina, aby tam, na miejscu, powitać polskiego prezydenta. Jak to ujął „Spiegel”, by „demonstrować przeciw deptaniu praw pederastów i innych mniejszości” w naszym kraju. Ów poczytny tygodnik zilustrował swą obszerną relację zdjęciem polskich homoseksualistów, którzy rozpostarli przed Ambasadą RP transparent z napisem: „Czemu chcecie wysłać nas do gazu?”…
Jednym z organizatorów tej akcji, skarżącym się niemieckim mediom na dyskryminację i swą wielką niedolę pod rządami Prawa i Sprawiedliwości był obecnie prezydent Słupska Robert Biedroń. Ale najważniejsze sceny miały dopiero się rozegrać, przy świetle kamer i w obecności dziennikarzy niemal z całego świata. Gdy Lech Kaczyński przybył na Uniwersytet Humboldta, by wygłosić referat pt. „Solidarna Europa”, w hallu czekał już na niego tłum różnojęzycznych fotoreporterów, zaś do auli udało się „przedostać” sporej grupie gejów, którzy krzykami i gwizdami przez godzinę uniemożliwiali gościowi z Polski jego wystąpienie. Temu wszystkiemu przyglądał się bezradnie gospodarz tej wizyty, prezydent Niemiec Horst Köhler.
Podziwiałem wówczas spokój i opanowanie Lecha Kaczyńskiego - opuszczenie przez niego tego „teatru” byłoby ze wszech miar uzasadnione. Gdy wreszcie doszedł go głosu, został postawiony w sytuacji tłumaczącego się, że nie jest wielbłądem. Prezydent wyłuszczył bardzo konkretnie, co dla niego znaczy zintegorwana Europa: że jest zwolennikiem Unii Europejskiej ale „z poszanowaniem interesów jej członków”, „bez narodowych egoizmów” i „tracenia z oczu tych, którzy pukają do jej drzwi”. Nie omieszkał też nawiązać do chrześcijańskich korzeni Europy i nie zawahał się zróżnicować pojęcia rodziny oraz związków par jednopłciowych. Jak komentował później prezydent Köhler”:
„Pod słowami pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego mógłby podpisać się każdy niemiecki polityk”.
Jednakże media wyeksponowały gejowską burdę, wszak nie chodziło o to, co miał do powiedzenia polski prezydent, ważne było, za kogo miał uchodzić on sam i Polska pod rządami PiS. Za okrzyknięcie naszego kraju enfant terrible demokracji starczyło odwołanie Parady Równości w Poznaniu, przy czym niemieckie media pominęły ten „drobny” fakt, że zakaz wydały rządzące wtedy w tym mieście PO i SLD. Nikt natomiast w Niemczech nie protestował, gdy w tym samym czasie federalny minister obrony dla „uniknięcia negatywnego wizerunku Bundeswehry” zakazał niemieckim żołnierzom zbliżania się do gejowskich przybytków.
Akcja polskich gejów w Berlinie, przeprowadzona z pomocą i przy udziale niemieckich organizacji odbiła się szerokim echem w europejskiej prasie. Francuski „Le Monde” czy belgijski „Le Soir” przedstawiały polskiego prezydenta jako ucieleśnienie nietolerancji, wstecznictwa, katofundamentalizmu, nacjonalizmu i awanturnictwa groźnego dla ładu i porządku w Europie. W opisach „Spiegla” Lech Kaczyński był „małym człowieczkiem w przydużym garniturze, który nie krył swych wielce populistycznych poglądów”. Lewicowy dziennik „die tageszeitung” pozwolił sobie na karykaturę, w której zamiast głowy przyprawił prezydentowi RP ziemniaka, a na falę oburzenia zareagował wydrukowaniem przeprosin dla… kartofla, za porównanie go do Kaczyńskiego.
Do mnożonych zarzutów wobec głowy państwa polskiego doszedł jeszcze jeden: że jest smutasem i ponurakiem. Niemcy postanowili nam dać lekcję humoru. Opiniotwórczy dziennik „Die Welt” wydrukował na użytek rodaków instrukcję, co powinni zrobić, żebyśmy my, Polacy, ich polubili: zastąpić niemieckiego papieża Josepha Ratzingera spreparowanym trupem Karola Wojtyły, pociągnąć z Rosji rurociąg z wódką, zostawiać otwarte auta dla polskich złodziei itd. Osobliwa wesołość, której niemieccy politycy wobec siebie akurat nie przejawiali: kanclerz Helmut Kohl pogniewał się na „Spiegla” za krytyczny tekst i nie udzielił mu wywiadu przez szesnaście lat sprawowania władzy, jego następca Gerhard Schröder wytaczał mediom procesy za teksty o farbowaniu przez niego włosów, o jego romansach, ba, ostentacyjnie odwołał urlop we Włoszech, gdy jeden z tamtejszych urzędników poskarżył się w prasie, że niemieccy turyści upijają się i hałasują, co akurat jest prawdą. Po publikacji tylnej części ciała kanclerz Angeli Merkel przez brytyjski „The Sun”, przyłapanej przez paparazzich podczas przebierania się na basenie, przez Niemcy przetoczyła się burzliwa debata o „przekraczaniu granic”, ośmieszaniu i dyskredytacji szefowej rządu RFN, z żądaniami reakcji władz w Londynie i oficjalnych przeprosin włącznie. Miał rację kabareciarz Priol, prezydent Lech Kaczyński był popularny w Niemczech inaczej… Inaczej niż np. jego poprzednik Aleksander Kwaśniewski, „dusza człowiek”, który dla ocieplenia stosunków potrafił postawić w Urzędzie Kanclerskim żubrówkę. Kaczyński wódki nie woził, nie zadowalał się pustosłowiem toastów, czczą gadaniną o partnerstwie i poklepywaniem po ramionach. Dla ilustracji faktycznego stanu tego „partnerstwa” dość wymienić kilka zapomnianych przykładów, jak choćby konieczność uciekania się Polski do pomocy USA w sprawie odszkodowań dla więźniów obozów koncentracyjnych i robotników przymusowych III Rzeszy, rezolucję Bundestagu, który uznał powojenne wysiedlenia za nieprzedawnioną zbrodnię, koncepcję budowy tzw. centrum wypędzonych w Berlinie, czy starania Związku Wypędzonych, a później Pruskiego Powiernictwa o zwrot majątków lub odszkodowania dla wysiedleńców.
Zamiast partnerstwa był kicz pojednania i protekcjonalne poklepywactwo, notabene nie tylko ze strony Niemiec. Rząd federalny nie widzial potrzeby wtajemniczenia naszego kraju w plany budowy gazociągu bałtyckiego (Nord Stream) z rosyjskiego Wyborga do Greifswaldu, ani respektowania naszych interesów po protestach Warszawy. Z kolei prezydent Francji Jacques Chirac w bezczelny sposób zalecił Polsce opowiadającej się po stronie USA w konflikcie irackim trzymanie języka za zębami w sprawach międzynarodowych, a mimo istnienia niemiecko-francusko-polskiego Trójkąta Weimarskiego, Berlin i Paryż po cichu dogadały osłabienie siły naszego głosu w UE i doprowadziły do unieważnienia postanowień wspólnoty ze szczytu w Nicei.
cd na następnej stronie
Strona 1 z 3
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/335120-za-zycia-jadowity-karzel-i-kartofel-ktorego-dopiero-po-smierci-uznano-za-wielkiego-patriote-i-meza-stanu-prezydent-lech-kaczynski