Wiara w to, że oburzenie brukselskich urzędników, niemieckiej prasy i europejskich elit spowoduje drastyczne obniżenie notowań rządu Beaty Szydło, Prawa i Sprawiedliwości i całej nowej władzy jest niesłychanie naiwna. A w zasadzie to jeszcze jedno potwierdzenie, że z politycznego roku 2015 w polskiej polityce przedstawiciele establishmentu III RP niewiele wyciągnęli.
Scenariusz w którym Polacy przejmują się opinią francuskiego dziennika (czy chyba już legendarnej „prasy na Jamajce”) i z tego powodu żądają zmiany władzy, a względnie korekty jej kursu, był do zrealizowania w roku 2005. Ale z każdym kolejnym rokiem, zwłaszcza po 2010, do głosu - jak pokazały wybory w 2015, głosu coraz silniejszego - wyraźnie dochodzi pokolenie, które myśli zupełnie w inny sposób. Abstrahując od oceny, czy to dobry kierunek zmian w mentalności Polaków, to zarówno rządzący, jak i walczący o głosy przedstawiciele opozycji powinni wziąć go pod uwagę.
Kilka tygodni temu rozmawiałem - przy okazji którejś ze skandalicznej wypowiedzi Martina Schulza - z Konradem Szymańskim, sekretarzem stanu ds. europejskich. Warto wrócić do tamtego wywiadu przynajmniej z jednego powodu. Szymański porównywał wówczas histerię wokół zmian w Warszawie do tej sprzed kilku lat, gdy rządy na Węgrzech przejmował Viktor Orban.
Pewna część polityków zachodnich uznawała, że wybieranie własnego kursu w Europie jest skandalem samym w sobie. To prawo parlamentarzystów, by sądzić, co chcą, natomiast to oczywiście nie budowało autorytetu UE na Węgrzech. Dzisiaj wiele osób w Polsce zadaje sobie pytanie, dlaczego tak łatwo jest ferować tak ostre słowa w rodzinie państw, które podobno są związane wspólnymi wartościami i podobno budują wspólną przyszłość. To bardzo odbiega od tonu deklaracji rocznicowych. Zadaję często to pytanie wprost, czy takie wypowiedzi służą temu projektowi?
W Polsce i w tym zakresie może powtórzyć się scenariusz węgierski. Wyborcy PiS, ruchu Pawła Kukiza, partii Janusza Korwin-Mikkego, po części nawet ci „liberalni” i „lewicowi”, ale i ci nieobecni przy urnach wyborczych, w dużej większości nie tylko nie rozumieją oburzenia ze strony Brukseli (nawet jeśli sami twierdzą, że PiS „przegina” z tempem czy głębokością przeprowadzanych zmian), ale intuicyjnie reagują, mówiąc „nie” ingerencji w polskie interesy. Żeby to zrozumieć i się o tym przekonać, wystarczy wyjść z wygodnego mieszkania na Wilanowie i oderwać się na chwilę od przekazu oburzonych „Faktów” i „Wiadomości”.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Wiara w to, że oburzenie brukselskich urzędników, niemieckiej prasy i europejskich elit spowoduje drastyczne obniżenie notowań rządu Beaty Szydło, Prawa i Sprawiedliwości i całej nowej władzy jest niesłychanie naiwna. A w zasadzie to jeszcze jedno potwierdzenie, że z politycznego roku 2015 w polskiej polityce przedstawiciele establishmentu III RP niewiele wyciągnęli.
Scenariusz w którym Polacy przejmują się opinią francuskiego dziennika (czy chyba już legendarnej „prasy na Jamajce”) i z tego powodu żądają zmiany władzy, a względnie korekty jej kursu, był do zrealizowania w roku 2005. Ale z każdym kolejnym rokiem, zwłaszcza po 2010, do głosu - jak pokazały wybory w 2015, głosu coraz silniejszego - wyraźnie dochodzi pokolenie, które myśli zupełnie w inny sposób. Abstrahując od oceny, czy to dobry kierunek zmian w mentalności Polaków, to zarówno rządzący, jak i walczący o głosy przedstawiciele opozycji powinni wziąć go pod uwagę.
Kilka tygodni temu rozmawiałem - przy okazji którejś ze skandalicznej wypowiedzi Martina Schulza - z Konradem Szymańskim, sekretarzem stanu ds. europejskich. Warto wrócić do tamtego wywiadu przynajmniej z jednego powodu. Szymański porównywał wówczas histerię wokół zmian w Warszawie do tej sprzed kilku lat, gdy rządy na Węgrzech przejmował Viktor Orban.
Pewna część polityków zachodnich uznawała, że wybieranie własnego kursu w Europie jest skandalem samym w sobie. To prawo parlamentarzystów, by sądzić, co chcą, natomiast to oczywiście nie budowało autorytetu UE na Węgrzech. Dzisiaj wiele osób w Polsce zadaje sobie pytanie, dlaczego tak łatwo jest ferować tak ostre słowa w rodzinie państw, które podobno są związane wspólnymi wartościami i podobno budują wspólną przyszłość. To bardzo odbiega od tonu deklaracji rocznicowych. Zadaję często to pytanie wprost, czy takie wypowiedzi służą temu projektowi?
W Polsce i w tym zakresie może powtórzyć się scenariusz węgierski. Wyborcy PiS, ruchu Pawła Kukiza, partii Janusza Korwin-Mikkego, po części nawet ci „liberalni” i „lewicowi”, ale i ci nieobecni przy urnach wyborczych, w dużej większości nie tylko nie rozumieją oburzenia ze strony Brukseli (nawet jeśli sami twierdzą, że PiS „przegina” z tempem czy głębokością przeprowadzanych zmian), ale intuicyjnie reagują, mówiąc „nie” ingerencji w polskie interesy. Żeby to zrozumieć i się o tym przekonać, wystarczy wyjść z wygodnego mieszkania na Wilanowie i oderwać się na chwilę od przekazu oburzonych „Faktów” i „Wiadomości”.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/277210-polajanki-z-brukseli-i-berlina-tylko-wzmocnia-rzad-pis-w-polsce-i-jeszcze-bardziej-zniecheca-polakow-do-projektu-ue-co-akurat-cieszyc-nie-powinno?strona=1