W świątecznym wydaniu tygodnika „Sieci” Marek Pyza opisuje aferę, która przed dekadą wybuchła we wrocławskim Urzędzie Miasta. Do dziś prawie nikt się nią nie interesował. Lokalne media zdawkowo poinformowały o wyroku i temat uznały za zamknięty. Tymczasem rzecz wróciła na salę rozpraw, bo właśnie rozpoczęła się apelacja.
Historia rozpoczyna się w 2001 r., gdy ówczesny prezydent stolicy Dolnego Śląska Bogdan Zdrojewski wraz z pozostałymi członkami zarządu miasta powołał pełnomocnika do komputeryzacji urzędu. W budżecie na kolejny rok, przygotowanym już przez następcę Zdrojewskiego i dotychczasowego wiceprezydenta Wrocławia Stanisława Huskowskiego, zapisano na ten cel 5 mln zł. Pełnomocnik otrzymał też wyjątkowo szerokie uprawnienia. Sprawa ewidentnej niegospodarności dopiero po latach trafiła do sądu, ale prowadzący ją sędzia zrobił, co mógł, by oskarżonemu nic się nie stało.
Pełnomocnikiem został prof. Tomasz Strzelecki, geotechnik z Politechniki Wrocławskiej. W jednej chwili stał się odpowiedzialny za cały proces decyzyjny i kontrolny – od zlecenia do zatwierdzania wypłat. W tygodniku czytamy:
Dokumenty, którymi dysponuje redakcja „ Sieci” wyglądają kuriozalnie. Na jednej fakturze widnieje pięć razy ta sama pieczątka Strzeleckiego – pod adnotacjami: „prace wykonano zgodnie z umową”, „sprawdzono pod względem merytorycznym”, „sprawdzono pod względem formalnym”, „sprawdzono pod względem legalności, celowości i gospodarności”, „zatwierdzono do wypłaty”. Pełnomocnik wyręczał kilka miejskich instancji kontrolnych.
Takie praktyki zakwestionowała Regionalna Izba Obrachunkowa, stwierdzając, że Strzelecki bez uprawnień zatwierdził do wypłaty 21 faktur o wartości ponad 2 mln zł. Profesor był też szefem komisji przetargowych, które powierzały zadania firmom jego znajomych. Gros pieniędzy płynęło na konto jego córki. Zdarzył się również przypadek, że Strzelecki brał udział w wykonywaniu prac przez siebie zleconych. Zarabiał wówczas z obu stron.
Dopiero po dwóch kontrolach NIK, skierowaniu sprawy do prokuratury i jej przeniesieniu do innego miasta, ruszyło śledztwo. W akcie oskarżenia kilka zarzutów: nadużywanie uprawnień, niedopełnienie obowiązków, naruszenie ustawy o zamówieniach publicznych oraz oświadczenie nieprawdy.
Okazało się, że ekspertyzy informatyczne dla urzędu miejskiego – wyceniane na dziesiątki tysięcy zł – pisali m.in. geodeta, elektronik, sekretarka, inżynier górnictwa, politolog, zootechnik, policjant czy emerytka handlująca na bazarze. Przed sądem nie byli w stanie wskazać, co napisali, przyznawali, że nie znali się na zleconej pracy etc. Wyszło na to, że byli zwykłymi „słupami”.
Dość jednoznaczna sprawa miała zaskakujący przebieg i zakończenie sądowe. Napisał je sędzia ppłk Zbigniew Muszyński, dziś – po awansie – sędzia Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie.
Sąd Apelacyjny zmiażdżył orzeczenie Muszyńskiego i nakazał ponowne rozpatrzenie sprawy, proces Apelacyjny rozpoczął się w grudniu. Niebawem kolejna rozprawa.
W świątecznym wydaniu tygodnika „ Sieci” materiał o tym, jak można było próbować zamieść tę aferę na sali sądowej i jak wypchnięto sędziego z Wrocławia do Warszawy.
Polub profil " Sieci" na Facebooku!
I CZYTAJ TAKŻE:
W tygodniku "Sieci" - Jerzy Jachowicz o szczegółach głośnej zbrodni z Gdańska. "Na wszelki wypadek strzegłbym w areszcie Samira S. jak oka w głowie"
mt
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/154085-tygodnik-sieci-jak-sedzia-muszynski-zamiatal-afere-czyli-informatyzacja-wroclawskiego-urzedu-poprzez-slupy
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.