Polityczna ruletka, powolne pożegnanie Merkel z władzą, liberałowie z FDP wciągają Merkel w pułapkę, ratunek dla Merkel w wielkiej koalicji… - to ton komentarzy w niemieckich mediach. We wszystkich tych rozważaniach jest wiele prawdy. Brak tylko jednego, najważniejszego zdania: że Angela Merkel odejdzie wtedy, kiedy sama o tym postanowi.
Czy, a jeśli tak, jak bliska jest decyzji, by rzucić ręcznik na ring polityki? Przez lata akredytacji parlamentarno-rządowej w Bonn i Berlinie miałem możliwość obserwowania z bliska całą karierę polityczną Angeli Merkel, wzloty i jej pozorne upadki. Pozorne, bo jeśli cofała się o krok w tył, to rozmyślnie i dlatego, żeby później zrobić pięć kroków do przodu. Początek tej wyszydzanej przez rodaków „szarej myszy ze wschodu” nie był łatwy. A jednak to ona pokonała wszystkich swoich mentorów i protektorów, podporządkowała sobie wewnątrzpartyjnych przeciwników i poprowadziła chadeków z CDU/CSU po wielkim kryzysie z powodu afery finansowej za rządów kanclerza Helmuta Kohla do zwycięstwa, i to ona została pierwszą kobietą, która objęła ster rządu w Niemczech.
Zaczynała jako „dziewczynka Kohla”, to właśnie on ściągnął po zjednoczneiu Niemiec nieznaną nikomu Merkel do Bonn, powierzył stanowisko ministra do spraw kobiet i młodzieży, a potem ochrony środowiska. I to z jego rekomendacji Merkel została wiceprzewodniczącą CDU. Jej życiorys do chwili upadku NRD niczym się nie wyróżniał. Po skończeniu fizyki Merkel pracowała do 1990 r. w Akademii Nauk. Gdy upadł reżim Ericha Honeckera, została na krótko zastępcą rzecznika ostatniego rządu wschodnich Niemiec. To tyle. Do CDU wstąpiła już po zburzeniu muru berlińskiego. Dla Kohla była po prostu figurantką; w cieniu ujawnionej współpracy z enerdowską bezpieką (Stasi) przepadli inni jego protegowani z nowych landów, jak Lothar de Maizière czy skompromitowany w aferze korupcyjnej Günther Krause. Kohl, który nie znosił konkurencji i indywidualizmu podwładnych wybrał Merkel dla dowartościowania sfrustrowanych Ossis (wschodnich Niemców). Spodziewał się, że będzie łatwa do komenderowania, jednak srodze się zawiódł; gdy wybuchł skandal łapówkarski w CDU, Merkel jako pierwsza i jedyna odcięła się od machlojek kanclerza Kohla oraz ówczesnego szefostwa partii. Z czasem, z „zapchajdziury” zyskała uznanie jako wytrawny strateg, w kraju zdobyła miano „Matki narodu”, a poza granicami „Najbardziej wpływowej kobiety świata” (ranking amerykańskiego magazynu „Forbes”).
Po klęsce Kohla największym wrogiem Merkel w szeregach chadeków był „car Bawarii”, premier tego landu i szef siostrzanej partii CSU Edmund Stoiber. Jego zwolennikom przeszkadzało u Merkel wszystko: płeć, pochodzenie z dawnej NRD, brak urody, zwalista figura, brak charyzmy, w ogóle fakt, że istniała. Przed wyborami w 2002 roku to właśnie Stoiber uknuł spisek przeciw Merkel i sam poprowadził chadeków do walki z ówczesnym kanclerzem Gerhardem Schröderem. Merkel jest zodiakalnym rakiem, umie się wycofać, by znów pojawić się w dogodnym czasie. Trzy lata później, w - co warto podkreślić - przedterminowych wyborach nie dała już sobie napluć w kaszę, choć jej wewnątrzpartyjni rywale i polityczni konkurenci stawali na głowach, by zdyskredytować ją w oczach wyborców.
„Co robi Merkel ze starymi ciuchami? Nic. Ona je nosi”. Albo: „Merkel straciła na wadze 6 kg - ogoliła sobie nogi…” - przykładami podobnych kawałów o pierwszej kobiecie-kanclerz Niemiec można sypać jak z rękawa: że ze wschodu, że głupia i brzydka jak wszyscy Ossis razem wzięci, że krępa, z wadą wymowy, w koszmarnych kostiumikach itd. Na nic zdały się te propagandowe zabiegi, Merkel po kolei wyeliminowała z gry wewnątrzpartajnych spiskowców, w tym największego intryganta Stoibera, który liczył, że weźmie odwet na Schröderze za wcześniejszą przegraną. W chwili ogłoszenia przez prezydenta RFN przedwczesnych wyborów w 2005r. Merkel gościła z premierem Bawarii w Dolnej Frankonii. Gdy ten chciał podejść z nią do mikrofonów, szepnęła: „Zrobię to sama…” Stoiber poczuł się jak na własnym pogrzebie; Merkel potwierdziła przed kamerami wszem wobec swoją gotowość do ubiegania się o fotel kanclerza. Koledzy z CDU/CSU pojęli, że skończyły się czasy, gdy była pacynką partyjnych wyjadaczy.
Tajemnica jej sukcesu polegała na tym, że pomogła Niemcom uwierzyć w siebie. Po prawdzie nie zrealizowała żadnej większej reformy. Merkel miała świadomość, że jej poprzednik z SPD nie poślizgnął się na bezczynności. Chadecy w ławach opozycji bez szemrania przyjęli pakiety reform „Hartz I-IV” (od nazwiska ich autora Petera Hartza) i „Agendę 2010”. Gdyby tego nie zrobili, ciężar przebudowy państwa spadłyby na ich barki. Paradoksalnie, to kanclerz lewicy Gerhard Schröder zrobił więcej dla modernizacji gospodarki RFN niż wszyscy jego poprzednicy od czasu ministra finansów Ludwiga Erharda, a hasła wyborcze Merkel sprowadzały się do jednego zdania: „Większych obciążeń społecznych nie będzie”. Po prawdzie, nie miała żadnego powalającego programu wyborczego, niczego też nie obiecywała: „Fałszywe przyrzeczenia zostawiam Schröderowi”, ironizowała na wiecach. Na użytek mas miała tylko parę populistycznych haseł w rodzaju: „Niemieckie banki muszą należeć do Niemców!”.
Niezależnie od zamieszania, jakie Schröder wywołał na arenie międzynarodowej, to na jego konto należy wpisać rozruszanie gospodarki RFN, poprzez ograniczenie opiekuńczej roli państwa i świadczeń pracowniczych. Wizerunkowy sukces Merkel w dużej mierze opierał się na społecznym zmęczeniu reformami przeprowadzonymi przez rząd SPD-Zielonych; już po przejęciu władzy nowa kanclerz zaczęła zbierać owoce tych przekształceń. Po latach stagnacji, po raz pierwszy od ćwierćwiecza wzrost gospodarczy Niemiec przekroczył 2 proc. PKB, budżet federalny wykazywał miliardową nadwyżkę, rósł eksport, a bezrobocie spadło do rekordowo niskiego stanu od chwili zjednoczenia. Merkel stała się uosobieniem rządów „spokojnej ręki”. Nowa kanclerz skoncentrowała się głównie na polityce zagranicznej, dokonała radykalnego zwrotu w stosunku do konfrontacyjnego kursu Schrödera i walnie przyczyniła się do wzrostu znaczenia Republiki Federalnej na arenie międzynarodowej.
Największa różnica w polityce zagranicznej Schrödera polegała na tym, że były kanclerz otwarcie mówił o odrębnej, „niemieckiej drodze”, zaś Merkel nie mówiła, lecz zaczęła ją realizować. Były nadburmistrz Wolfsburga Volkmar Köhler z CDU konstatował: „Postępowanie Schrödera na zasadzie >>znów jesteśmy kimś<< mogło tylko odstraszać od Niemiec i prowadzić nas do izolacji”. Merkel nie odstraszała, jej niepisana dewiza brzmiała: zjednywać i pozyskiwać, a to dla ochrony atmosfery, jak na szczycie G-8 w Heiligendamm, to znów na rzecz wskrzeszenia trupa eurokonstytucji, jak na szczytach UE w Brukseli, czy w ratowaniu eurowaluty. Jednym zdaniem, Niemcy awansowały do grona głównych rozgrywających. Żeby to lepiej uzmysłowić także w dalekiej Azji, Merkel spędziła tydzień w Chinach i Japonii. Jej spotkanie z premierem Wen Jiabao przypominało chińską kuchnię na słodko-kwaśno: kanclerz nie rozwijała tematów łamania praw człowieka, szpiegostwa gospodarczego Kraju Środka, czy zanieczyszczania środowiska naturalnego, a gospodarze odwdzięczyli się obietnicami, że wkrótce będą kupowali więcej mercedesów niż Amerykanie i dla lepszego nastroju zagrali gościom z Berlina ich ulubione utwory, w tym… pruski „Hymn Pomorza”.
Kanclerz Merkel kierująca koalicyjnym gabinetem z socjaldemokratami udowodniła, że nie da sobie odebrać polityki zagranicznej. Szef dyplomacji Frank-Walter Steinmeier (SPD), nazywany „concierge” Schrödera, dziś prezydent RFN, zamiast kontynuacji linii dawnego pryncypała, zwłaszcza w odniesieniu do USA i Rosji, stał się współtwórcą ocieplenia na linii Berlin-Waszyngton i utemperowania rosyjskich planów wprzęgnięcia Niemiec do roli konia trojańskiego w UE i NATO. Wkrótce po objęciu władzy Merkel zdetonowała kleconą przez poprzednika, antyamerykańską oś Berlina-Paryża i Moskwy. Zorganizowała to z iście rewiowym rozmachem. Zaprosiła prezydenta USA George’a Busha na dziczyznę z rożna do meklemburskiej wioski Trinwillershagen. Uncle Sam pojeździł na rowerze, podyrygował orkiestrą dętą, odebrał w Stralsundzie beczkę ze śledziami i zapalił świeczkę w kościele, wyremontowanym za amerykańskie pieniądze… - odtąd między Berlinem a Waszyngtonem miało być pysznie i widowiskowo. Na koniec Bush ucałował gospodynię dubeltowo i wyznał, że to „wielki zaszczyt mieć Niemców za przyjaciół”, zaś kanclerz odwzajemniła mu się, że „Niemcy wiedzą, komu zawdzięczają życie w wolnym kraju”, i obiecała, że od teraz będą ponosić „wspólną odpowiedzialność w świecie”.
Pomijam fakt, że ta „odpowiedzialność” rozumiana jest w Berlinie i w Waszyngtonie inaczej, a także wynikające z ponownego, transatlantyckiego zbliżenia Niemiec ochłodzenia stosunków Berlina z Moskwą, co wymaga bardziej obszernego omówienia. Fakt faktem, po osiągnięciach na dyplomatycznym parkiecie i wywindowaniu Bundesrepubliki do roli głównego rozgrywającego w Unii Europejskiej, Niemcy wybaczyli Merkel, że w niczym nie przypominała modelki Heidi Klum, a wszelkie facecje na temat pani kanclerz wygasły. Merkel nie tupie, nie grozi, nie wali pięścią w stół, nie wytacza procesów jak „farbowany kanclerz” Schröder, nie ma afer miłosnych, ani nie fotografuje się z cygarem w dłoni, jako „towarzysz bossów”. Jej styl rządzenia stanowi condicio sine qua non zachowania władzy. W opinii rodaków Merkel ucieleśniała stereotypowe, teutońske cnoty: pracowitości, sumienności i zdyscyplinowania. Niemcy odzyskali swój spokój i stabilizację, oraz ogólnonarodową satysfakcję z rosnącego znaczenia w świecie. Ale czar prysł…
Dalszy ciąg na następnej stronie ===>
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Polityczna ruletka, powolne pożegnanie Merkel z władzą, liberałowie z FDP wciągają Merkel w pułapkę, ratunek dla Merkel w wielkiej koalicji… - to ton komentarzy w niemieckich mediach. We wszystkich tych rozważaniach jest wiele prawdy. Brak tylko jednego, najważniejszego zdania: że Angela Merkel odejdzie wtedy, kiedy sama o tym postanowi.
Czy, a jeśli tak, jak bliska jest decyzji, by rzucić ręcznik na ring polityki? Przez lata akredytacji parlamentarno-rządowej w Bonn i Berlinie miałem możliwość obserwowania z bliska całą karierę polityczną Angeli Merkel, wzloty i jej pozorne upadki. Pozorne, bo jeśli cofała się o krok w tył, to rozmyślnie i dlatego, żeby później zrobić pięć kroków do przodu. Początek tej wyszydzanej przez rodaków „szarej myszy ze wschodu” nie był łatwy. A jednak to ona pokonała wszystkich swoich mentorów i protektorów, podporządkowała sobie wewnątrzpartyjnych przeciwników i poprowadziła chadeków z CDU/CSU po wielkim kryzysie z powodu afery finansowej za rządów kanclerza Helmuta Kohla do zwycięstwa, i to ona została pierwszą kobietą, która objęła ster rządu w Niemczech.
Zaczynała jako „dziewczynka Kohla”, to właśnie on ściągnął po zjednoczneiu Niemiec nieznaną nikomu Merkel do Bonn, powierzył stanowisko ministra do spraw kobiet i młodzieży, a potem ochrony środowiska. I to z jego rekomendacji Merkel została wiceprzewodniczącą CDU. Jej życiorys do chwili upadku NRD niczym się nie wyróżniał. Po skończeniu fizyki Merkel pracowała do 1990 r. w Akademii Nauk. Gdy upadł reżim Ericha Honeckera, została na krótko zastępcą rzecznika ostatniego rządu wschodnich Niemiec. To tyle. Do CDU wstąpiła już po zburzeniu muru berlińskiego. Dla Kohla była po prostu figurantką; w cieniu ujawnionej współpracy z enerdowską bezpieką (Stasi) przepadli inni jego protegowani z nowych landów, jak Lothar de Maizière czy skompromitowany w aferze korupcyjnej Günther Krause. Kohl, który nie znosił konkurencji i indywidualizmu podwładnych wybrał Merkel dla dowartościowania sfrustrowanych Ossis (wschodnich Niemców). Spodziewał się, że będzie łatwa do komenderowania, jednak srodze się zawiódł; gdy wybuchł skandal łapówkarski w CDU, Merkel jako pierwsza i jedyna odcięła się od machlojek kanclerza Kohla oraz ówczesnego szefostwa partii. Z czasem, z „zapchajdziury” zyskała uznanie jako wytrawny strateg, w kraju zdobyła miano „Matki narodu”, a poza granicami „Najbardziej wpływowej kobiety świata” (ranking amerykańskiego magazynu „Forbes”).
Po klęsce Kohla największym wrogiem Merkel w szeregach chadeków był „car Bawarii”, premier tego landu i szef siostrzanej partii CSU Edmund Stoiber. Jego zwolennikom przeszkadzało u Merkel wszystko: płeć, pochodzenie z dawnej NRD, brak urody, zwalista figura, brak charyzmy, w ogóle fakt, że istniała. Przed wyborami w 2002 roku to właśnie Stoiber uknuł spisek przeciw Merkel i sam poprowadził chadeków do walki z ówczesnym kanclerzem Gerhardem Schröderem. Merkel jest zodiakalnym rakiem, umie się wycofać, by znów pojawić się w dogodnym czasie. Trzy lata później, w - co warto podkreślić - przedterminowych wyborach nie dała już sobie napluć w kaszę, choć jej wewnątrzpartyjni rywale i polityczni konkurenci stawali na głowach, by zdyskredytować ją w oczach wyborców.
„Co robi Merkel ze starymi ciuchami? Nic. Ona je nosi”. Albo: „Merkel straciła na wadze 6 kg - ogoliła sobie nogi…” - przykładami podobnych kawałów o pierwszej kobiecie-kanclerz Niemiec można sypać jak z rękawa: że ze wschodu, że głupia i brzydka jak wszyscy Ossis razem wzięci, że krępa, z wadą wymowy, w koszmarnych kostiumikach itd. Na nic zdały się te propagandowe zabiegi, Merkel po kolei wyeliminowała z gry wewnątrzpartajnych spiskowców, w tym największego intryganta Stoibera, który liczył, że weźmie odwet na Schröderze za wcześniejszą przegraną. W chwili ogłoszenia przez prezydenta RFN przedwczesnych wyborów w 2005r. Merkel gościła z premierem Bawarii w Dolnej Frankonii. Gdy ten chciał podejść z nią do mikrofonów, szepnęła: „Zrobię to sama…” Stoiber poczuł się jak na własnym pogrzebie; Merkel potwierdziła przed kamerami wszem wobec swoją gotowość do ubiegania się o fotel kanclerza. Koledzy z CDU/CSU pojęli, że skończyły się czasy, gdy była pacynką partyjnych wyjadaczy.
Tajemnica jej sukcesu polegała na tym, że pomogła Niemcom uwierzyć w siebie. Po prawdzie nie zrealizowała żadnej większej reformy. Merkel miała świadomość, że jej poprzednik z SPD nie poślizgnął się na bezczynności. Chadecy w ławach opozycji bez szemrania przyjęli pakiety reform „Hartz I-IV” (od nazwiska ich autora Petera Hartza) i „Agendę 2010”. Gdyby tego nie zrobili, ciężar przebudowy państwa spadłyby na ich barki. Paradoksalnie, to kanclerz lewicy Gerhard Schröder zrobił więcej dla modernizacji gospodarki RFN niż wszyscy jego poprzednicy od czasu ministra finansów Ludwiga Erharda, a hasła wyborcze Merkel sprowadzały się do jednego zdania: „Większych obciążeń społecznych nie będzie”. Po prawdzie, nie miała żadnego powalającego programu wyborczego, niczego też nie obiecywała: „Fałszywe przyrzeczenia zostawiam Schröderowi”, ironizowała na wiecach. Na użytek mas miała tylko parę populistycznych haseł w rodzaju: „Niemieckie banki muszą należeć do Niemców!”.
Niezależnie od zamieszania, jakie Schröder wywołał na arenie międzynarodowej, to na jego konto należy wpisać rozruszanie gospodarki RFN, poprzez ograniczenie opiekuńczej roli państwa i świadczeń pracowniczych. Wizerunkowy sukces Merkel w dużej mierze opierał się na społecznym zmęczeniu reformami przeprowadzonymi przez rząd SPD-Zielonych; już po przejęciu władzy nowa kanclerz zaczęła zbierać owoce tych przekształceń. Po latach stagnacji, po raz pierwszy od ćwierćwiecza wzrost gospodarczy Niemiec przekroczył 2 proc. PKB, budżet federalny wykazywał miliardową nadwyżkę, rósł eksport, a bezrobocie spadło do rekordowo niskiego stanu od chwili zjednoczenia. Merkel stała się uosobieniem rządów „spokojnej ręki”. Nowa kanclerz skoncentrowała się głównie na polityce zagranicznej, dokonała radykalnego zwrotu w stosunku do konfrontacyjnego kursu Schrödera i walnie przyczyniła się do wzrostu znaczenia Republiki Federalnej na arenie międzynarodowej.
Największa różnica w polityce zagranicznej Schrödera polegała na tym, że były kanclerz otwarcie mówił o odrębnej, „niemieckiej drodze”, zaś Merkel nie mówiła, lecz zaczęła ją realizować. Były nadburmistrz Wolfsburga Volkmar Köhler z CDU konstatował: „Postępowanie Schrödera na zasadzie >>znów jesteśmy kimś<< mogło tylko odstraszać od Niemiec i prowadzić nas do izolacji”. Merkel nie odstraszała, jej niepisana dewiza brzmiała: zjednywać i pozyskiwać, a to dla ochrony atmosfery, jak na szczycie G-8 w Heiligendamm, to znów na rzecz wskrzeszenia trupa eurokonstytucji, jak na szczytach UE w Brukseli, czy w ratowaniu eurowaluty. Jednym zdaniem, Niemcy awansowały do grona głównych rozgrywających. Żeby to lepiej uzmysłowić także w dalekiej Azji, Merkel spędziła tydzień w Chinach i Japonii. Jej spotkanie z premierem Wen Jiabao przypominało chińską kuchnię na słodko-kwaśno: kanclerz nie rozwijała tematów łamania praw człowieka, szpiegostwa gospodarczego Kraju Środka, czy zanieczyszczania środowiska naturalnego, a gospodarze odwdzięczyli się obietnicami, że wkrótce będą kupowali więcej mercedesów niż Amerykanie i dla lepszego nastroju zagrali gościom z Berlina ich ulubione utwory, w tym… pruski „Hymn Pomorza”.
Kanclerz Merkel kierująca koalicyjnym gabinetem z socjaldemokratami udowodniła, że nie da sobie odebrać polityki zagranicznej. Szef dyplomacji Frank-Walter Steinmeier (SPD), nazywany „concierge” Schrödera, dziś prezydent RFN, zamiast kontynuacji linii dawnego pryncypała, zwłaszcza w odniesieniu do USA i Rosji, stał się współtwórcą ocieplenia na linii Berlin-Waszyngton i utemperowania rosyjskich planów wprzęgnięcia Niemiec do roli konia trojańskiego w UE i NATO. Wkrótce po objęciu władzy Merkel zdetonowała kleconą przez poprzednika, antyamerykańską oś Berlina-Paryża i Moskwy. Zorganizowała to z iście rewiowym rozmachem. Zaprosiła prezydenta USA George’a Busha na dziczyznę z rożna do meklemburskiej wioski Trinwillershagen. Uncle Sam pojeździł na rowerze, podyrygował orkiestrą dętą, odebrał w Stralsundzie beczkę ze śledziami i zapalił świeczkę w kościele, wyremontowanym za amerykańskie pieniądze… - odtąd między Berlinem a Waszyngtonem miało być pysznie i widowiskowo. Na koniec Bush ucałował gospodynię dubeltowo i wyznał, że to „wielki zaszczyt mieć Niemców za przyjaciół”, zaś kanclerz odwzajemniła mu się, że „Niemcy wiedzą, komu zawdzięczają życie w wolnym kraju”, i obiecała, że od teraz będą ponosić „wspólną odpowiedzialność w świecie”.
Pomijam fakt, że ta „odpowiedzialność” rozumiana jest w Berlinie i w Waszyngtonie inaczej, a także wynikające z ponownego, transatlantyckiego zbliżenia Niemiec ochłodzenia stosunków Berlina z Moskwą, co wymaga bardziej obszernego omówienia. Fakt faktem, po osiągnięciach na dyplomatycznym parkiecie i wywindowaniu Bundesrepubliki do roli głównego rozgrywającego w Unii Europejskiej, Niemcy wybaczyli Merkel, że w niczym nie przypominała modelki Heidi Klum, a wszelkie facecje na temat pani kanclerz wygasły. Merkel nie tupie, nie grozi, nie wali pięścią w stół, nie wytacza procesów jak „farbowany kanclerz” Schröder, nie ma afer miłosnych, ani nie fotografuje się z cygarem w dłoni, jako „towarzysz bossów”. Jej styl rządzenia stanowi condicio sine qua non zachowania władzy. W opinii rodaków Merkel ucieleśniała stereotypowe, teutońske cnoty: pracowitości, sumienności i zdyscyplinowania. Niemcy odzyskali swój spokój i stabilizację, oraz ogólnonarodową satysfakcję z rosnącego znaczenia w świecie. Ale czar prysł…
Dalszy ciąg na następnej stronie ===>
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/374081-przedwczesny-pogrzeb-noch-ist-merkel-nicht-verloren-jeszcze-merkel-nie-zginela
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.