Inny z mitów, z jakim nawet najbardziej zagorzali zwolennicy politycy migracyjnej „otwartych drzwi” muszą się zmierzyć podczas lektury książki, dotyczy problemu rzeczywistych uchodźców. Ludzie zmierzający do Europy to w olbrzymiej części po prostu ci, którzy szukają lepszego życia. Rzadko uciekają przed wojną. Raczej chcą szybko żyć tak, jak Niemcy - bogato, dostatnie i godnie. Alexander przypomina szereg wypowiedzi najważniejszych polityków europejskich.
Nie tylko Europejczycy nie chcą relokować uchodźców. Sami uchodźcy nie chcą być relokowani. Wcale nie chcą do Słowenii, Hiszpanii i Polski. Chcą do Niemiec. „Wszyscy uchodźcy w Grecji mówią: Germany, Germany, Germany” – przyznaje bez owijania w bawełnę przewodniczący KE Juncker w przemówieniu w marcu 2016 roku: „Rząd luksemburski polecił ogłosić w Grecji, że trzydzieścioro uchodźców może przybyć do Luksemburga. Żaden nie chciał. Rząd luksemburski szukał z lupą tych trzydziestu gotowych wsiąść do samolotu, zupełnie, jak gdyby Luksemburg był najbiedniejszym zakątkiem Europy”.
Niemcy słyną nie tylko z solidnego rynku pracy i wysokich świadczeń socjalnych. Krąży też fama, że nawet otrzymawszy odmowę azylu można w tym kraju długo pozostawać, a nawet być tolerowanym bez ograniczeń czasowych. Wielu uchodźców chce się połączyć z krewnymi, którzy już trafili do Niemiec. Dochodzą sceny kultury gościnności, selfie z Merkel i stąd siła przyciągająca, autentyczny mit. W ten sposób rozmieszczenie uchodźców w całej Unii nigdy nie zostaje uruchomione. Kiedy pół roku później znajduje się nowe rozwiązanie w związku z dealem unijno-tureckim, spośród 160 tysięcy ludzi przesiedleniu podlega tysiąc pięćset, niecały procent.
Lektura książki Alexandra to również bogato uargumentowana relacja z tego, jak zmienia się nastawienie Niemców do samego procesu przyjmowania imigrantów. Początkowo mieszkańcy Berlina, Monachium reagują odruchem serca: witają przybyszów na dworcach, częstują ich posiłkami, przynoszą wodę. Z czasem nastawienie się zmienia. Raz - z powodu zderzenia z rzeczywistością, która weryfikuje ich wyobrażenia o imigrantach, którzy ubogacą niemieckie życie. Dwa - z powodu olbrzymich trudności związanych z próbą „zainstalowania” imigrantów w niemieckich instytucjach.
Oddajmy głos autorowi i zacytujmy fragment książki:
Podczas gdy kanclerz szybuje wśród bogatych, pięknych i dobrych, jej rodacy przeżywają coraz większe wątpliwości. Na dwa dni przed laudacją od jordańskiej królowej Merkel musiała nasłuchać się tylu krytyk w kraju, jak jeszcze nigdy w politycznej karierze. Wszyscy premierzy landów, jak ich jest szesnastu, przybyli do urzędu kanclerskiego w celu rozliczenia z dotychczasową polityką wobec uchodźców. Niezależnie od tego, czy mówca był krajowym szefem SPD, czy regionalnym baronem CDU, wszyscy skarżyli się na katastrofalnie zorganizowane przyjęcie i rozmieszczenie uchodźców. Zielony premier Badenii-Wirtembergii Winfried Kretschmann wypowiadał się w tonie bardzo podobnym, co bawarski kolega z CSU Horst Seehofer.
To skandal, że na szczeblu federalnym nie poradzono sobie z koordynacją pierwszego etapu absorpcji przybyszów – wołał jeden z nich. Gdy federalny minister spraw wewnętrznych de Maizière nieśmiało zaproponował osiem rządowych nieruchomości, w których dałoby się zakwaterować uchodźców, Hannelore Kraft z SPD nie dała mu nawet skończyć: Trzy z nich już dawno są zajęte!
I jeszcze jeden:
Minister spraw wewnętrznych de Maizière w „heute journal” oburza się na zachowanie uchodźców: „Wychodzą z ośrodków. Zamawiają sobie taksówkę, mają – o dziwo – dość pieniędzy, żeby jeździć setki kilometrów po Niemczech. Strajkują, kiedy im się nie podoba miejsce pobytu. Złoszczą się, bo jedzenie nie takie. Biją się w ośrodkach dla azylantów. To jest na razie mniejszość, ale musimy jasno powiedzieć: […] Domagamy się kultury w gościnie!”.
Na konferencjach regionalnych CDU, na których niedawno urządzano Merkel owacje, wita ją teraz masowa niechęć. Tylko jedna trzecia lokalnych funkcjonariuszy partyjnych, którzy stanowią większość audytoriów, zdaje się słuchać przewodniczącej z mniejszym lub większym przekonaniem. Podobna część utrzymuje chłodny dystans, a reszta jawnie się buntuje. Przede wszystkim we wschodnich Niemczech Merkel już ledwo co przebija się z argumentami we własnej partii. Trzydziestu czterech przewodniczących rad powiatowych, burmistrzów i deputowanych do parlamentów krajowych w dramatycznym liście wypowiada jej posłuszeństwo. Ich zdaniem polityka otwartych granic stoi w sprzeczności ze słusznością, prawem i programem CDU. Według CSU zagrożona jest wspólnota demokratyczna: „W Berlinie nie ma żadnego planu. Nie ma dnia, żebyśmy wiedzieli, co nas czeka jutro. System doznaje zapaści” – prorokuje Seehofer i dodaje: „Tego żadne społeczeństwo nie wytrzyma na dłuższą metę”.
I jeszcze jedna historia opowiedziana przez Alexandra w książce:
Landrat Peter Dreier spotkał się z Merkel już w dzień otwarcia granic, gdy odwiedzała szkołę w Buch koło Erlbach. Półtora miesiąca później lokalny polityk reprezentujący Wolnych Wyborców pisze do niej list, w którym definiuje własny „pułap”, pułap cierpliwości: „Jeśli Niemcy przyjmą milion uchodźców, arytmetycznie na mój powiat przypadnie ich tysiąc ośmiuset. Tych jeszcze przyjmę, ale następnych odeślę autokarem do urzędu kanclerskiego w Berlinie”. Na takie dictum Merkel oddzwania do niego osobiście 28 października. Rozmowa trwa tak długo, że musi poczekać nawet airbus wypełniony ministrami, prezesami spółek, figurami z aparatu władzy i reporterami. W końcu Merkel poleci z nimi do Chin. Ale landrat z miasta Landshut tak łatwo jej nie wypuszcza. Doradza jej przez telefon: „Niech pani zrobi jak Franz Beckenbauer, niech pani po prostu przyzna się do błędu”. Ale Merkel odpowiada, że ona przecież pracuje nad europejskim rozwiązaniem, tylko potrzebuje jeszcze czasu. Landrat ostrzega: „Ulokowaliśmy tak wielu uchodźców, że ludność jest u kresu wytrzymałości. Pokój wewnętrzny jest u nas zagrożony!”.
I jeszcze jedna:
Horst Seehofer jest tak spięty, że w czasie przemówienia robi mu się słabo. I rzuca w twarz Merkel niczym zdrajczyni narodu: „Ludność nie chce, żeby tu był jakiś inny kraj”. Nawet we własnym gabinecie wypowiadają jej posłuszeństwo. Minister komunikacji z CSU Alexander Dobrindt żąda od Merkel, by wreszcie uznała realia i podjęła przygotowania o zamknięcia granicy. Dobrindt przy tym otwarcie kwestionuje jej kompetencję określania kierunków polityki rządu i otwarcie grozi odejściem, ale Merkel nie potrzebuje męczennika. Przy kolejnym piwie po pierwszym dniu obrad deputowani do landtagu poirytowani rozmawiają o uporze kanclerz. Życzliwy Merkel uczestnik przerażony donosi do Berlina, że panuje „nastrój pogromu”
Wszystkie te relacje są poruszające, ale skłaniają również do refleksji, zakładając polskie tło problemu. Bo przecież zgoda rządu Ewy Kopacz na przyjęcie imigrantów (na początek kilka-kilkanaście tysięcy, ale wszyscy wiemy, że była to tylko furtka do dalszych ruchów) wywołałaby podobne problemy i nad Wisłą. Oczywiście - nie na tą skalę (przynajmniej nie na początku), ale istota problemu pozostaje podobna: czy polskie służby, instytucje publiczne, samorządy poradziłyby sobie z takim problemem? Skoro nawet Niemcy, uformowani przez lata i pracujący w instytucjach nakręconych zegarki rozkładali bezradnie ręce. Teresa Piotrowska i kierowane przez nią MSW podołałyby sprawniej, skuteczniej? Śmiem wątpić.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Inny z mitów, z jakim nawet najbardziej zagorzali zwolennicy politycy migracyjnej „otwartych drzwi” muszą się zmierzyć podczas lektury książki, dotyczy problemu rzeczywistych uchodźców. Ludzie zmierzający do Europy to w olbrzymiej części po prostu ci, którzy szukają lepszego życia. Rzadko uciekają przed wojną. Raczej chcą szybko żyć tak, jak Niemcy - bogato, dostatnie i godnie. Alexander przypomina szereg wypowiedzi najważniejszych polityków europejskich.
Nie tylko Europejczycy nie chcą relokować uchodźców. Sami uchodźcy nie chcą być relokowani. Wcale nie chcą do Słowenii, Hiszpanii i Polski. Chcą do Niemiec. „Wszyscy uchodźcy w Grecji mówią: Germany, Germany, Germany” – przyznaje bez owijania w bawełnę przewodniczący KE Juncker w przemówieniu w marcu 2016 roku: „Rząd luksemburski polecił ogłosić w Grecji, że trzydzieścioro uchodźców może przybyć do Luksemburga. Żaden nie chciał. Rząd luksemburski szukał z lupą tych trzydziestu gotowych wsiąść do samolotu, zupełnie, jak gdyby Luksemburg był najbiedniejszym zakątkiem Europy”.
Niemcy słyną nie tylko z solidnego rynku pracy i wysokich świadczeń socjalnych. Krąży też fama, że nawet otrzymawszy odmowę azylu można w tym kraju długo pozostawać, a nawet być tolerowanym bez ograniczeń czasowych. Wielu uchodźców chce się połączyć z krewnymi, którzy już trafili do Niemiec. Dochodzą sceny kultury gościnności, selfie z Merkel i stąd siła przyciągająca, autentyczny mit. W ten sposób rozmieszczenie uchodźców w całej Unii nigdy nie zostaje uruchomione. Kiedy pół roku później znajduje się nowe rozwiązanie w związku z dealem unijno-tureckim, spośród 160 tysięcy ludzi przesiedleniu podlega tysiąc pięćset, niecały procent.
Lektura książki Alexandra to również bogato uargumentowana relacja z tego, jak zmienia się nastawienie Niemców do samego procesu przyjmowania imigrantów. Początkowo mieszkańcy Berlina, Monachium reagują odruchem serca: witają przybyszów na dworcach, częstują ich posiłkami, przynoszą wodę. Z czasem nastawienie się zmienia. Raz - z powodu zderzenia z rzeczywistością, która weryfikuje ich wyobrażenia o imigrantach, którzy ubogacą niemieckie życie. Dwa - z powodu olbrzymich trudności związanych z próbą „zainstalowania” imigrantów w niemieckich instytucjach.
Oddajmy głos autorowi i zacytujmy fragment książki:
Podczas gdy kanclerz szybuje wśród bogatych, pięknych i dobrych, jej rodacy przeżywają coraz większe wątpliwości. Na dwa dni przed laudacją od jordańskiej królowej Merkel musiała nasłuchać się tylu krytyk w kraju, jak jeszcze nigdy w politycznej karierze. Wszyscy premierzy landów, jak ich jest szesnastu, przybyli do urzędu kanclerskiego w celu rozliczenia z dotychczasową polityką wobec uchodźców. Niezależnie od tego, czy mówca był krajowym szefem SPD, czy regionalnym baronem CDU, wszyscy skarżyli się na katastrofalnie zorganizowane przyjęcie i rozmieszczenie uchodźców. Zielony premier Badenii-Wirtembergii Winfried Kretschmann wypowiadał się w tonie bardzo podobnym, co bawarski kolega z CSU Horst Seehofer.
To skandal, że na szczeblu federalnym nie poradzono sobie z koordynacją pierwszego etapu absorpcji przybyszów – wołał jeden z nich. Gdy federalny minister spraw wewnętrznych de Maizière nieśmiało zaproponował osiem rządowych nieruchomości, w których dałoby się zakwaterować uchodźców, Hannelore Kraft z SPD nie dała mu nawet skończyć: Trzy z nich już dawno są zajęte!
I jeszcze jeden:
Minister spraw wewnętrznych de Maizière w „heute journal” oburza się na zachowanie uchodźców: „Wychodzą z ośrodków. Zamawiają sobie taksówkę, mają – o dziwo – dość pieniędzy, żeby jeździć setki kilometrów po Niemczech. Strajkują, kiedy im się nie podoba miejsce pobytu. Złoszczą się, bo jedzenie nie takie. Biją się w ośrodkach dla azylantów. To jest na razie mniejszość, ale musimy jasno powiedzieć: […] Domagamy się kultury w gościnie!”.
Na konferencjach regionalnych CDU, na których niedawno urządzano Merkel owacje, wita ją teraz masowa niechęć. Tylko jedna trzecia lokalnych funkcjonariuszy partyjnych, którzy stanowią większość audytoriów, zdaje się słuchać przewodniczącej z mniejszym lub większym przekonaniem. Podobna część utrzymuje chłodny dystans, a reszta jawnie się buntuje. Przede wszystkim we wschodnich Niemczech Merkel już ledwo co przebija się z argumentami we własnej partii. Trzydziestu czterech przewodniczących rad powiatowych, burmistrzów i deputowanych do parlamentów krajowych w dramatycznym liście wypowiada jej posłuszeństwo. Ich zdaniem polityka otwartych granic stoi w sprzeczności ze słusznością, prawem i programem CDU. Według CSU zagrożona jest wspólnota demokratyczna: „W Berlinie nie ma żadnego planu. Nie ma dnia, żebyśmy wiedzieli, co nas czeka jutro. System doznaje zapaści” – prorokuje Seehofer i dodaje: „Tego żadne społeczeństwo nie wytrzyma na dłuższą metę”.
I jeszcze jedna historia opowiedziana przez Alexandra w książce:
Landrat Peter Dreier spotkał się z Merkel już w dzień otwarcia granic, gdy odwiedzała szkołę w Buch koło Erlbach. Półtora miesiąca później lokalny polityk reprezentujący Wolnych Wyborców pisze do niej list, w którym definiuje własny „pułap”, pułap cierpliwości: „Jeśli Niemcy przyjmą milion uchodźców, arytmetycznie na mój powiat przypadnie ich tysiąc ośmiuset. Tych jeszcze przyjmę, ale następnych odeślę autokarem do urzędu kanclerskiego w Berlinie”. Na takie dictum Merkel oddzwania do niego osobiście 28 października. Rozmowa trwa tak długo, że musi poczekać nawet airbus wypełniony ministrami, prezesami spółek, figurami z aparatu władzy i reporterami. W końcu Merkel poleci z nimi do Chin. Ale landrat z miasta Landshut tak łatwo jej nie wypuszcza. Doradza jej przez telefon: „Niech pani zrobi jak Franz Beckenbauer, niech pani po prostu przyzna się do błędu”. Ale Merkel odpowiada, że ona przecież pracuje nad europejskim rozwiązaniem, tylko potrzebuje jeszcze czasu. Landrat ostrzega: „Ulokowaliśmy tak wielu uchodźców, że ludność jest u kresu wytrzymałości. Pokój wewnętrzny jest u nas zagrożony!”.
I jeszcze jedna:
Horst Seehofer jest tak spięty, że w czasie przemówienia robi mu się słabo. I rzuca w twarz Merkel niczym zdrajczyni narodu: „Ludność nie chce, żeby tu był jakiś inny kraj”. Nawet we własnym gabinecie wypowiadają jej posłuszeństwo. Minister komunikacji z CSU Alexander Dobrindt żąda od Merkel, by wreszcie uznała realia i podjęła przygotowania o zamknięcia granicy. Dobrindt przy tym otwarcie kwestionuje jej kompetencję określania kierunków polityki rządu i otwarcie grozi odejściem, ale Merkel nie potrzebuje męczennika. Przy kolejnym piwie po pierwszym dniu obrad deputowani do landtagu poirytowani rozmawiają o uporze kanclerz. Życzliwy Merkel uczestnik przerażony donosi do Berlina, że panuje „nastrój pogromu”
Wszystkie te relacje są poruszające, ale skłaniają również do refleksji, zakładając polskie tło problemu. Bo przecież zgoda rządu Ewy Kopacz na przyjęcie imigrantów (na początek kilka-kilkanaście tysięcy, ale wszyscy wiemy, że była to tylko furtka do dalszych ruchów) wywołałaby podobne problemy i nad Wisłą. Oczywiście - nie na tą skalę (przynajmniej nie na początku), ale istota problemu pozostaje podobna: czy polskie służby, instytucje publiczne, samorządy poradziłyby sobie z takim problemem? Skoro nawet Niemcy, uformowani przez lata i pracujący w instytucjach nakręconych zegarki rozkładali bezradnie ręce. Teresa Piotrowska i kierowane przez nią MSW podołałyby sprawniej, skuteczniej? Śmiem wątpić.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 2 z 3
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/370089-poruszajaca-relacja-zza-kulis-polityki-merkel-wobec-imigrantow-jak-pociagano-za-sznurki-jaka-role-miala-w-tym-teresa-piotrowska-fragmenty-recenzja?strona=2