Wymagałoby to zmiany konstytucji z 1978 r., która mówi o „nierozerwalnej jedności Hiszpanii”, więc Rajoy, od 2011 r. premier kraju i szef centroprawicowego rządu, odrzuca propozycję Masa. W 2014 r. Trybunał Konstytucyjny zawiesza szereg ustaw uchwalonych przez kataloński parlament, m.in. dotyczące sektora energetycznego i mieszkalnictwa, co kończy się pierwszym referendum niepodległościowym, w którym ponad 80 proc. głosujących popiera ideę secesji. W 2015 r. pro-niepodległościowe partie wygrywają wybory do parlamentu Katalonii, zdobywając absolutną większość. Partia Artura Masa - Convergència – otwarcie wzywa do secesji od Hiszpanii. By załagodzić spór Rajoy zapowiada pod koniec 2016 r. - Masa zastąpił w międzyczasie Carles Puigdemont - program inwestycji w infrastrukturę Katalonii w wysokości 3,9 mld euro (w tym budowę szybkiej kolei). Gdy plan budżetu hiszpańskiego rządu zostaje ujawniony, okazuje się jednak, że inwestycje w katalońską infrastrukturę skurczą się o 10,9 proc. zamiast wzrosnąć. Władze w Barcelonie czują się oszukane.
W sporze między Madrytem a katalońskim rządem chodzi więc zasadniczo o pieniądze, czyli fiskalną autonomię oraz inwestycje rządu centralnego w regionie. Według Generalitat de Catalunya różnica między tym, co Barcelona przekazuje Madrytowi w postaci podatków, a tym co otrzymuje od rządu centralnego wynosi aż 12 mld euro czyli 8,5 proc. PKB regionu. Ich zdaniem to Madryt odpowiada za kryzys gospodarczy, a więc to Madryt powinien ponieść jego konsekwencje. Katalończykom nie podoba się także ustawa z 2012 r., która czyni z języka hiszpańskiego jedyny język używany w szkołach. Nie da się też ukryć, że Katalończycy chcą zrobić na złość Rajoyowi, który od początku blokuje ich dążenia do szerszej autonomii. Obecny hiszpański rząd jest mniejszościowy, a więc łatwy do zdestabilizowania i na to zapewne liczą. Rząd w Madrycie zacieśnił więc kontrolę nad wydatkami Barcelony, by „ani jedno euro nie poszło na finansowanie nielegalnego plebiscytu”.
Jakie są szanse, że zwycięży „tak”?
Przed referendum w Katalonii odbył się szereg demonstracji pro-niepodległościowych, w których wzięły udział setki tysięcy ludzi. 11 września w Barcelonie protestujący krzyczeli: „Adieu Barcelono!”. W katalońskiej telewizji od kilku tygodni lecą spoty wzywające do udziału w referendum. Według sondażu instytutu Centre d’Estudis d’Opinió 34,7 proc. Katalończyków jest za „niepodległym państwem”. W marcu 2006 r. było ich jeszcze zaledwie 13,9 proc. Poparcie dla secesji więc wzrosło ale wciąż nie przekracza 50 proc. W czerwcu b.r. na pytanie: „Chcecie, by Katalonia stała się niepodległym państwem?” zaledwie 41,1 proc. ankietowanych odpowiedziało „tak”, a 49,9 proc. „nie”. Wynik referendum jest więc mniej niż pewny.
Zdaniem katalońskiego dziennika „La Vanguardia” mieszkańcy regionu chcą, by referendum się odbyło, bez względu na jego wynik a rząd w Madrycie nie powinien im tej możliwości odbierać. Gazeta wini za obecną sytuację premiera Rajoya, i twierdzi, że najłatwiejszym wyjściem z impasu byłoby przyznanie Barcelonie szerokiej autonomii, o którą od lat zabiega. Rząd w Madrycie wskazuje jednak na przykład kraju Basków, gdzie udało się zdusić niepodległościowe ciągoty bez pójścia na jakikolwiek kompromis. Rajoy wskazuje także na fakt, że za kwestią katalońską kryją się twarde interesy polityczne, katalońskich separatystów wspiera bowiem skrajnie lewicowy ruch Podemos oraz burmistrz Barcelony i lewicowa feministka Ada Colau. A lewica o niczym innym nie marzy niż o utrąceniu prawicowego rządu Rajoya, traktuje więc kwestię niepodległości Katalonii czysto instrumentalnie.
Na przestrzeni ostatnich kilku lat ruch niepodległościowy w Katalonii się mocno zradykalizował co przeraża miejscową klasę średnią, która w przypadku secesji regionu miałaby najwięcej do stracenia. Dlatego – liczy Rajoy – także i katalońskie niepodległościowe ciągoty uda się zdusić w zalążku. Katalońscy separatyści są jednak zdeterminowani przeprowadzić referendum bez względu na koszt, a jeśli zwycięży „tak” ogłosić niepodległość w przeciągu 48 godzin. Twierdzą, że ukryli 6000 urn, które wystawią dopiero w dniu głosowania. Jeśli tak się stanie Rajoy mógłby uruchomić artykuł 155 konstytucji, zawiesić autonomię Katalonii i przejąć kontrolę nad regionem. Wszystko jest obecnie możliwe i nikt nie wie co się stanie 1 października.
Jakie konsekwencje miałoby odłączenie się Katalonii od Hiszpanii?
Katalonia stanowi 6,3 proc. powierzchni Hiszpanii i 16 proc. jej ludności. W przypadku ogłoszenia niepodległości przez Katalonię Hiszpania straciłaby jedną piątą swojego PKB. Katalonia odpowiada też za jedną czwartą eksportów Hiszpanii, a bezrobocie w regionie jest o 4 proc. niższe (13.2 proc.) niż w reszcie kraju. W Katalonii znajduje się też najwięcej ośrodków badań w sferze nuklearnej i biochemicznej oraz siedzib międzynarodowych koncernów. Jednocześnie Katalonia jest najbardziej zadłużonym regionem Hiszpanii (35,2 proc. PKB), a większość kredytów zaciągnęła w Madrycie. Region nie jest w stanie sam się finansować na rynkach.**
Zdaniem ekspertów z banku „Nexis” Katalonia ma o więc wiele więcej do stracenia niż Madryt: straci dostęp do wspólnego rynku europejskiego, większość międzynarodowych koncernów przeniesie swoje siedziby gdzie indziej, radykalnie spadnie poziom zagranicznych inwestycji (w 80 proc. pochodzące od podmiotów europejskich), a hiszpański rząd będzie mógł łatwo szantażować nową „republikę”, bowiem połowa handlu Katalonii to handel z pozostałymi regionami Hiszpanii. W poprzednich okresach napięć między Katalonią a Madrytem Hiszpanie dość skutecznie bojkotowali katalońskie wino musujące „cava”. Rząd w Barcelonie jest bardziej optymistyczny i wychodzi z założenia, że PKB regionu po secesji skurczy się tylko o 2 proc., z bojkotem handlu przez Madryt czy bez. Nie wiadomo też co będzie z euro, bowiem katalońscy separatyści nie chcą wspólnej waluty. Nie wiadomo też czy UE lub jakikolwiek inny przedmiot międzynarodowy byłby gotów uznać niepodległe państwo katalońskie. Konsekwencją byłaby izolacja na arenie międzynarodowej.
W przygotowaniu do referendum władze w Barcelonie ustanowiły jednak już urząd skarbowy, który miałby pobierać podatki po secesji od Madrytu. Wówczas – przekonuje Carles Puigdemont – uruchomiona zostanie także administracja fiskalna oraz system ubezpieczeń społecznych. „Dla nas chodzi o wszystko. O nasze prawo do istnienia jako naród. Nie cofniemy się” – podkreślił szef katalońskiego rządu.
Kalkulacja katalońskich separatystów jest prosta: nawet jeśli do referendum ostatecznie nie dojdzie, bo Rajoyowi uda się mu zapobiec, to presja międzynarodowej opinii publicznej zmusi rząd w Madrycie do ustępstw. W kwestii fiskalnej, narodowości czy języka.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Wymagałoby to zmiany konstytucji z 1978 r., która mówi o „nierozerwalnej jedności Hiszpanii”, więc Rajoy, od 2011 r. premier kraju i szef centroprawicowego rządu, odrzuca propozycję Masa. W 2014 r. Trybunał Konstytucyjny zawiesza szereg ustaw uchwalonych przez kataloński parlament, m.in. dotyczące sektora energetycznego i mieszkalnictwa, co kończy się pierwszym referendum niepodległościowym, w którym ponad 80 proc. głosujących popiera ideę secesji. W 2015 r. pro-niepodległościowe partie wygrywają wybory do parlamentu Katalonii, zdobywając absolutną większość. Partia Artura Masa - Convergència – otwarcie wzywa do secesji od Hiszpanii. By załagodzić spór Rajoy zapowiada pod koniec 2016 r. - Masa zastąpił w międzyczasie Carles Puigdemont - program inwestycji w infrastrukturę Katalonii w wysokości 3,9 mld euro (w tym budowę szybkiej kolei). Gdy plan budżetu hiszpańskiego rządu zostaje ujawniony, okazuje się jednak, że inwestycje w katalońską infrastrukturę skurczą się o 10,9 proc. zamiast wzrosnąć. Władze w Barcelonie czują się oszukane.
W sporze między Madrytem a katalońskim rządem chodzi więc zasadniczo o pieniądze, czyli fiskalną autonomię oraz inwestycje rządu centralnego w regionie. Według Generalitat de Catalunya różnica między tym, co Barcelona przekazuje Madrytowi w postaci podatków, a tym co otrzymuje od rządu centralnego wynosi aż 12 mld euro czyli 8,5 proc. PKB regionu. Ich zdaniem to Madryt odpowiada za kryzys gospodarczy, a więc to Madryt powinien ponieść jego konsekwencje. Katalończykom nie podoba się także ustawa z 2012 r., która czyni z języka hiszpańskiego jedyny język używany w szkołach. Nie da się też ukryć, że Katalończycy chcą zrobić na złość Rajoyowi, który od początku blokuje ich dążenia do szerszej autonomii. Obecny hiszpański rząd jest mniejszościowy, a więc łatwy do zdestabilizowania i na to zapewne liczą. Rząd w Madrycie zacieśnił więc kontrolę nad wydatkami Barcelony, by „ani jedno euro nie poszło na finansowanie nielegalnego plebiscytu”.
Jakie są szanse, że zwycięży „tak”?
Przed referendum w Katalonii odbył się szereg demonstracji pro-niepodległościowych, w których wzięły udział setki tysięcy ludzi. 11 września w Barcelonie protestujący krzyczeli: „Adieu Barcelono!”. W katalońskiej telewizji od kilku tygodni lecą spoty wzywające do udziału w referendum. Według sondażu instytutu Centre d’Estudis d’Opinió 34,7 proc. Katalończyków jest za „niepodległym państwem”. W marcu 2006 r. było ich jeszcze zaledwie 13,9 proc. Poparcie dla secesji więc wzrosło ale wciąż nie przekracza 50 proc. W czerwcu b.r. na pytanie: „Chcecie, by Katalonia stała się niepodległym państwem?” zaledwie 41,1 proc. ankietowanych odpowiedziało „tak”, a 49,9 proc. „nie”. Wynik referendum jest więc mniej niż pewny.
Zdaniem katalońskiego dziennika „La Vanguardia” mieszkańcy regionu chcą, by referendum się odbyło, bez względu na jego wynik a rząd w Madrycie nie powinien im tej możliwości odbierać. Gazeta wini za obecną sytuację premiera Rajoya, i twierdzi, że najłatwiejszym wyjściem z impasu byłoby przyznanie Barcelonie szerokiej autonomii, o którą od lat zabiega. Rząd w Madrycie wskazuje jednak na przykład kraju Basków, gdzie udało się zdusić niepodległościowe ciągoty bez pójścia na jakikolwiek kompromis. Rajoy wskazuje także na fakt, że za kwestią katalońską kryją się twarde interesy polityczne, katalońskich separatystów wspiera bowiem skrajnie lewicowy ruch Podemos oraz burmistrz Barcelony i lewicowa feministka Ada Colau. A lewica o niczym innym nie marzy niż o utrąceniu prawicowego rządu Rajoya, traktuje więc kwestię niepodległości Katalonii czysto instrumentalnie.
Na przestrzeni ostatnich kilku lat ruch niepodległościowy w Katalonii się mocno zradykalizował co przeraża miejscową klasę średnią, która w przypadku secesji regionu miałaby najwięcej do stracenia. Dlatego – liczy Rajoy – także i katalońskie niepodległościowe ciągoty uda się zdusić w zalążku. Katalońscy separatyści są jednak zdeterminowani przeprowadzić referendum bez względu na koszt, a jeśli zwycięży „tak” ogłosić niepodległość w przeciągu 48 godzin. Twierdzą, że ukryli 6000 urn, które wystawią dopiero w dniu głosowania. Jeśli tak się stanie Rajoy mógłby uruchomić artykuł 155 konstytucji, zawiesić autonomię Katalonii i przejąć kontrolę nad regionem. Wszystko jest obecnie możliwe i nikt nie wie co się stanie 1 października.
Jakie konsekwencje miałoby odłączenie się Katalonii od Hiszpanii?
Katalonia stanowi 6,3 proc. powierzchni Hiszpanii i 16 proc. jej ludności. W przypadku ogłoszenia niepodległości przez Katalonię Hiszpania straciłaby jedną piątą swojego PKB. Katalonia odpowiada też za jedną czwartą eksportów Hiszpanii, a bezrobocie w regionie jest o 4 proc. niższe (13.2 proc.) niż w reszcie kraju. W Katalonii znajduje się też najwięcej ośrodków badań w sferze nuklearnej i biochemicznej oraz siedzib międzynarodowych koncernów. Jednocześnie Katalonia jest najbardziej zadłużonym regionem Hiszpanii (35,2 proc. PKB), a większość kredytów zaciągnęła w Madrycie. Region nie jest w stanie sam się finansować na rynkach.**
Zdaniem ekspertów z banku „Nexis” Katalonia ma o więc wiele więcej do stracenia niż Madryt: straci dostęp do wspólnego rynku europejskiego, większość międzynarodowych koncernów przeniesie swoje siedziby gdzie indziej, radykalnie spadnie poziom zagranicznych inwestycji (w 80 proc. pochodzące od podmiotów europejskich), a hiszpański rząd będzie mógł łatwo szantażować nową „republikę”, bowiem połowa handlu Katalonii to handel z pozostałymi regionami Hiszpanii. W poprzednich okresach napięć między Katalonią a Madrytem Hiszpanie dość skutecznie bojkotowali katalońskie wino musujące „cava”. Rząd w Barcelonie jest bardziej optymistyczny i wychodzi z założenia, że PKB regionu po secesji skurczy się tylko o 2 proc., z bojkotem handlu przez Madryt czy bez. Nie wiadomo też co będzie z euro, bowiem katalońscy separatyści nie chcą wspólnej waluty. Nie wiadomo też czy UE lub jakikolwiek inny przedmiot międzynarodowy byłby gotów uznać niepodległe państwo katalońskie. Konsekwencją byłaby izolacja na arenie międzynarodowej.
W przygotowaniu do referendum władze w Barcelonie ustanowiły jednak już urząd skarbowy, który miałby pobierać podatki po secesji od Madrytu. Wówczas – przekonuje Carles Puigdemont – uruchomiona zostanie także administracja fiskalna oraz system ubezpieczeń społecznych. „Dla nas chodzi o wszystko. O nasze prawo do istnienia jako naród. Nie cofniemy się” – podkreślił szef katalońskiego rządu.
Kalkulacja katalońskich separatystów jest prosta: nawet jeśli do referendum ostatecznie nie dojdzie, bo Rajoyowi uda się mu zapobiec, to presja międzynarodowej opinii publicznej zmusi rząd w Madrycie do ustępstw. W kwestii fiskalnej, narodowości czy języka.
Strona 2 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/359757-referendum-niepodleglosciowe-ktore-moze-sie-nie-odbyc-czyli-o-co-tak-naprawde-chodzi-katalonczykom-analiza?strona=2