Kampania przed II turą wyborów prezydenckich we Francji ruszyła na dobre i kandydaci – centrysta Emmanuel Macron oraz była szefowa Frontu Narodowego Marine Le Pen (z okazji II tury wyborów zrezygnowała chwilowo z kierowania partią) - zacięcie walczą o każdy glos. Dziś oboje odwiedzili fabrykę pralek marki Whirlpool w Amiens, która ma zostać zamknięta w 2018 roku, a produkcja przeniesiona do Polski. Le Pen mówiła o tej fabryce podczas jednej z debat telewizyjnych przed I turą wyborów. W fabryce trwa strajk, 290 pracowników ma iść na bruk. Jak twierdzi grupa Whirlpool powód jest prosty: produkcja w Polsce jest o 7,5 proc. tańsza niż we Francji.
Le Pen została przywitana przez strajkujących robotników owacjami na stojąco, Macron zaś został wygwizdany. Było słychać okrzyki: „Marine na prezydenta!” Atmosfera była bardzo napięta. Le Pen nazwała Macrona tchórzem i po raz kolejny podkreśliła, że jest on kandydatem „oligarchii” i zwolennikiem „dzikiej globalizacji”. Kandydatka FN obiecała, poza tym, że jeśli zostanie prezydentem to „fabryka w Amiens nie zostanie zamknięta”.
Macron był bardziej ostrożny. „Kampania prezydencka to nie jest czas, by czynić obietnice, których nie potrafi się następnie dotrzymać. Mam powiedzieć, że ze mną jako prezydent fabryka nie zostanie zamknięta? Przecież wszyscy wiemy, że to nieprawda” – podkreślił. Ostrożność Macrona wynika z tego, że pamięta on bardzo dobre jak François Hollande obiecał na początku swej prezydentury w 2012 roku robotnikom huty stali ArcelorMittal we Florange, że nie zostanie ona zlikwidowana a oni zachowają pracę. Obietnicy nie dotrzymał. ArcelorMittal po prostu zatrzymał produkcję. Macron był wówczas sekretarzem generalnym Pałacu Elizejskiego. Zamknięcie huty we Florange przez miesiące było głównym tematem w mediach, a słupki poparcia prezydenta Socjalisty zaczęły spadać. Macron nie chce popełnić tego samego błędu.
Tym bardziej, że wszystko wskazuje na to, że fabryka w Amiens będzie jego problemem. To on, były pracownik banku Rothschild, wygrał – zgodnie z oczekiwaniami - I turę wyborów prezydenckich we Francji. Jego sztabowi, składającemu się głównie z PR-owców i marketingowców, udało się przekonać Francuzów, że 39-letni były minister gospodarki w rządzie Manuela Vallsa, to człowiek spoza systemu dwupartyjnego, którego Francuzi mają po latach stagnacji gospodarczej, rosnącego bezrobocia i zamachów terrorystycznych, serdecznie dość. Macron przez cztery lata (2012-2016) był częścią obozu władzy i miał okazję przeanalizować jego słabości.
Wykreowany na polityka dużego formatu przez swojego zmarłego już patrona, potentata na rynku nieruchomości, socjalisty Henry’ego Hermanda, Macron uwiódł zarówno intelektualistów o lewicowych inklinacjach jak Philippe Martin, który zdobył w 2002 roku wraz z Thomasem Pikettym prestiżową nagrodę dla najlepszych młodych ekonomistów, oraz ludzi biznesu. Do jego najbliższych przyjaciół należą choćby założyciel towarzystwa ubezpieczeniowego AXA Claude Bébéar, czy były szef banku Crédit Lyonnais Jean Peyrelevade. Mimo iż to François Hollande mianował go ministrem i uważa go za swojego politycznego wychowanka, Macron już w 2009 roku zrezygnował z członkostwa w Partii Socjalistycznej, a następnie całkowicie odciął się od swojego mentora.
Rok temu, po rezygnacji ze stanowiska ministra gospodarki, założył własny ruch polityczny „En Marche! (W Ruchu!) i wystylizował się na polityka „środka”. Zręcznie wykorzystał fakt, że w miesiącach poprzedzających głosowanie scena polityczna we Francji ukształtowała się dla niego optymalnie, uwalniając polityczne centrum. Jego kandydaturę poparli zarówno ludzie klasycznej lewicy (Daniel Cohn-Bendit, Bernard Kouchner) jak i klasycznej prawicy (byli ministrowie Chiraca -Jean-Paul Delevoye, Alain Madelin).
Krytycy, w szczególności lewicowe skrzydło Partii Socjalistycznej, zarzucają mu, że jest młodszą, przystojniejszą kopią Hollande’a, że będzie kontynuował jego (nieudane) liberalne reformy i demontował zabezpieczenia socjalne Francuzów. Podczas jego wieców wyborczych słychać było okrzyki „zdrajca” i „Brutus”. On sam uważa się za „deregulatora”, i obiecuje twarde reformy, na wzór refom byłego kanclerza Niemiec Gerharda Schrödera. Francja Macrona ma prześcignąć Niemcy pod względem konkurencyjności. Oznacza to cięcia budżetowe w wysokości 60 mld euro na przestrzeni pięciu lat, likwidację 120 tys. miejsc pracy w sektorze publicznym, redukcję deficytu, zmniejszenie obciążeń podatkowych dla przedsiębiorstw, wydłużenie 35-godzinnego tygodnia pracy, przy równoległym wdrożeniu publicznych inwestycji w wysokości 50 mld euro. Bezrobotni mają zostać zmuszeni do przyjęcia oferowanego im zatrudnienia (po jednej odmowie zasiłek ma im zostać obcięty). To klasyczny socjalliberalny program, który równość - fundamentalną wartość francuskiej Republiki - traktuje przede wszystkim jako równość szans.
To brzmi na pierwszy rzut oka dobrze, tyle, że Francuzi są przywiązani do przywilejów socjalnych, które wywalczyli sobie na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat i nie wiadomo czy będą gotowi do takich wyrzeczeń. A jedyna reforma, którą Macron jako minister gospodarki przeprowadził miała niewielki wpływ na gospodarkę. Jednym z jej głównych założeń był zakaz handlu w niedzielę oraz odebranie kolejom francuskim monopolu na transport osób i stworzenie tym samym 20 tysięcy nowych miejsc pracy. Po roku bilans ustawy Macron jest mizerny: wygenerowała ona zaledwie 1400 miejsc pracy.
Macron jest jednak zdecydowany zreformować kraj. „To pilnie potrzebne i dobre dla Europy” -mówi. Ale nawet jasna wygrana w II turze 7 maja będzie tylko połową sukcesu. Pojawia się bowiem pytanie, czy może on liczyć na większość parlamentarną po wyborach parlamentarnych w czerwcu? A jeśli tak, to czy większość ta będzie go wspierać, czy może będzie torpedować jego działania, tak jak działania Françoisa Hollanda torpedowało lewe skrzydło Partii Socjalistycznej? Francja charakteryzuje się systemem półprezydenckim, w którym głowa państwa nie ma pełnej władzy i musi mierzyć się z parlamentem równoważącym kompetencje prezydenta.
Możliwe jest, kandydaci En Marche! zdobędą w głosowaniach 11 i 18 czerwca wiele mandatów i dołączą do nich przedstawiciele innych partii (Partii Socjalistycznej, UDI, Modem i zwolennicy Alaina Juppé’a Czy Nicolasa Sarkozy’ego). Jednak Macron może mieć wielkie problemy z współpracą z niejednolitą większością, w której skład będą wchodzić zarówno posłowie FN, liberałowie jak i komuniści. Niewykluczone jest też, że wybory parlamentarne zdecydowanie wygra centroprawica (ze względu na ordynację wyborczą FN nie ma szans na zdobycie większości), wtedy Macronowi grozi kohabitacja, czyli de facto paraliż. Wdrożenie proponowanych przez niego reform może się okazać trudne. On sam mówi o „rządach koalicyjnych”, czyli przeniesieniu na grunt francuski modelu niemieckiego. To jednak nie ten system polityczny i nie ten kraj.
Ciąg dalszy na kolejnej stronie
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Kampania przed II turą wyborów prezydenckich we Francji ruszyła na dobre i kandydaci – centrysta Emmanuel Macron oraz była szefowa Frontu Narodowego Marine Le Pen (z okazji II tury wyborów zrezygnowała chwilowo z kierowania partią) - zacięcie walczą o każdy glos. Dziś oboje odwiedzili fabrykę pralek marki Whirlpool w Amiens, która ma zostać zamknięta w 2018 roku, a produkcja przeniesiona do Polski. Le Pen mówiła o tej fabryce podczas jednej z debat telewizyjnych przed I turą wyborów. W fabryce trwa strajk, 290 pracowników ma iść na bruk. Jak twierdzi grupa Whirlpool powód jest prosty: produkcja w Polsce jest o 7,5 proc. tańsza niż we Francji.
Le Pen została przywitana przez strajkujących robotników owacjami na stojąco, Macron zaś został wygwizdany. Było słychać okrzyki: „Marine na prezydenta!” Atmosfera była bardzo napięta. Le Pen nazwała Macrona tchórzem i po raz kolejny podkreśliła, że jest on kandydatem „oligarchii” i zwolennikiem „dzikiej globalizacji”. Kandydatka FN obiecała, poza tym, że jeśli zostanie prezydentem to „fabryka w Amiens nie zostanie zamknięta”.
Macron był bardziej ostrożny. „Kampania prezydencka to nie jest czas, by czynić obietnice, których nie potrafi się następnie dotrzymać. Mam powiedzieć, że ze mną jako prezydent fabryka nie zostanie zamknięta? Przecież wszyscy wiemy, że to nieprawda” – podkreślił. Ostrożność Macrona wynika z tego, że pamięta on bardzo dobre jak François Hollande obiecał na początku swej prezydentury w 2012 roku robotnikom huty stali ArcelorMittal we Florange, że nie zostanie ona zlikwidowana a oni zachowają pracę. Obietnicy nie dotrzymał. ArcelorMittal po prostu zatrzymał produkcję. Macron był wówczas sekretarzem generalnym Pałacu Elizejskiego. Zamknięcie huty we Florange przez miesiące było głównym tematem w mediach, a słupki poparcia prezydenta Socjalisty zaczęły spadać. Macron nie chce popełnić tego samego błędu.
Tym bardziej, że wszystko wskazuje na to, że fabryka w Amiens będzie jego problemem. To on, były pracownik banku Rothschild, wygrał – zgodnie z oczekiwaniami - I turę wyborów prezydenckich we Francji. Jego sztabowi, składającemu się głównie z PR-owców i marketingowców, udało się przekonać Francuzów, że 39-letni były minister gospodarki w rządzie Manuela Vallsa, to człowiek spoza systemu dwupartyjnego, którego Francuzi mają po latach stagnacji gospodarczej, rosnącego bezrobocia i zamachów terrorystycznych, serdecznie dość. Macron przez cztery lata (2012-2016) był częścią obozu władzy i miał okazję przeanalizować jego słabości.
Wykreowany na polityka dużego formatu przez swojego zmarłego już patrona, potentata na rynku nieruchomości, socjalisty Henry’ego Hermanda, Macron uwiódł zarówno intelektualistów o lewicowych inklinacjach jak Philippe Martin, który zdobył w 2002 roku wraz z Thomasem Pikettym prestiżową nagrodę dla najlepszych młodych ekonomistów, oraz ludzi biznesu. Do jego najbliższych przyjaciół należą choćby założyciel towarzystwa ubezpieczeniowego AXA Claude Bébéar, czy były szef banku Crédit Lyonnais Jean Peyrelevade. Mimo iż to François Hollande mianował go ministrem i uważa go za swojego politycznego wychowanka, Macron już w 2009 roku zrezygnował z członkostwa w Partii Socjalistycznej, a następnie całkowicie odciął się od swojego mentora.
Rok temu, po rezygnacji ze stanowiska ministra gospodarki, założył własny ruch polityczny „En Marche! (W Ruchu!) i wystylizował się na polityka „środka”. Zręcznie wykorzystał fakt, że w miesiącach poprzedzających głosowanie scena polityczna we Francji ukształtowała się dla niego optymalnie, uwalniając polityczne centrum. Jego kandydaturę poparli zarówno ludzie klasycznej lewicy (Daniel Cohn-Bendit, Bernard Kouchner) jak i klasycznej prawicy (byli ministrowie Chiraca -Jean-Paul Delevoye, Alain Madelin).
Krytycy, w szczególności lewicowe skrzydło Partii Socjalistycznej, zarzucają mu, że jest młodszą, przystojniejszą kopią Hollande’a, że będzie kontynuował jego (nieudane) liberalne reformy i demontował zabezpieczenia socjalne Francuzów. Podczas jego wieców wyborczych słychać było okrzyki „zdrajca” i „Brutus”. On sam uważa się za „deregulatora”, i obiecuje twarde reformy, na wzór refom byłego kanclerza Niemiec Gerharda Schrödera. Francja Macrona ma prześcignąć Niemcy pod względem konkurencyjności. Oznacza to cięcia budżetowe w wysokości 60 mld euro na przestrzeni pięciu lat, likwidację 120 tys. miejsc pracy w sektorze publicznym, redukcję deficytu, zmniejszenie obciążeń podatkowych dla przedsiębiorstw, wydłużenie 35-godzinnego tygodnia pracy, przy równoległym wdrożeniu publicznych inwestycji w wysokości 50 mld euro. Bezrobotni mają zostać zmuszeni do przyjęcia oferowanego im zatrudnienia (po jednej odmowie zasiłek ma im zostać obcięty). To klasyczny socjalliberalny program, który równość - fundamentalną wartość francuskiej Republiki - traktuje przede wszystkim jako równość szans.
To brzmi na pierwszy rzut oka dobrze, tyle, że Francuzi są przywiązani do przywilejów socjalnych, które wywalczyli sobie na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat i nie wiadomo czy będą gotowi do takich wyrzeczeń. A jedyna reforma, którą Macron jako minister gospodarki przeprowadził miała niewielki wpływ na gospodarkę. Jednym z jej głównych założeń był zakaz handlu w niedzielę oraz odebranie kolejom francuskim monopolu na transport osób i stworzenie tym samym 20 tysięcy nowych miejsc pracy. Po roku bilans ustawy Macron jest mizerny: wygenerowała ona zaledwie 1400 miejsc pracy.
Macron jest jednak zdecydowany zreformować kraj. „To pilnie potrzebne i dobre dla Europy” -mówi. Ale nawet jasna wygrana w II turze 7 maja będzie tylko połową sukcesu. Pojawia się bowiem pytanie, czy może on liczyć na większość parlamentarną po wyborach parlamentarnych w czerwcu? A jeśli tak, to czy większość ta będzie go wspierać, czy może będzie torpedować jego działania, tak jak działania Françoisa Hollanda torpedowało lewe skrzydło Partii Socjalistycznej? Francja charakteryzuje się systemem półprezydenckim, w którym głowa państwa nie ma pełnej władzy i musi mierzyć się z parlamentem równoważącym kompetencje prezydenta.
Możliwe jest, kandydaci En Marche! zdobędą w głosowaniach 11 i 18 czerwca wiele mandatów i dołączą do nich przedstawiciele innych partii (Partii Socjalistycznej, UDI, Modem i zwolennicy Alaina Juppé’a Czy Nicolasa Sarkozy’ego). Jednak Macron może mieć wielkie problemy z współpracą z niejednolitą większością, w której skład będą wchodzić zarówno posłowie FN, liberałowie jak i komuniści. Niewykluczone jest też, że wybory parlamentarne zdecydowanie wygra centroprawica (ze względu na ordynację wyborczą FN nie ma szans na zdobycie większości), wtedy Macronowi grozi kohabitacja, czyli de facto paraliż. Wdrożenie proponowanych przez niego reform może się okazać trudne. On sam mówi o „rządach koalicyjnych”, czyli przeniesieniu na grunt francuski modelu niemieckiego. To jednak nie ten system polityczny i nie ten kraj.
Ciąg dalszy na kolejnej stronie
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/337326-jesli-macron-wygra-wybory-czeka-go-bardzo-trudna-prezydentura-to-koniec-pewnej-epoki-we-francuskiej-polityce-analiza