„Czy Steinmeier w roli prezydenta, to dobry wybór?”, spytał w tytule „Der Tagesspiegel”. Komentator tej gazety odkrywa nagle drugie oblicze szefa niemieckiej dyplomacji, który na Kremlu uchodzi za „człowieka” Rosji w Berlinie. Jak dogadali się chadecy z CDU/CSU i socjaldemokraci z SPD, Frank-Walter Steinmeier zastąpi wkrótce Joachima Gaucka. Ciekawe pytanie, zwłaszcza z naszego, polskiego punktu widzenia, choć w tekście tej stołecznej gazety nie pada o Polsce ani jedno słowo.
Prezydent pełni w Niemczech funkcję ściśle reprezentacyjną. Jest od uścisków dłoni i okolicznościowych przemówień, ale tak całkiem bez znaczenia też nie jest. Uchodzi bowiem za „sumienie narodu”. Różnie z tym „sumieniem” bywało, biorąc pod uwagę np. niesławne odejście poprzednika Gaucka, Christiana Wulffa, z powodu słabości do różnorakich grantów, czy jego poprzednika Horsta Köhlera, którego język był szybszy niż pomyślała głowa, przez co również musiał wynieść się z Zamku Bellevue, ale mniejsza z tym. Gauck czymś podobnym się nie splamił, pełnił ten urząd znakomicie, a i do nas, Polaków, miał wielką słabość. Podziwiał nasze umiłowanie wolności, ba, stawiał rodakom za wzór „polską pracowitość”, czym wzburzył krew w żyłach wielu Niemców. Nie czuł natomiast żadnej estymy do rosyjskiego kolegi z urzędu. O tym, co myślał o niekoronowanym carze Rosji świadczy najlepiej fakt, że nigdy nie odwiedził kraju Władimira Putina.
Jak będzie prezydent Steinmeier? Ton komentarza w „Der Tagesspiegel” nie jest entuzjastyczny. Co prawda dziennik nie nadmienił o jego słabości do Rosjan, ani o Ukrainie, czy w ogóle o napiętej sytuacji w Europie z powodu rosyjskiej polityki, ale wytknął swemu urzędującemu ministrowi spraw zagranicznych inne grzechy. Ba, zadał pytanie, czy Steinmeier jest dobrym dyplomatą…?
Zamiast odpowiedzi komentator tego dziennika posłużył się przykładami: że szef niemieckiego MSZ stawiał na prezydenta Baszszara al-Asada, że w 2006 r. poleciał z odwiedzinami do Damaszku, choć już wtedy Syria znana była w cywilizowanym świecie z łamania podstawowych praw człowieka, że podjął potem w Berlinie ministra spraw zagranicznych Walida al-Muallima, którego kanclerz Angela Merkel nie wpuściła do swego biura, zaś w 2009 r., po ponownych odwiedzinach u Asada z optymizmem opowiadał o pokojowej roli jego kraju w regionie.
Jak wiadomo, ta pokojowa rola skończyła się użyciem śmiercionośnych gazów przez Asada przeciw syryjskiej ludności. Jego najbliższym przyjacielem jest dziś prezydent Putin, wręcz karykaturalnie zaprzyjaźniony z byłym kanclerzem Gerhardem Schröderem, mentorem Steinmeiera, któremu ten zawdzięcza całą swą polityczną karierę. Ponadto „Tagesspiegel” wytknął szefowi niemieckiej dyplomacji, że w przeciwieństwie do pani kanclerz, wywiadu BND, Urzędu Ochrony Konstytucji i innych instytucji Steinmeier nie potępił rosyjskich cyberataków podczas kampanii wyborczej w USA. I tu koło się zamyka.
Co oznacza dla Polski wybór Steinmeiera na prezydenta Niemiec, człowieka nazywanego niegdyś „uchem Schrödera”, „Consigliere kanclerza” itp.? To właśnie były szef rządu RFN w podzięce za wiernopoddańczą służbę uczynił ze swego wiernego sługi tego, kim jest. Steinmeier wystrzelił na niemieckiej scenie politycznej jak korek szampana. Ten obecnie 60-letni polityk, syn stolarza z Westfalii, po obronie tytułu doktora prawa, w 1991 r. trafił do dolnosaksońskiej kancelarii i zaledwie po dwóch latach objął kierownictwo w biurze Schrödera. Bardzo był oddanym pracownikiem, skoro „Gerd” po przeprowadzce do Berlina mianował go szefem Urzędu Kanclerskiego. Steinmeier był szarą eminencją w jego gabinecie, od którego zależało wszystko, co wydarzało się w niemieckiej centrali władzy. Był postrachem dla swych pięciuset podwładnych. To do niego Schröder zwracał się w zaognionych sytuacjach z pytaniem, czy zrobił lub powiedział coś nie tak, jemu Steinmeier podtykał karteczki z dyskretnymi uwagami podczas rządowych odpraw. Nikt nie miał prawa zbliżyć się do kanclerza bez wiedzy Steinmeiera. Swego czasu zrobił za to awanturę doradcy Schrödera w sprawach polityki zagranicznej, który ośmielił się samowolnie wejść do „szefa”. W Urzędzie Kanclerskim mysz nie miała prawa pisnąć bez zgody Steinmeiera. On sam bez szemrania wykonywał najbardziej irracjonalne plecenia Schrödera i czytał z twarzy jego życzenia. Zanim kanclerz pomyślał np. o kawiorze podczas lądowania rządowego samolotu na zatankowanie w Moskwie, Steinmeier już mu go podsuwał…
Jak mawiał Schröder, miał zaufanie tylko do swej notabene czwartej żony Doris (obecnie i to małżeństwo jest w rozsypce) i do Franka. Nic zatem dziwnego, że przy przekazywaniu władzy Schröder namaścił Steinmeiera, jako „najlepszego kandydata” na ministra spraw zagranicznych Niemiec, w koalicyjnym gabinecie kanclerz Angeli Merkel (CDU/CSU-SPD). Steinmeier miał być gwarantem utrzymania prorosyjskiego kursu w polityce RFN. Ale gwarant, chciał nie chciał, musiał realizować politykę nowej szefowej, która przeprosiła się z Waszyngtonem i rozluźniła więzy z Moskwą.
Osobliwa to była sytuacja: oto u boku kanclerz z prawicy zasiadł wicekanclerz lewicy, który cierpliwie czekał na jej potknięcie, aby zająć miejsce przy jej biurku. Steinmeier unikał otwartych sporów. W kształtowaniu swego wizerunku, (obecnie jest najbardziej lubianym politykiem w RFN), nie omijał żadnej okazji do autopromocji: od ogrodu piwnego na festynie w brandenburskim Sprembergu, po nowojorską siedzibę ONZ. O wystąpienia Steinmeiera dbał Ulrich Deupmann, były dziennikarz tygodnika „Der Spiegel” oraz gazet „Süddeutsche Zeitung“ i bulwarowego „Bild am Sonntag”. Steinmeier miał być rzeczowy, ale życzliwie uśmiechnięty. O tym, jak groźny może być ten uśmiech, przekonał się Kurt Beck, były przewodniczący SPD, którego Frank podstępnie utrącił ze stanowiska, by jako główny kandydat tej partii móc wystartować w wyborach przeciw kanclerz Merkel.
Wystartował, przegrał i znów musiał pogodzić się, że nie on będzie kształtował politykę zagraniczną Niemiec. Sama Merkel wspaniałomyślnie postawiła go później ponownie na czele MSZ. Polityczne amploi Steinmeiera nie jest jednoznaczne: z jednej strony współtworzył odnowę transatlantyckich relacji Niemiec, z drugiej starał się pielęgnować przyjaźń z rosyjskim kolegą z urzędu Siergiejem Ławrowem. Po inwazji Rosji na Kaukazie przedstawił mu w podmoskiewskiej restauracji własny plan rozwiązania tego konfliktu: wyrzeczenia się siły, powrotu ćwierci miliona gruzińskich uchodźców, włącznie z tymi, którzy porzucili domostwa po wojnie o niepodległość Abchazji z początku lat 90., odbudowy i negocjacji statusu zbuntowanych regionów. Ławrow uznał te propozycje za „interesujące”, co bez dyplomatycznego rastra oznaczało: wsadź ją sobie gdzieś… Rosja miała własny plan, co do Osetii Południowej i Abchazji, a później wobec Ukrainy, czy w innych regionach świata, a Steinmeier, niezależnie od podejmowanych przez niego i odrzucanych przez Moskwę inicjatyw, pozostał jej kibicem.
Krótko mówiąc, szef dyplomacji RFN pozostał najważniejszym z tzw. „Schröderian” w rządzie Merkel. Jeszcze nie tak dawno przekonywał wszystkich we wspólnocie do swej „Koncepcji polityki wschodniej” - „likwidacji podziałów” przez „obustronne i równorzędne uzależnienie między Rosją i UE”, co nawet niemieccy komentatorzy uznali za „wysoce naiwne”. Rozbieżności w poglądach Merkel i Steinmeiera było i jest sporo, nie tylko odnośnie do Rosji, kolejnym z wielu przykładów może być stosunek do Turcji, której kanclerz nie widzi wśród pełnoprawnych członków UE, zaś jej minister wręcz przeciwnie. Pomazaniec Schrödera pozostał jednak wiecznym drugim, który musiał podporządkować się woli nowej, chadeckiej szefowej. Tym bardziej, że CDU/CSU i SPD są i dziś zdane na siebie, gdyż żadna z tych partii nie jest w stanie rządzić samodzielnie, czy z innymi partnerami koalicyjnymi. Jest to zależność obustronna, ze wskazaniem na dominujących w sondażach chadeków.
Czytaj dalej na następnej stronie
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
„Czy Steinmeier w roli prezydenta, to dobry wybór?”, spytał w tytule „Der Tagesspiegel”. Komentator tej gazety odkrywa nagle drugie oblicze szefa niemieckiej dyplomacji, który na Kremlu uchodzi za „człowieka” Rosji w Berlinie. Jak dogadali się chadecy z CDU/CSU i socjaldemokraci z SPD, Frank-Walter Steinmeier zastąpi wkrótce Joachima Gaucka. Ciekawe pytanie, zwłaszcza z naszego, polskiego punktu widzenia, choć w tekście tej stołecznej gazety nie pada o Polsce ani jedno słowo.
Prezydent pełni w Niemczech funkcję ściśle reprezentacyjną. Jest od uścisków dłoni i okolicznościowych przemówień, ale tak całkiem bez znaczenia też nie jest. Uchodzi bowiem za „sumienie narodu”. Różnie z tym „sumieniem” bywało, biorąc pod uwagę np. niesławne odejście poprzednika Gaucka, Christiana Wulffa, z powodu słabości do różnorakich grantów, czy jego poprzednika Horsta Köhlera, którego język był szybszy niż pomyślała głowa, przez co również musiał wynieść się z Zamku Bellevue, ale mniejsza z tym. Gauck czymś podobnym się nie splamił, pełnił ten urząd znakomicie, a i do nas, Polaków, miał wielką słabość. Podziwiał nasze umiłowanie wolności, ba, stawiał rodakom za wzór „polską pracowitość”, czym wzburzył krew w żyłach wielu Niemców. Nie czuł natomiast żadnej estymy do rosyjskiego kolegi z urzędu. O tym, co myślał o niekoronowanym carze Rosji świadczy najlepiej fakt, że nigdy nie odwiedził kraju Władimira Putina.
Jak będzie prezydent Steinmeier? Ton komentarza w „Der Tagesspiegel” nie jest entuzjastyczny. Co prawda dziennik nie nadmienił o jego słabości do Rosjan, ani o Ukrainie, czy w ogóle o napiętej sytuacji w Europie z powodu rosyjskiej polityki, ale wytknął swemu urzędującemu ministrowi spraw zagranicznych inne grzechy. Ba, zadał pytanie, czy Steinmeier jest dobrym dyplomatą…?
Zamiast odpowiedzi komentator tego dziennika posłużył się przykładami: że szef niemieckiego MSZ stawiał na prezydenta Baszszara al-Asada, że w 2006 r. poleciał z odwiedzinami do Damaszku, choć już wtedy Syria znana była w cywilizowanym świecie z łamania podstawowych praw człowieka, że podjął potem w Berlinie ministra spraw zagranicznych Walida al-Muallima, którego kanclerz Angela Merkel nie wpuściła do swego biura, zaś w 2009 r., po ponownych odwiedzinach u Asada z optymizmem opowiadał o pokojowej roli jego kraju w regionie.
Jak wiadomo, ta pokojowa rola skończyła się użyciem śmiercionośnych gazów przez Asada przeciw syryjskiej ludności. Jego najbliższym przyjacielem jest dziś prezydent Putin, wręcz karykaturalnie zaprzyjaźniony z byłym kanclerzem Gerhardem Schröderem, mentorem Steinmeiera, któremu ten zawdzięcza całą swą polityczną karierę. Ponadto „Tagesspiegel” wytknął szefowi niemieckiej dyplomacji, że w przeciwieństwie do pani kanclerz, wywiadu BND, Urzędu Ochrony Konstytucji i innych instytucji Steinmeier nie potępił rosyjskich cyberataków podczas kampanii wyborczej w USA. I tu koło się zamyka.
Co oznacza dla Polski wybór Steinmeiera na prezydenta Niemiec, człowieka nazywanego niegdyś „uchem Schrödera”, „Consigliere kanclerza” itp.? To właśnie były szef rządu RFN w podzięce za wiernopoddańczą służbę uczynił ze swego wiernego sługi tego, kim jest. Steinmeier wystrzelił na niemieckiej scenie politycznej jak korek szampana. Ten obecnie 60-letni polityk, syn stolarza z Westfalii, po obronie tytułu doktora prawa, w 1991 r. trafił do dolnosaksońskiej kancelarii i zaledwie po dwóch latach objął kierownictwo w biurze Schrödera. Bardzo był oddanym pracownikiem, skoro „Gerd” po przeprowadzce do Berlina mianował go szefem Urzędu Kanclerskiego. Steinmeier był szarą eminencją w jego gabinecie, od którego zależało wszystko, co wydarzało się w niemieckiej centrali władzy. Był postrachem dla swych pięciuset podwładnych. To do niego Schröder zwracał się w zaognionych sytuacjach z pytaniem, czy zrobił lub powiedział coś nie tak, jemu Steinmeier podtykał karteczki z dyskretnymi uwagami podczas rządowych odpraw. Nikt nie miał prawa zbliżyć się do kanclerza bez wiedzy Steinmeiera. Swego czasu zrobił za to awanturę doradcy Schrödera w sprawach polityki zagranicznej, który ośmielił się samowolnie wejść do „szefa”. W Urzędzie Kanclerskim mysz nie miała prawa pisnąć bez zgody Steinmeiera. On sam bez szemrania wykonywał najbardziej irracjonalne plecenia Schrödera i czytał z twarzy jego życzenia. Zanim kanclerz pomyślał np. o kawiorze podczas lądowania rządowego samolotu na zatankowanie w Moskwie, Steinmeier już mu go podsuwał…
Jak mawiał Schröder, miał zaufanie tylko do swej notabene czwartej żony Doris (obecnie i to małżeństwo jest w rozsypce) i do Franka. Nic zatem dziwnego, że przy przekazywaniu władzy Schröder namaścił Steinmeiera, jako „najlepszego kandydata” na ministra spraw zagranicznych Niemiec, w koalicyjnym gabinecie kanclerz Angeli Merkel (CDU/CSU-SPD). Steinmeier miał być gwarantem utrzymania prorosyjskiego kursu w polityce RFN. Ale gwarant, chciał nie chciał, musiał realizować politykę nowej szefowej, która przeprosiła się z Waszyngtonem i rozluźniła więzy z Moskwą.
Osobliwa to była sytuacja: oto u boku kanclerz z prawicy zasiadł wicekanclerz lewicy, który cierpliwie czekał na jej potknięcie, aby zająć miejsce przy jej biurku. Steinmeier unikał otwartych sporów. W kształtowaniu swego wizerunku, (obecnie jest najbardziej lubianym politykiem w RFN), nie omijał żadnej okazji do autopromocji: od ogrodu piwnego na festynie w brandenburskim Sprembergu, po nowojorską siedzibę ONZ. O wystąpienia Steinmeiera dbał Ulrich Deupmann, były dziennikarz tygodnika „Der Spiegel” oraz gazet „Süddeutsche Zeitung“ i bulwarowego „Bild am Sonntag”. Steinmeier miał być rzeczowy, ale życzliwie uśmiechnięty. O tym, jak groźny może być ten uśmiech, przekonał się Kurt Beck, były przewodniczący SPD, którego Frank podstępnie utrącił ze stanowiska, by jako główny kandydat tej partii móc wystartować w wyborach przeciw kanclerz Merkel.
Wystartował, przegrał i znów musiał pogodzić się, że nie on będzie kształtował politykę zagraniczną Niemiec. Sama Merkel wspaniałomyślnie postawiła go później ponownie na czele MSZ. Polityczne amploi Steinmeiera nie jest jednoznaczne: z jednej strony współtworzył odnowę transatlantyckich relacji Niemiec, z drugiej starał się pielęgnować przyjaźń z rosyjskim kolegą z urzędu Siergiejem Ławrowem. Po inwazji Rosji na Kaukazie przedstawił mu w podmoskiewskiej restauracji własny plan rozwiązania tego konfliktu: wyrzeczenia się siły, powrotu ćwierci miliona gruzińskich uchodźców, włącznie z tymi, którzy porzucili domostwa po wojnie o niepodległość Abchazji z początku lat 90., odbudowy i negocjacji statusu zbuntowanych regionów. Ławrow uznał te propozycje za „interesujące”, co bez dyplomatycznego rastra oznaczało: wsadź ją sobie gdzieś… Rosja miała własny plan, co do Osetii Południowej i Abchazji, a później wobec Ukrainy, czy w innych regionach świata, a Steinmeier, niezależnie od podejmowanych przez niego i odrzucanych przez Moskwę inicjatyw, pozostał jej kibicem.
Krótko mówiąc, szef dyplomacji RFN pozostał najważniejszym z tzw. „Schröderian” w rządzie Merkel. Jeszcze nie tak dawno przekonywał wszystkich we wspólnocie do swej „Koncepcji polityki wschodniej” - „likwidacji podziałów” przez „obustronne i równorzędne uzależnienie między Rosją i UE”, co nawet niemieccy komentatorzy uznali za „wysoce naiwne”. Rozbieżności w poglądach Merkel i Steinmeiera było i jest sporo, nie tylko odnośnie do Rosji, kolejnym z wielu przykładów może być stosunek do Turcji, której kanclerz nie widzi wśród pełnoprawnych członków UE, zaś jej minister wręcz przeciwnie. Pomazaniec Schrödera pozostał jednak wiecznym drugim, który musiał podporządkować się woli nowej, chadeckiej szefowej. Tym bardziej, że CDU/CSU i SPD są i dziś zdane na siebie, gdyż żadna z tych partii nie jest w stanie rządzić samodzielnie, czy z innymi partnerami koalicyjnymi. Jest to zależność obustronna, ze wskazaniem na dominujących w sondażach chadeków.
Czytaj dalej na następnej stronie
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/319515-prezydent-steinmeier-przyczyni-mniej-szkod-niz-jako-szef-msz-komentuja-niemieckie-media-dla-nas-wazniejsze-jest-to-co-niemcy-uwazaja-za-szkody