Ściślejsza integracja Europy, jako panaceum na jej dzisiejsze bolączki, do których Niemcy w dużej mierze sami się przyczynili poprzez ich skrajnie nieodpowiedzialną politykę imigracyjną, wydaje się dziś życzeniem ściętej głowy.
Tzw. Europa różnych prędkości? To już było, jest i będzie, czego najlepszym wyrazem jest to, że nie wszyscy członkowie UE przystąpili do unii walutowej, nie wszyscy podpisali układ z Schengen, czy np. europejską kartę socjalną. Od dawna również toczyły się dywagacje o „wspólnym domu Europy”, o „jądrze”, o „euroarmii”, a nawet o jednym obywatelstwie, na początek francusko-niemieckim. Już kanclerz Kohl podkreślał w przeprowadzonym przeze mnie wywiadzie, że „nie może najwolniejszy statek dyktować tempo całemu konwojowi”. Nie było natomiast jeszcze nigdy tak realnej groźby rozpadu całej unii. Powodem tej krytycznej sytuacji w dziejach Europy nie jest sam „Brexit”, przeciwnie, „Brexit” jest skutkiem coraz większego zawłaszczania różnorakich obszarów polityki państw narodowych przez Brukselę, a imiennie przez kilku nie pochodzących z wyboru unijnych urzędników wyższego szczebla. Szef europarlamentu, niemiecki socjaldemokrata (SPD) Martin Schulz, nazywany w brukselskich kuluarach bullterierem, bynajmniej nie krył, że będzie dążył do wzmocnienia tej instancji kosztem parlamentów państw członkowskich UE. Co gorsza, w obliczu groźby zawalenia się „wspólnego domu Europy”, zamiast cofnięcia się do idei przyświecających tworzeniu jego fundamentów, pojawiają się irracjonalne, lewicowe koncepcje „superpaństwa”, w którym narody traktowane byłyby jak mniejszości etniczne, bez własnej polityki zagranicznej, gospodarczej, podatkowej, bezpieczeństwa, bez własnych banków centralnych, bez armii, a nawet służb specjalnych, co najwyżej z prawem do nauczania mowy ojczystej oraz pielęgnowania swej kultury i tradycji, ale też bez przesady.
W dzisiejszej Europie narodów to się nie może udać i nie przejdzie. Nie da się jednak ukryć, że po odcięciu się Wielkiej Brytanii od kontynentu to Niemcy będą stanowiły, a właściwie już stanowią jego największa siłę. To Niemcy będą przyspieszać, względnie spowalniać procesy integracji zachodzące w Europie. Fakt ten dostrzegają zarówno Rosja jak i USA. Pozostaje kwestia, kogo Berlin zechce dokooptować do spółki dla realizacji celów swej polityki. Kto dziś mówi o Krymie, czy o Donbasie? Kogo dziś, poza symbolicznymi gestami solidarności, obchodzi w Europie Ukraina…? Europa znalazła się na rozdrożu i sama musi znaleźć sposób na zagwarantowanie sobie bezkonfliktowej przyszłości. Sprawa bardzo trudna. Scenariuszy jest kilka, a w każdym z nich mieszają się interesy narodowe, by nie rzec – egoizmy, z niebezpieczeństwem znalezienia się na peryferiach Europy w tle. Niebagatelna rolę będą też odgrywały pieniądze. Wedle szacunków komisarz UE ds. polityki regionalnej, byłej rumuńskiej dziennikarki Coriny Cretu, „Brexit” spowoduje po 2020r. odczuwalną, 15 proc. dziurę w unijnym budżecie. Polska składka na rzecz wspólnoty może wzrosnąć o pół miliarda euro rocznie.
Do płacenia nikt się nie pali, do korzystania z unijnej kasy, owszem. Już Gerhard Schröder przed objęciem urzędu kanclerza postulował zmniejszenie tego obciążenia - RFN jest największym płatnikiem netto w UE. Ostatecznie zaniechał tych żądań, gdyż per saldo Niemcy jako „Exportnation” wyszliby na tym jak Zabłocki na mydle. Ale, kto płaci, ten wymaga. Także instrument finansowy będzie stanowił istotna kartę w toczących się rozgrywkach po brytyjskim referendum.
Niektóre państwa, w tym Polska, będą miały do wyboru, co jest ważniejsze: niezależność i własne bezpieczeństwo, czy pieniądze. Usytuowanie naszego kraju w nowej „pobrexitowej” konstelacji nie jest jednak niekorzystne. Pod tym wszakże warunkiem, że będziemy potrafili wypracować sobie i wzmocnić rolę lidera środkowowschodniej Europy. To wydaje się dziś jedyny sposób abyśmy ustrzegli się przed odsunięciem na jej peryferie, z groźbą dalszego zepchnięcia na Wschód. Czy znów wracamy do geopolityki? Można na to odpowiedzieć innym pytaniem: a czy kiedykolwiek w naszych dziejach geopolityka nie miała znaczenia?
Nawet w niemieckiej szkole odwiedzonej w Moskwie przez Putina pojawił się polski akcent. Ambasadorem RFN jest tam Rüdiger von Fritsch-Seerhausen, który wcześniej pełnił tę funkcję w Warszawie (2010-2014), w latach osiemdziesiątych był w tej placówce referentem odpowiedzialnym za kontakty z ówczesną opozycją w PRL, a w międzyczasie był wiceszefem niemieckiego wywiadu BND.
Podczas wizyty w szkole prezydent Putin podkreślał porządną niemczyzną znaczenie bilateralnych stosunków:
„Rosja i Niemcy prosperowały zawsze wtedy, gdy ze sobą współpracowały”, przypominał, co w naszym kraju może jedynie wywoływać gęsią skórę, i powinny „razem iść ku przyszłości”. Cokolwiek by to oznaczało, zanęcanie i przeciąganie trwa. Czym się skończy? Tego nie wie nikt. Jedno jest tylko pewne, że nieprzytomne przenoszenie wewnętrznej walki politycznej przez „totalną opozycję” w Polsce poza nasze granice może mieć wręcz katastrofalne skutki dla naszego kraju. Czy okazjonalni „podróżnicy” do Brukseli i Berlina zdają sobie sprawę z powagi sytuacji? Czy nad interesem kraju, nad zdrowym rozsądkiem i powściągliwością wezmą górę doraźne, partykularne, partyjne przepychanki? Na to akurat pytanie nasi politycy mogą sobie odpowiedzieć sami…
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Ściślejsza integracja Europy, jako panaceum na jej dzisiejsze bolączki, do których Niemcy w dużej mierze sami się przyczynili poprzez ich skrajnie nieodpowiedzialną politykę imigracyjną, wydaje się dziś życzeniem ściętej głowy.
Tzw. Europa różnych prędkości? To już było, jest i będzie, czego najlepszym wyrazem jest to, że nie wszyscy członkowie UE przystąpili do unii walutowej, nie wszyscy podpisali układ z Schengen, czy np. europejską kartę socjalną. Od dawna również toczyły się dywagacje o „wspólnym domu Europy”, o „jądrze”, o „euroarmii”, a nawet o jednym obywatelstwie, na początek francusko-niemieckim. Już kanclerz Kohl podkreślał w przeprowadzonym przeze mnie wywiadzie, że „nie może najwolniejszy statek dyktować tempo całemu konwojowi”. Nie było natomiast jeszcze nigdy tak realnej groźby rozpadu całej unii. Powodem tej krytycznej sytuacji w dziejach Europy nie jest sam „Brexit”, przeciwnie, „Brexit” jest skutkiem coraz większego zawłaszczania różnorakich obszarów polityki państw narodowych przez Brukselę, a imiennie przez kilku nie pochodzących z wyboru unijnych urzędników wyższego szczebla. Szef europarlamentu, niemiecki socjaldemokrata (SPD) Martin Schulz, nazywany w brukselskich kuluarach bullterierem, bynajmniej nie krył, że będzie dążył do wzmocnienia tej instancji kosztem parlamentów państw członkowskich UE. Co gorsza, w obliczu groźby zawalenia się „wspólnego domu Europy”, zamiast cofnięcia się do idei przyświecających tworzeniu jego fundamentów, pojawiają się irracjonalne, lewicowe koncepcje „superpaństwa”, w którym narody traktowane byłyby jak mniejszości etniczne, bez własnej polityki zagranicznej, gospodarczej, podatkowej, bezpieczeństwa, bez własnych banków centralnych, bez armii, a nawet służb specjalnych, co najwyżej z prawem do nauczania mowy ojczystej oraz pielęgnowania swej kultury i tradycji, ale też bez przesady.
W dzisiejszej Europie narodów to się nie może udać i nie przejdzie. Nie da się jednak ukryć, że po odcięciu się Wielkiej Brytanii od kontynentu to Niemcy będą stanowiły, a właściwie już stanowią jego największa siłę. To Niemcy będą przyspieszać, względnie spowalniać procesy integracji zachodzące w Europie. Fakt ten dostrzegają zarówno Rosja jak i USA. Pozostaje kwestia, kogo Berlin zechce dokooptować do spółki dla realizacji celów swej polityki. Kto dziś mówi o Krymie, czy o Donbasie? Kogo dziś, poza symbolicznymi gestami solidarności, obchodzi w Europie Ukraina…? Europa znalazła się na rozdrożu i sama musi znaleźć sposób na zagwarantowanie sobie bezkonfliktowej przyszłości. Sprawa bardzo trudna. Scenariuszy jest kilka, a w każdym z nich mieszają się interesy narodowe, by nie rzec – egoizmy, z niebezpieczeństwem znalezienia się na peryferiach Europy w tle. Niebagatelna rolę będą też odgrywały pieniądze. Wedle szacunków komisarz UE ds. polityki regionalnej, byłej rumuńskiej dziennikarki Coriny Cretu, „Brexit” spowoduje po 2020r. odczuwalną, 15 proc. dziurę w unijnym budżecie. Polska składka na rzecz wspólnoty może wzrosnąć o pół miliarda euro rocznie.
Do płacenia nikt się nie pali, do korzystania z unijnej kasy, owszem. Już Gerhard Schröder przed objęciem urzędu kanclerza postulował zmniejszenie tego obciążenia - RFN jest największym płatnikiem netto w UE. Ostatecznie zaniechał tych żądań, gdyż per saldo Niemcy jako „Exportnation” wyszliby na tym jak Zabłocki na mydle. Ale, kto płaci, ten wymaga. Także instrument finansowy będzie stanowił istotna kartę w toczących się rozgrywkach po brytyjskim referendum.
Niektóre państwa, w tym Polska, będą miały do wyboru, co jest ważniejsze: niezależność i własne bezpieczeństwo, czy pieniądze. Usytuowanie naszego kraju w nowej „pobrexitowej” konstelacji nie jest jednak niekorzystne. Pod tym wszakże warunkiem, że będziemy potrafili wypracować sobie i wzmocnić rolę lidera środkowowschodniej Europy. To wydaje się dziś jedyny sposób abyśmy ustrzegli się przed odsunięciem na jej peryferie, z groźbą dalszego zepchnięcia na Wschód. Czy znów wracamy do geopolityki? Można na to odpowiedzieć innym pytaniem: a czy kiedykolwiek w naszych dziejach geopolityka nie miała znaczenia?
Nawet w niemieckiej szkole odwiedzonej w Moskwie przez Putina pojawił się polski akcent. Ambasadorem RFN jest tam Rüdiger von Fritsch-Seerhausen, który wcześniej pełnił tę funkcję w Warszawie (2010-2014), w latach osiemdziesiątych był w tej placówce referentem odpowiedzialnym za kontakty z ówczesną opozycją w PRL, a w międzyczasie był wiceszefem niemieckiego wywiadu BND.
Podczas wizyty w szkole prezydent Putin podkreślał porządną niemczyzną znaczenie bilateralnych stosunków:
„Rosja i Niemcy prosperowały zawsze wtedy, gdy ze sobą współpracowały”, przypominał, co w naszym kraju może jedynie wywoływać gęsią skórę, i powinny „razem iść ku przyszłości”. Cokolwiek by to oznaczało, zanęcanie i przeciąganie trwa. Czym się skończy? Tego nie wie nikt. Jedno jest tylko pewne, że nieprzytomne przenoszenie wewnętrznej walki politycznej przez „totalną opozycję” w Polsce poza nasze granice może mieć wręcz katastrofalne skutki dla naszego kraju. Czy okazjonalni „podróżnicy” do Brukseli i Berlina zdają sobie sprawę z powagi sytuacji? Czy nad interesem kraju, nad zdrowym rozsądkiem i powściągliwością wezmą górę doraźne, partykularne, partyjne przepychanki? Na to akurat pytanie nasi politycy mogą sobie odpowiedzieć sami…
Strona 3 z 3
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/298904-rosyjska-szkola-po-niemiecku-czy-nasi-okazjonalni-podroznicy-z-totalnej-opozycji-do-brukseli-i-berlina-zdaja-sobie-sprawe-z-powagi-sytuacji?strona=3
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.