Polską prawicę, ale nie tylko prawicę, to jest zjawisko jakoś zrośnięte z polskim myśleniem o świecie w ogóle, cechuje przekonanie o szczególnych związkach USA z naszym krajem. Przy czym, zastrzegam, nie podważam oczywiście faktu iż dla nas Ameryka jest niezwykle ważnym, najważniejszym sojusznikiem. Jedynym, który w razie czego może nas obronić. I wcale nie uważam, by rację mieli ci, którzy z uporem godnym lepszej sprawy twierdzą, że jest to nierealne i na pewno tak się nie stanie. Jest duża szansa, że się jednak stanie, a zadaniem polskiej polityki jest zwiększać tę szansę.
Ale nie znaczy to, by z tego iż Waszyngton jest dla nas tak istotny wyciągać wniosek, że jest (czy nawet – że może zaistnieć) tutaj jakaś symetria. Nawet najwięksi amerykanofile nie powiedzą wprawdzie, przynajmniej publicznie, że możliwe jest osiągnięcie sytuacji, w której Polska byłaby dla Ameryki partnerem równie ważnym, jak Ameryka dla Polski. Ale powiedzą coś niewiele mniej radykalnego. Mianowicie że możliwe jest osiągnięcie stanu, w którym nasz kraj zyskałby status kluczowego i strategicznego partnera Stanów Zjednoczonych.
Tak twierdzących jest wielu, zwłaszcza na prawicy. Przy czym często wiąże się to z atakami na poprzednią polską władzę, jako rzekomo winną temu, iż dotąd tak się nie stało.
Jest w tym duża doza niewiedzy o świecie i naiwności. Niewiedza o świecie tak sądzących polega między innymi na tym, że wydaje im się iż tak naprawdę świat wygląda tak jak w latach zimnej wojny, w oczywisty sposób jedynym czy przynajmniej najważniejszym zagrożeniem dla USA jest dalej Związek Radziecki (o, pardon – Rosja…). I tylko trzeba tę oczywistość Amerykanom wytłumaczyć. A wtedy powróci rzeczywistość z czasów Reagana. Tylko że to my, jako państwo frontowe, będziemy oczywistymi beneficjentami tego układu. I jako główny sojusznik Stanów w wojnie z Imperium Zła zostaniemy przez Waszyngton podniesieni do statusu, który tak naprawdę moralnie należy nam się od kilkuset lat, i tylko na skutek połączenia działań wrogich sił z serią przypadku nie został jeszcze osiągnięty. Czyli zostaniemy czymś na kształt mocarstwa. Niechby tylko regionalnego…
Byłoby to oczywiście sympatyczne. Tylko że tak rozumujący nie dostrzegają – jak napisałem – że świat się zmienił. Mianowicie, że Moskwa, niechby najbardziej wstrętna Waszyngtonowi, nie stanowi ani dla USA, ani nawet dla zachodniej Europy zagrożenia porównywalnego na jakimkolwiek polu z niegdysiejszym radzieckim. Takim zagrożeniem są – i są naprawdę, to nie jest efekt czyjejkolwiek pomyłki – dla Zachodu, a zwłaszcza dla Ameryki Chiny. Chęć kolejnych amerykańskich administracji do dokonania „pivotu”, czyli wszechstronnego ograniczenia zaangażowania USA w innych rejonach (m.in. na Starym Kontynencie) na rzecz Dalekiego Wschodu, nie jest niczyim widzimisię, nie jest żadnym absurdem, tylko zmianą realistyczną i z punktu widzenia logicznej analizy sytuacji światowej i potrzeb Stanów Zjednoczonych potrzebną.
Zmienić tę sytuację mógłby tylko…. Kreml, zaostrzając swoje działania do stopnia, w którym groziłoby zdominowanie przez niego całej Europy, a w każdym razie znaczącej jej części (co byłoby istotnie zagrożeniem dla podstawowych interesów USA), albo też w inny sposób stawiając Waszyngton w sytuacji, w której zaniechanie oznaczałoby dlań całkowitą utratę twarzy, a w ślad za tym – wiarygodności w oczach sojuszników, klientów, satelitów i wrogów na całym świecie. Tylko w takim wypadku Moskwa mogłaby w optyce Waszyngtonu powrócić do roli przeciwnika numer jeden.
To po pierwsze. A po drugie – póki tak się nie stanie (a w pewnych warunkach - nawet gdyby się tak stało) podstawowym partnerem, mającym organizować stabilność naszej części kontynentu) wbrew nadziejom uskrzydlonych wizją powrotu do rzeczywistości z czasów Jagiellonów publicystów (a czasem, niestety, chyba nie tylko publicystów) nie jest i nie będzie dla Stanów Zjednoczonych Polska. Ona ma, pomijając już inne aspekty sprawy, za mały po prostu ciężar gatunkowy. Ten ciężar ma to do siebie, że tylko w części bywa efektem bardziej lub mniej asertywnej polityki rządu danego kraju. Jest on przede wszystkim pochodną jego siły, mierzonej wskaźnikami obiektywnymi. Tę siłę można zwiększać, można budować. Ale nie jest ona ani wyłącznie, ani przede wszystkim rezultatem „woli mocy” lub też jej braku. Najpierw czynniki obiektywne, a potem dopiero – subiektywne.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Polską prawicę, ale nie tylko prawicę, to jest zjawisko jakoś zrośnięte z polskim myśleniem o świecie w ogóle, cechuje przekonanie o szczególnych związkach USA z naszym krajem. Przy czym, zastrzegam, nie podważam oczywiście faktu iż dla nas Ameryka jest niezwykle ważnym, najważniejszym sojusznikiem. Jedynym, który w razie czego może nas obronić. I wcale nie uważam, by rację mieli ci, którzy z uporem godnym lepszej sprawy twierdzą, że jest to nierealne i na pewno tak się nie stanie. Jest duża szansa, że się jednak stanie, a zadaniem polskiej polityki jest zwiększać tę szansę.
Ale nie znaczy to, by z tego iż Waszyngton jest dla nas tak istotny wyciągać wniosek, że jest (czy nawet – że może zaistnieć) tutaj jakaś symetria. Nawet najwięksi amerykanofile nie powiedzą wprawdzie, przynajmniej publicznie, że możliwe jest osiągnięcie sytuacji, w której Polska byłaby dla Ameryki partnerem równie ważnym, jak Ameryka dla Polski. Ale powiedzą coś niewiele mniej radykalnego. Mianowicie że możliwe jest osiągnięcie stanu, w którym nasz kraj zyskałby status kluczowego i strategicznego partnera Stanów Zjednoczonych.
Tak twierdzących jest wielu, zwłaszcza na prawicy. Przy czym często wiąże się to z atakami na poprzednią polską władzę, jako rzekomo winną temu, iż dotąd tak się nie stało.
Jest w tym duża doza niewiedzy o świecie i naiwności. Niewiedza o świecie tak sądzących polega między innymi na tym, że wydaje im się iż tak naprawdę świat wygląda tak jak w latach zimnej wojny, w oczywisty sposób jedynym czy przynajmniej najważniejszym zagrożeniem dla USA jest dalej Związek Radziecki (o, pardon – Rosja…). I tylko trzeba tę oczywistość Amerykanom wytłumaczyć. A wtedy powróci rzeczywistość z czasów Reagana. Tylko że to my, jako państwo frontowe, będziemy oczywistymi beneficjentami tego układu. I jako główny sojusznik Stanów w wojnie z Imperium Zła zostaniemy przez Waszyngton podniesieni do statusu, który tak naprawdę moralnie należy nam się od kilkuset lat, i tylko na skutek połączenia działań wrogich sił z serią przypadku nie został jeszcze osiągnięty. Czyli zostaniemy czymś na kształt mocarstwa. Niechby tylko regionalnego…
Byłoby to oczywiście sympatyczne. Tylko że tak rozumujący nie dostrzegają – jak napisałem – że świat się zmienił. Mianowicie, że Moskwa, niechby najbardziej wstrętna Waszyngtonowi, nie stanowi ani dla USA, ani nawet dla zachodniej Europy zagrożenia porównywalnego na jakimkolwiek polu z niegdysiejszym radzieckim. Takim zagrożeniem są – i są naprawdę, to nie jest efekt czyjejkolwiek pomyłki – dla Zachodu, a zwłaszcza dla Ameryki Chiny. Chęć kolejnych amerykańskich administracji do dokonania „pivotu”, czyli wszechstronnego ograniczenia zaangażowania USA w innych rejonach (m.in. na Starym Kontynencie) na rzecz Dalekiego Wschodu, nie jest niczyim widzimisię, nie jest żadnym absurdem, tylko zmianą realistyczną i z punktu widzenia logicznej analizy sytuacji światowej i potrzeb Stanów Zjednoczonych potrzebną.
Zmienić tę sytuację mógłby tylko…. Kreml, zaostrzając swoje działania do stopnia, w którym groziłoby zdominowanie przez niego całej Europy, a w każdym razie znaczącej jej części (co byłoby istotnie zagrożeniem dla podstawowych interesów USA), albo też w inny sposób stawiając Waszyngton w sytuacji, w której zaniechanie oznaczałoby dlań całkowitą utratę twarzy, a w ślad za tym – wiarygodności w oczach sojuszników, klientów, satelitów i wrogów na całym świecie. Tylko w takim wypadku Moskwa mogłaby w optyce Waszyngtonu powrócić do roli przeciwnika numer jeden.
To po pierwsze. A po drugie – póki tak się nie stanie (a w pewnych warunkach - nawet gdyby się tak stało) podstawowym partnerem, mającym organizować stabilność naszej części kontynentu) wbrew nadziejom uskrzydlonych wizją powrotu do rzeczywistości z czasów Jagiellonów publicystów (a czasem, niestety, chyba nie tylko publicystów) nie jest i nie będzie dla Stanów Zjednoczonych Polska. Ona ma, pomijając już inne aspekty sprawy, za mały po prostu ciężar gatunkowy. Ten ciężar ma to do siebie, że tylko w części bywa efektem bardziej lub mniej asertywnej polityki rządu danego kraju. Jest on przede wszystkim pochodną jego siły, mierzonej wskaźnikami obiektywnymi. Tę siłę można zwiększać, można budować. Ale nie jest ona ani wyłącznie, ani przede wszystkim rezultatem „woli mocy” lub też jej braku. Najpierw czynniki obiektywne, a potem dopiero – subiektywne.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/296812-polska-nie-zastapi-ameryce-niemiec-nie-uczyni-nas-mocarstwem-zadnych-zludzen-panowie-wnioski-z-enuncjacji-ambasadora-ukrainy?strona=1