Komentarze po zawarciu porozumienia UE z Grecją można podzielić na dwie grupy: lamentujących nad losem Greków niby poniżonych przez eurogrupę, oraz wyklinających unię, że nie wysłała Greków do diabła i chce im dać kolejne pożyczki z kieszeni podatników innych krajów. Jak jest?
Sprawa nie jest prosta. Wina za obecną sytuację Grecji (i nie tylko jej) leży po obu stronach, przy czym - jeśli już dzielić odpowiedzialność - większą ponoszą sami Grecy. W kilku punktach rzecz ma się tak:
Po pierwsze: należałoby zacząć od tego, że wprowadzenie wspólnej waluty w krajach UE było projektem politycznym. Euro ma bez wątpienia wiele zalet, w tym ekonomicznych, o czym najlepiej świadczy fakt, że nikt z tej strefy uciekać nie chce. Poza tym, wspólnej waluty nie można rozpatrywać w mikroskali, lecz w kontekście kontynentalnym i globalnym, w tym chęci uniezależnienia się Europy od dolara. Wadą tego projektu było to, że został zrealizowany pośpiesznie, że członkami unii walutowej zostały państwa, które nie spełniły kryteriów konwergencji i w tej grupie znaleźć się nie powinny, przy czym nie chodzi tylko o państwa z południa Europy, lecz także np. o Francję, wreszcie - że niektóre z nich nie tylko nie zachowywały dyscypliny finansowej, lecz okazały się po prostu naciągaczami. Dość powiedzieć, że w swej politycznej wizji projektanci „wspólnego domu Europy” ze wspólną walutą nie przewidzieli wystąpienia ani wyrzucenia niesubordynowanych członków euroklubu.
Pisałem o tym pod koniec lat 90., jeszcze przed gigantyczną operacją wymiany walut narodowych na euro, choć nie w tak katastroficznym tonie jak np. kolega David Lascelles, publicysta „Financial Times”, a później wiceszef londyńskiego Centre for the Study of Financial Innovation, który prorokował: „Pomysł z euro skończy się wielką kraksą już w 2003r.” z powodu „różnic ekonomicznych i kulturowych członków Unii, a bezpośrednią przyczyną będzie krach na Wall Street, który wywoła trzęsienie ziemi na giełdach i w bankach”. Jak uważał Lescelles, „rozpad unijnego monolitu” był tylko kwestią czasu. Te najczarniejsze scenariusze się nie potwierdziły, ale gdy w maju 2008r. upłynęło dziesięć lat od wymiany pieniędzy, szampana nie było…
Były natomiast narzekania, np. na „ciche, masowe podwyżki cen. W krajach eurowaluty podrożały nawet… prostytutki czy grzebanie zwłok, zaś tzw. euroszeryfowie, którzy mieli czuwać nad porządkiem okazali się działającymi na pokaz pozorantami. Nowa, nazywana złośliwie „esperanto-waluta” zyskała nawet u zdyscyplinowanych Niemców miano „t-euro” (od „teuer” - drogo). To zła strona tego projektu. Zainteresowanych odsyłam do mojego komentarza w „Rzeczpospolitej” sprzed kilku lat pt. „Euro nie jest lekiem na cale zło”. http://beta.rp.pl/artykul/244543-Euro-nie-jest-lekiem-na-cale-zlo.html Dobrą stroną było niewątpliwie to, że już sam wymóg spełnienia kryteriów konwergencji poprzedzający unię walutową wpłynął na poprawienie prawie wszystkich wskaźników gospodarczych w krajach UE. Aliści, wstrząs i kryzys euro był wręcz zaprogramowany. Właśnie dzięki finansowej niefrasobliwości i niegospodarności udziałowców unii walutowej oraz niedomogom mechanizmów kontrolnych. Przykład Grecji jest tu jak najbardziej na miejscu.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Komentarze po zawarciu porozumienia UE z Grecją można podzielić na dwie grupy: lamentujących nad losem Greków niby poniżonych przez eurogrupę, oraz wyklinających unię, że nie wysłała Greków do diabła i chce im dać kolejne pożyczki z kieszeni podatników innych krajów. Jak jest?
Sprawa nie jest prosta. Wina za obecną sytuację Grecji (i nie tylko jej) leży po obu stronach, przy czym - jeśli już dzielić odpowiedzialność - większą ponoszą sami Grecy. W kilku punktach rzecz ma się tak:
Po pierwsze: należałoby zacząć od tego, że wprowadzenie wspólnej waluty w krajach UE było projektem politycznym. Euro ma bez wątpienia wiele zalet, w tym ekonomicznych, o czym najlepiej świadczy fakt, że nikt z tej strefy uciekać nie chce. Poza tym, wspólnej waluty nie można rozpatrywać w mikroskali, lecz w kontekście kontynentalnym i globalnym, w tym chęci uniezależnienia się Europy od dolara. Wadą tego projektu było to, że został zrealizowany pośpiesznie, że członkami unii walutowej zostały państwa, które nie spełniły kryteriów konwergencji i w tej grupie znaleźć się nie powinny, przy czym nie chodzi tylko o państwa z południa Europy, lecz także np. o Francję, wreszcie - że niektóre z nich nie tylko nie zachowywały dyscypliny finansowej, lecz okazały się po prostu naciągaczami. Dość powiedzieć, że w swej politycznej wizji projektanci „wspólnego domu Europy” ze wspólną walutą nie przewidzieli wystąpienia ani wyrzucenia niesubordynowanych członków euroklubu.
Pisałem o tym pod koniec lat 90., jeszcze przed gigantyczną operacją wymiany walut narodowych na euro, choć nie w tak katastroficznym tonie jak np. kolega David Lascelles, publicysta „Financial Times”, a później wiceszef londyńskiego Centre for the Study of Financial Innovation, który prorokował: „Pomysł z euro skończy się wielką kraksą już w 2003r.” z powodu „różnic ekonomicznych i kulturowych członków Unii, a bezpośrednią przyczyną będzie krach na Wall Street, który wywoła trzęsienie ziemi na giełdach i w bankach”. Jak uważał Lescelles, „rozpad unijnego monolitu” był tylko kwestią czasu. Te najczarniejsze scenariusze się nie potwierdziły, ale gdy w maju 2008r. upłynęło dziesięć lat od wymiany pieniędzy, szampana nie było…
Były natomiast narzekania, np. na „ciche, masowe podwyżki cen. W krajach eurowaluty podrożały nawet… prostytutki czy grzebanie zwłok, zaś tzw. euroszeryfowie, którzy mieli czuwać nad porządkiem okazali się działającymi na pokaz pozorantami. Nowa, nazywana złośliwie „esperanto-waluta” zyskała nawet u zdyscyplinowanych Niemców miano „t-euro” (od „teuer” - drogo). To zła strona tego projektu. Zainteresowanych odsyłam do mojego komentarza w „Rzeczpospolitej” sprzed kilku lat pt. „Euro nie jest lekiem na cale zło”. http://beta.rp.pl/artykul/244543-Euro-nie-jest-lekiem-na-cale-zlo.html Dobrą stroną było niewątpliwie to, że już sam wymóg spełnienia kryteriów konwergencji poprzedzający unię walutową wpłynął na poprawienie prawie wszystkich wskaźników gospodarczych w krajach UE. Aliści, wstrząs i kryzys euro był wręcz zaprogramowany. Właśnie dzięki finansowej niefrasobliwości i niegospodarności udziałowców unii walutowej oraz niedomogom mechanizmów kontrolnych. Przykład Grecji jest tu jak najbardziej na miejscu.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/259215-greckie-dolce-vita-i-hitler-schauble-unia-bez-grecji-przezyje-ale-moze-lepiej-nie-wchodzic-z-pochodnia-do-prochowni?strona=1
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.