Przemysł pogardy 2.0, czyli lincz we Włodowie. Polacy, którzy nie przebierają dziś w słowach, recenzując Ewę Kopacz czy Bronisława Komorowskiego, są w desperacji

fot. PAP/ Jacek Turczyk
fot. PAP/ Jacek Turczyk

Przemysł pogardy wersja 2.0 atakuje. Tym razem nie Jarosława Kaczyńskiego albo pamięć o zmarłym Lechu Kaczyńskim, ale Bronisława Komorowskiego, a wcześniej Ewę Kopacz.

Taka opowieść pojawia się coraz częściej, w miarę jak rośnie liczba zabawnych zdarzeń z udziałem urzędującego prezydenta, faktycznie bezlitośnie wytykanych przez publiczność i część komentatorów. Nie będę się odnosił do tekstu lewicowego publicysty Wojciecha Czuchnowskiego o tym, jak „prawicowi publicyści” niszczyli premier Kopacz, a teraz przerzucili się na Komorowskiego. Elukubracje Czuchnowskiego nie interesują mnie jako sztampowe i skrajnie łatwe do przewidzenia. Może tylko warto zaznaczyć, że trzeba mieć duże poczucie humoru (a może po prostu być bardzo bezczelnym), aby będąc na miejscu lewicowego publicysty Czuchnowskiego pouczać kogokolwiek o tym, że nieładnie jest gnębić polityków.

Bardziej interesują mnie głosy płynące ze strony teoretycznie umiarkowanych postaci świata publicznego. Niedawno teksty na ten temat napisali Igor Janke i Marek Migalski. Ten ostatni, specjalizujący się ostatnio w pokpiwaniu ze wszystkich, ale jakoś tak szczególnie z opozycji, złożył nawet coś w rodzaju samokrytyki za swoje dawne, niegodne czyny z okresu, gdy brał udział w kampanii prezydenckiej Jarosława Kaczyńskiego.

Że niby wtedy źle postępował, ale teraz to już swoje błędy zrozumiał i ubolewa szczerze nad tym, jakie to nasze życie polityczne jest chamskie, i bardzo by chciał, żeby takie nie było. Przywołał przy okazji (bez nazwiska) mój słynny tłit o mało lotnym babiszonie, rządzącym naszym krajem (za to sformułowanie zresztą potem przeprosiłem).

Otóż moim szanownym kolegom chcę powiedzieć: to wy błądzicie, a nie ci, którzy konstruują memy z Bronisławem Komorowskim, stojącym na przeróżnych stolcach z całego świata. Owszem, można zarzucić im jedno: że kierują uwagę na sprawy poboczne, ale nawet i to nie do końca. Bo przecież przytomność umysłu prezydenta i sposób jego zachowania mają prawo budzić obawy i wątpliwości, zwłaszcza jeśli nie są to przypadki pojedyncze, ale cała seria. Podobnie obiekcje, obawy i pytania budzi chociażby znany z mało przytomnych zachowań amerykański wiceprezydent Joe Biden.

Janke i Migalski błądzą jednak z prostego powodu: starają się przykładać równą miarę tam, gdzie ta równa miara nijak nie pasuje. Agresywne, brutalne i chamskie punktowanie często fikcyjnych i zmyślonych wpadek polityków nie zaczęło się jednocześnie po obu stronach. Nie jest tak, że zostało oktrojowane przez jakąś tajemną siłę. Ten sposób uprawiania polityki miał swój bardzo konkretny początek w szeregach PO po przegranych przez tę partię wyborach w 2005 r. I to jest fakt bezsprzeczny, o którym Migalski i Janke doskonale wiedzą. Przez lata PiS stanowiło bardzo łatwy cel takich ataków, dostarczając niemal co chwila pretekstów. Jednak kilkanaście miesięcy temu tendencja prawie całkowicie się odwróciła. W roli naczelnych obciachowców III RP ustawieni zostali politycy Platformy, z Ewą Kopacz i Bronisławem Komorowskim na czele. PiS, jak się zdaje, odrobiło lekcję - szkoda, że po tak długim czasie.

Platforma zaś padła ofiarą własnego zadufania i pychy. Nadmiernej pewności, że ich obciach się nie ima.

To, co dziś robią z wizerunkiem prezydenta czy pani premier złośliwi internauci albo komentatorzy i tak nie dorównuje chamstwu, jakie uprawiali wcześniej (i uprawiają nadal) politycy PO. W ogromnej części mamy bowiem do czynienia ze złośliwościami, jak w przypadku tłiterowej ofensywy Komorowskiego, ale nie z chamstwem. Nie ulega jednak wątpliwości, że obecne używanie na osobach najważniejszych polityków partii rządzącej nosi znamiona odwetu za lata upokarzania opozycji. Janke i Migalski z wyniosłości swojego niezaangażowania pouczają: to nieładnie, to psuje państwo, tak nie wolno.

Obu panom proponuję, żeby przypomnieli sobie sprawę linczu we Włodowie z 2005 r. Miejscowy żul, zwany „Ciechankiem”, przez lata terroryzował mieszkańców tej miejscowości przy całkowitej bierności policji i organów sprawiedliwości. Ludzie byli zastraszani, bici, bali się wychodzić z domów. Pewnego wieczora, kiedy pijany „Ciechanek” wyruszył na polowanie, poranił butelką córkę konkubiny, nożem - jej męża i groził im śmiercią, wobec obojętności policji, ludzie zebrali się w sobie, dognali bandytę na polu i pobili na śmierć.

Naczelną rolę w tym samosądzie odegrali bracia W. Wszyscy sprawcy stanęli przed sądem. Kilka lat później braci W. ułaskawił prezydent Lech Kaczyński. I do zastanowienia nad tym ułaskawieniem namawiam Jankego i Migalskiego, bo podobieństwa obu sytuacji - tej z Włodowa i tej z „przemysłem pogardy 2” - są uderzające. I tu, i tam mamy do czynienia z rodzajem odwetu, bo przecież reakcja mieszkańców Włodowa była swoistą zemstą za lata strachu przed bezkarnym bandziorem. I tu, i tam mamy do czynienia ze swego rodzaju prewencją, ratowaniem się przed ostatecznością. We Włodowie mieszkańcy mogli się obawiać, że „Ciechanek” w końcu swoje groźby spełni. Polacy, którzy nie przebierają dziś w słowach, recenzując Ewę Kopacz czy Bronisława Komorowskiego, są w desperacji wobec bezsprzecznego upadku polskiego państwa, spowodowanego rządami tych właśnie ludzi i ich ugrupowań. Ich komentarze wobec polityków rządzących Polską to odruch obronny przed bezczelnością i poczuciem bezkarności.

Janke czy Migalski przypominają przemądrzałych profesorów prawa, którzy - bezpieczni na strzeżonym i chronionym osiedlu w stolicy - z wyżyn swojej zamożności i bezpieczeństwa pouczają zabójców z Włodowa, że to bardzo brzydko samemu wymierzać sprawiedliwość.

Ja natomiast nie tylko włodowian rozumiałem, ale powiem więcej: usprawiedliwiałem ich, a ułaskawienie braci W. wydawało mi się decyzją naturalną i oczywistą. Podobnie rozumiem doskonale powody obecnej zawziętości wobec rządzących.

Igor Janke twierdzi, że takie podejście niszczy autorytet urzędu. Nieprawda: on już leży w gruzach po ośmiu latach rządów PO, ale też wielu ludzi nadal potrafi rozdzielić krytykę osoby od szacunku dla zajmowanego przez nią stanowiska. Pojawia się też opinia, że „nasza” strona powinna wykazać się szlachetnością i powinna umieć przestrzegać zasad, łamanych przez przeciwnika. Bardzo to piękne oczekiwanie, ale też bardzo nierealistyczne. Nie ma tu żadnej policji, do której można zadzwonić. A nawet, gdyby była, to zachowałaby się tak jak w przypadku Włodowa.

Normy zostały złamane już dawno, dziś żyjemy w innym świecie politycznym niż w roku 2005. To po prostu fakt, jakkolwiek on by się nam nie podobał. A nawoływanie, żeby naprawę tego stanu rzeczy zaczęła opozycja i to akurat teraz, w decydującym momencie wyborczym, gdy jest jakaś (nikła, ale jednak) szansa pożegnania tej najgorszej w III RP władzy, pachnie - wybaczcie panowie - skrajną hipokryzją.


Pierwsza książka - dokument pokazująca ogromną skalę przemysłu pogardy wobec śp. Lecha Kaczyńskiego: „Przemysł pogardy” autorstwa Sławomira Kmiecika. Książka do nabycia wSklepiku.pl. Polecamy!

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.