Łukasz Warzecha w opublikowanym dwa tygodnie temu tekście na wPolityce.pl napisał, że Polska jako sojusznik USA w konflikcie bliskowschodnim powinna stanąć po stronie Izraela. Moim zdaniem ten „dyplomatyczny automatyzm” to podstawowy błąd w świecie, który dawno przestał być już czarno-biały.
Sojusz ze Stanami Zjednoczonymi wcale nie musi oznaczać jednoczesnego poparcia dla Izraela. To, że USA ściśle współpracują z państwem żydowskim (choć w ostatnim czasie widoczne jest ochłodzenie wzajemnych stosunków) nie obliguje nas do mechanicznego poparcia dla działań władz w Tel Awiwie. Jeśli bowiem będziemy prowadzić politykę zagraniczną opartą na dyplomatycznym automatyzmie (charakterystyczną dla kolonii i metropolii), to zasadne jest pytanie o to, czy nadal jesteśmy suwerennym krajem? Póki co jeszcze nad nami nie ustanowiono żadnego oficjalnego protektoratu. Wyobraźmy sobie, że USA zerwały stosunki dyplomatyczne z Francją. Czy Polska ma też zerwać te stosunki? Albo czy gdyby USA nawiązały stosunki dyplomatyczne z Koreą Północną to my, musielibyśmy zrobić to samo? Absolutnie nie musimy oglądać się na to, co mówi Waszyngton, czy jakakolwiek inna stolica oraz na przekaz jaki kreują media.
Krytyka Izraela, o czym za chwilę, nie musi oznaczać, że z automatu stajemy po stronie Moskwy, islamskiego fundamentalizmu, terroryzmu etc. Jako suwerenne państwo mamy prawo i obowiązek kształtować własną, niezależną politykę (oczywiście uwzględniając aktualne uwarunkowania), a tym samym wpływać na to jak wygląda polityka międzynarodowa. To domena silnych krajów. Jeśli nie, to możemy już scedować zwierzchnictwo nad Polską na Berlin czy Moskwę.
Redaktor Warzecha twierdzi, że nasze wsparcie dla Izraela „wytrąca broń z ręki żydowskim kręgom, próbującym zrobić z Polski matecznik antysemityzmu”. Myślę jednak, że te kręgi w Stanach Zjednoczonych kreują taką narrację niezależnie od tego czy poprzemy w 100% działania Tel Awiwu, czy dokonamy ich totalnej krytyki. Nasza postawa daje im tylko możliwość dozowania poziomu antypolskiego nastawienia w zależności od sytuacji, ale w żadnym stopniu nie przyczynia się do jego eliminacji.
Wsparcie dla Izraela w żadnym wypadku nie zdejmie z nas fałszywej opinii naczelnych antysemitów. Uważam, że nie ma tu żadnego przełożenia. Poza tym to, że regularnie w amerykańskich, czy w ogóle w zachodnich mediach pojawiają się „polskie obozy koncentracyjne” jest efektem lat zaniedbań i niedopilnowania sprawy przez władze w Warszawie. Dopiero stosunkowo od niedawna Polska zaczęła bardziej zdecydowanie bronić dobrego imienia na Zachodzie, choć nadal zdarzają się antypolskie teksty w opiniotwórczych tytułach prasowych.
Trzeba sobie także odpowiedzieć na pytanie czy i jakim Izrael jest „hamulcem dla agresywnej polityki islamu”? Odpowiedź brzmi: tak, jest, ale trzeba tu od razu dodać, że Hamas (ani tym bardziej Hezbollah) nie dysponuje siłą, która potrafiłaby wyeliminować żydowskie państwo, nawet przy wsparciu innych krajów arabskich czy Moskwy. Tu znowu wracamy do kwestii zachowania Zachodu przez ostatnie lata. Wsparcie dla rebeliantów po wybuchu arabskiej rewolucji przez państwa zachodnie tylko zwiększyło poziom zagrożenia islamskim fundamentalizmem. Dzisiaj to nie Hamas jest zagrożeniem. Wystarczy popatrzeć na to, co dzieje się w Mali, Nigerze, Libii, Egipcie, Syrii oraz Iraku.
Rację ma Aleksandra Rybińska, która pisze, że Kaddafi choć był dyktatorem, to jednak trzymał w ryzach islamistów. Zresztą podobnie było w Syrii, czy Egipcie. Poza tym „front europejski”, o którym pisze red. Warzecha wydaje się już być otwarty na zachodzie Starego Kontynentu. Pokazują to dobitnie wydarzenia w Wielkiej Brytanii, Francji, Belgii, czy Norwegii, gdzie całe miasta zamieniają się w muzułmańskie enklawy, a na ulice wychodzą tzw. Muslim patrols. Ten izraelski hamulec może zatem nie wystarczyć. W związku z tym nie przykładałbym aż tak dużej wagi do poparcia Izraela (który z pewnością sobie poradzi), szukając w nim jakiejś szczególnej opieki, tylko szukał innych sposobów by chronić się przed islamskim zagrożeniem i zabezpieczyć sobie tyły.
Izrael na tle pozostałych krajów Bliskiego Wschodu jest zdecydowanie krajem o ustabilizowanej sytuacji wewnętrznej, opartym na gabinetowo-parlamentarnym modelu rządów i „jedynym zorganizowanym według demokratycznych zasad”, ale czy aby na pewno jest państwem przestrzegającym tych zasad? W kontekście walki z muzułmańskimi przeciwnikami wydaje się, że nie, a przynajmniej nie zawsze. Dysponujący jedną z najsilniejszych armii świata, a także najlepszym wywiadem świata Izrael równając z ziemią szpitale i szkoły w Strefie Gazy, wykorzystuje elementy wojny totalnej, nawet nie tyle by zlikwidować zagrożenie ze strony Hamasu tylko po to, by złamać opór Palestyńczyków. Owszem, w części przypadków islamscy bojownicy wykorzystują obiekty cywilne jako osłony, ale jak na przykład wytłumaczyć atak na szkołę ONZ?
Zapewnienia Izraela, który potrafi dokonać chirurgicznych ataków z powietrza, że to tragiczna pomyłka są zupełnie nieprzekonywające, zwłaszcza że to nie pierwszy taki przypadek. Nawet Pentagon przyznał kilka dni temu, że liczba ofiar cywilnych „jest zbyt duża” i wezwał Izrael do większej ostrożności w podejmowanych działaniach. Z kolei ONZ oskarża o dokonywanie przez Izrael zbrodni wojennych. Wysoka Komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw Praw Człowieka, pochodząca z RPA Navi Pillay oskarżyła Izrael o „świadome działania wbrew prawu międzynarodowemu”. W 2009 roku podobne zarzuty postawił ówczesny wysłannik ONZ w Palestynie, amerykański profesor Richard Falk. Wydany we wrześniu 2009 roku 575-stronicowy raport byłego prokuratora MTK dla zbrodni w Jugosławii Richarda Goldstone’a (notabene żydowskiego pochodzenia) był dla Izraela miażdżący i wskazywał liczne „fakty wskazujące na brak usprawiedliwionego celu militarnego” oraz dowody na ataki z użyciem białego fosforu podczas operacji „Płynny Ołów”. Raport stwierdza także, że izraelskim siłom najeżdżającym Gazę wyznaczono „niski próg użycia ognia przeciw cywilnej populacji.” Także inne organizacje: Human Rights Watch, Amnesty International oraz izraelska B’Tselem wskazywały na szereg możliwych zbrodni wojennych popełnionych przez Izrael. Czy przez pięć lat stało się coś takiego, że Tel Awiw nagle zrezygnował ze swojej ustalonej lata temu taktyki wojennej? Sądzę, że nie.
Jeszcze raz podkreślę, że mając tak znakomitą armię nie jest niemożliwe minimalizowanie strat cywilnych. Przy okazji trzeba zapytać, jakimi racjami podpiera się Izrael nie godząc się na krótkotrwałe zaprzestanie walk, by Palestyńczycy mogli zebrać rannych i pochować zabitych proponowane nie przez Rosję, czy USA ale Organizację Narodów Zjednoczonych. Demokratyczne kraje na swoich sztandarach niosą przede wszystkim prawa człowieka. Jeśli zgodzimy się, że Izrael jest państwem demokratycznym (politycznie), ale stosuje metody niedemokratyczne nie słuchając przy tym rozsądnych, międzynarodowych apeli, to mamy do czynienia z niebywałą hipokryzją.
Czy zatem mamy bezwarunkowo udzielać poparcia dla państwa łamiącego prawa człowieka (na co są dowody)? Czy sojusznik, który reglamentuje dostęp do pomocy humanitarnej (vide: Mavi Marmara), wody i prądu dla stłoczonych na 150 km kwadratowych ludzi jest nam tak pilnie potrzebny? Jeżeli jest to konieczne, to powinniśmy nawet wystąpić z krytyką państwa żydowskiego, nie oglądając się zbytnio na to jak będzie to odebrane w tych czy innych kręgach. Konsekwencją, a czasami nawet chodzeniem pod prąd wyrabia się prawdziwą markę w świecie. Takie państwa po prostu traktuje się poważnie.
Redaktor Warzecha być może przeczyta moją polemikę i może uzna moje argumenty za nie dość przekonujące. Zostanę wówczas „pożytecznym idiotą, na wzór leninowski”. Trudno. Uważam jednak, że całej sprawy nie da się rozstrzygnąć hasłem popierajmy Izrael, bo musimy stać po tej samej stronie co USA. Nie trzeba być ani lewakiem, ani prawicowcem, ani filoarabem, ani też antysyjonistą/antysemitą żeby na konflikt arabsko-izraelski spojrzeć racjonalnie. Tu nie chodzi o wsparcie dla jednej ze stron tylko o zachowanie elementarnych zasad logiki i przyzwoitości. Powtórzę raz jeszcze nie musimy zawsze stawać po którejkolwiek ze stron, a posiadanie takiego samego zdania przez ludzi o przeciwstawnych poglądach politycznych nie musi od razu oznaczać podążania w „niebezpiecznym kierunku”.
Na koniec jeszcze moja uwaga niepolemiczna. Polska w konflikcie izraelsko-arabskim mogłaby podjąć się roli mediatora. Jeśli ktoś uzna, że to mrzonki, to powiem, że po prostu nie wierzy w swój kraj. To co nie udaje się wielkim – Rosji, czy Stanom Zjednoczonym, mogłoby udać się takiemu państwu jak Polska. Zresztą jeżeli chcemy odgrywać ważną rolę na świecie, to potrzebne nam jest zaangażowanie w rozwiązanie palących problemów polityki międzynarodowej, najlepiej zakończone sukcesem.
Wystąpienie z propozycją mediacji na pewno by Polsce nie zaszkodziło. Przeciwnie, efekt świeżości mógłby dać bardzo dobre rezultaty, a to z kolei mogłoby przynieść nam korzyści na przykład w wymiarze ekonomicznym. Siedzenie z założonymi rękami i czekanie aż gdzieś nas zaproszą nigdy nie przyniesie Polsce oczekiwanej pozycji. Oczywiście pod obecnym rządem i obecnym ministrem spraw zagranicznych nie uda się tego zrobić (bo są inne „priorytety”), ale w przyszłości powinien to być jeden z elementów polskiej polityki zagranicznej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/207916-sojusze-nie-takie-oczywiste-polemika-z-lukaszem-warzecha