Łukasz Warzecha nie ma racji. Polska nie musi popierać Izraela

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
PAP/EPA
PAP/EPA

CZYTAJ WIĘCEJ: Łukasz Warzecha: Jako sojusznik USA w konflikcie bliskowschodnim powinniśmy stać po tej samej stronie

Łukasz Warzecha wzywając polską prawicę do popierania Izraela pod hasłem realpolitik, w rzeczywistości posłużył się najbardziej zgranymi kalkami propagandy izraelskiej i narracji amerykańskich neokonserwatysów. Jego pozbawiony wszelkich niuansów tekst pozostaje w tak luźnym związku z faktami, że aż nasuwa podejrzenia właśnie o zaangażowanie emocjonalne czy ideologiczne. Zacznijmy właśnie od faktów. Zbrojny atak Izraela na Strefę Gazy trwa od 7 lipca. Kosztował życie ponad pół tysiąca osób. Według informacji ONZ 70 procent ofiar to cywile, 20 proc. to dzieci. 135 tysięcy osób opuściło swoje domy, przy czym w wielkim getcie jaki de facto jest Strefa i tak nie mają gdzie się ukryć. Kompletnie zniszczono 1177 domów mieszkalnych, 13,5 tysiąca budynków zostało uszkodzonych. W tym samym czasie Hamas wyeliminował 23 izraelskich żołnierzy, wskutek jego ostrzału zginęło także 2 izraelskich cywilów. Warzecha karze nam wierzyć, że to Palestyńczycy są terrorystami a Izraelczycy tylko się bronią, choć przebieg starcia i proporcje ofiar działań bojowych obu stron mówią coś innego.

Izraelska polityka przyczyną konfliktu

Tak naprawdę Izrael rozpoczął nowy konflikt zbrojny jeszcze w nocy z 13 na 14 czerwca kiedy to ostrzelał  nie tylko Strefę Gazy ale i Zachodni Brzeg Jordanu. Stało się to po odkryciu ciał uprowadzonych wcześniej trzech żydowskich osadników z Zachodniego Brzegu. Choć do ich zabójstwa przyznał się odłam terroryzującego obecnie całe połacie Syrii i Iraku „Islamskiego Państwa”, premier Netanjahu już nazajutrz po znalezieniu ciał wiedział że winnym jest Hamas. Władze izraelskie nie przedstawiły żadnych sensownych poszlak dla swoich twierdzeń i zamiast przeprowadzić policyjne śledztwo rozpoczęły militarną eskalację. Bo też nie sprawa zamordowanych osadników jest realnym powodem zupełnie nieproporcjonalnego użycia siły przez Izrael. Binjamin Netanjahu wywołując konflikt dąży nie tylko do zdziesiątkowania Hamasu ale przede wszystkim do zniszczenia palestyńskiego rządu jedności, powstałego w maju wskutek ugody tej organizacji i Fatahu, dąży do powtórnego podzielenia Palestyńczyków i alienacji Abbasa oraz jego obozu względem społeczeństwa. Izraelski premier dąży w końcu delegitymizacji palestyńskich dążeń narodowych na arenie międzynarodowej. Jest to w istocie kopnięcie w stół negocjacji, które załamały się w marcu wskutek nieustępliwego stanowiska Izraela, pozostawiając żydowskie państwo w nieprzyjemnej izolacji. Zwyczajowym wybiegiem Tel Awiwu w takim przypadku jest eskalacja konfliktu zbrojnego, bo gdy Palestyńczycy decydują się odpowiedzieć militarnie, wtedy znów można rozwinąć narrację o „terrorystach”, która, jak widać na przykładzie Warzechy, zawsze znajdzie jakiś rezonans w zachodnich mediach. Ostatecznie trzeba odwołać się do szerokiego kontekstu konfliktu. To nie Palestyńczycy okupują terytorium Izraela, to nie oni prowadzą jego, nielegalną w świetle prawa międzynarodowego, kolonizację. Nie blokują też żadnej izraelskiej esklawy przyprawiając ją o permanentny stan bliski katastrofie humanitarnej, jak to się dzieje w przypadku Strefy Gazy. To Izrael zrobił przez ostatnie dwadzieścia lat najwięcej aby stabilny scenariusz „Two States Solution” pozostawał cały czas odległym marzeniem. Nie chodzi tu o żadne emocjonalne tyrady. Raczej o konstatację, że to agresywna, militarystyczna i kolonizatorska polityka Tel Awiwu jest pierwotnym źródłem napięć i destabilizacji, których negatywne skutki dotykają także Europy. Warzecha nie jest w stanie przytoczyć żadnego sensownego argumentu dla którego Polska miałaby popierać właśnie sprawcę problemów i konfrontować się choćby tylko na poziomie symbolicznym, z kilkuset milionami Arabów, bo kwestia Palestyny jest bodajże jedyną, która łączy opinię publiczną we wszystkich krajach arabskich.

Izrael tarczą Europy?

Poza tym bowiem nie łączy ich zbyt wiele. To zaskakujące, że czołowy centroprawicowy publicysta a przy tym internacjolog z wykształcenia, nie waha się odwołać do tak prymitywnej narracji jaką jest przedstawianie Izraela w roli tarczy Europy przez „Islamem” rozumianym jako jakieś demoniczne, zunifikowane imperium, publicysta wPolityce pisze przecież o „agresywnej polityce islamu”. Ten stworzony przez amerykańskich neokonserwatystów dyskurs zawiera wiele fałszów, z których podstawowym jest ignorowanie wielkiego religijnego i politycznego rozbicia świata islamu czy też nawet samego świata arabskiego. Właśnie obserwujemy niezwykle krwawą wojnę pośredników w Syrii, gdzie wahabicka Arabia Saudyjska, wspierający Bractwo Muzułmańskie Katar, czy Turcja pod władzą islamistycznej AKP walczą z syryjskimi władzami wspieranymi z kolei przez teokratyczny szyicki Iran i libański Hezbollah. W Iraku szyicki rząd z poparciem Teheranu zmaga się rebelią sunnickich klanów wspierających ekstremistyczne „Islamskie Państwo”.

W cieniu Iraku podobny konflikt toczy Jemen, sunnicko-szyickie napięcia nakładające się na konflikt klasowy pulsują także w Bahrajnie. W Egipcie generałowie wspierają Izrael w izolowaniu Strefy Gazy wyrywając z korzeniami Bractwo Muzułmańskie. Sprawa stosunku do Bractwa była w tym roku także przyczyną dyplomatycznej wojny między wspierającym je emirem Kataru a wrogim Braciom królem Arabii Saudyjskiej. Nie ma żadnego zjednoczonego imperium islamu zagrażającego Polsce i Europie, którego częścią byłby Hamas czy Palestyńczycy w ogóle. Dżihadystyczna międzynarodówka terrorystyczna najbardziej gorliwie bywa zwalczana przez arabskich przywódców. Mało tego, często to właśnie polityka USA i Izraela tworzy przestrzeń życiową dla składających się na nią ekstremistycznych organizacji, tak jak stało się to w Iraku i Syrii. Dodajmy polityka uzasadniana dokładnie tą samą narracją jaką serwuje nam Warzecha.

Po drugie nacisk na kraje zachodniej Europy arabskich czy szerzej muzułmańskich imigrantów, nie ma nic wspólnego z postępami lub cofaniem się izraelskiej okupacji i kolonizacji w Palestynie. To po prostu efekt gnuśności samych Europejczyków – klasy pracującej, która nie chciała wykonywać pewnych zawodów za pewne pieniądze i kapitalistów, którzy naciskali na rządy aby jak najszerzej otwierały granice swoich państw dla taniej siły roboczej z trzeciego świata. Oskarżanie Palestyńczyków o przyczynianie się do naszych kłopotów z imigrantami urąga inteligencji czytelnika.

Nadzieja na protektora

Ostatecznie jednak dla Warzechy przesądzającym okazuje się argument, że skoro Stany Zjednoczone „które pozostają jednym gwarantem faktycznych zdolności obronnych NATO” (a w domyśle naszej niepodległości) popierają Izrael, to „w konflikcie bliskowschodnim powinniśmy stać po tej samej stronie”. Publicysta wPolityce nawet nie zauważa przy tym, że stanowisko Waszyngtonu wobec Izraela w ciągu kolejnej, zakończonej krachem, rundy negocjacji było o wiele bardziej zdystansowane i tylko obecna eskalacja pozwoliła Netanjahu raz jeszcze wydusić z administracji Obamy deklaracje poparcia. Tyle, że właśnie zmieniają się one w krytykę sposobu prowadzenia operacji przez IDF.

Publicysta wPolityce nawołuje nas w gruncie rzeczy do dalszego śnienia „american dream”. Tymczasem w wyniku serwilistycznej wobec Amerykanów polityki na teatrze bliskowschodnim, skutecznie zrujnowaliśmy swoją pozycję w świecie arabskim, gdzie znacznie wyższe notowania jako partner polityczny i gospodarczy mieliśmy nawet u schyłku PRL. Obecnie nikt nie uważa tam Polski za samodzielny podmiot z którym warto, czy w ogóle trzeba rozmawiać. Nikt nie potrafi wymienić konkretnie politycznych czy ekonomicznych zysków jakie wyciągnęliśmy kosztem daniny krwi i miliardów wydanych na udział w inwazji i okupacji Iraku.

Trudno bronić teorii polityki zagranicznej jaką proponuje Polakom Warzecha: sojusznik naszego sojusznik musi być i naszym sojusznikiem, a jego wróg także naszym wrogiem. Zastanawiające, że nawet elity litewskie mimo wspólnej przynależności do UE i NATO, a nawet mimo tego, że to właśnie nasze samoloty bronią przestrzeni powietrznej Litwy właśnie w ramach misji Sojuszu, potrafią ostro konfrontować się z nami na tle polskiej mniejszości na Wileńszczyźnie. Politycy małego, słabego, nawet jak na warunki regionu, państwa, wykazują tym samym znacznie więcej politycznego wyrafinowania czy po prostu sprytu niż polskie elity polityczne i opiniotwórcze. Te ostatnie bowiem, od lewa do prawa, najwyraźniej rozumieją politykę zagraniczną jedynie w charakterze szukania takiego czy innego „gwaranta” i wpisywania się całkowicie w jego agendę.

Karol Kaźmierczak Autor jest publicystą i działaczem społecznym

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych