O fundacjach ostatnio zrobiło się głośno. W dobrym i złym kontekście. Może to odpowiednia okazja, by poruszyć problem mało dotąd nagłośniony, może niszowy, ale bulwersujący. Problem tzw. organizacji „pro zwierzęcych”.
Każdy właściciel psa wie, że jednym z większych koszmarów, jakie może sobie wyobrazić – jest zaginięcie ulubieńca. Oczywiście pilnujemy: smycz, szkolenie, ogrodzenia i inne zabezpieczenia – plus czujna uwaga - przeważnie pozwalają uniknąć nieszczęścia. Ale wypadki się zdarzają. Ktoś nie domknie furtki, spuszczony luzem pies spanikuje słysząc wybuch petardy, nie oprze się zapachowi suki w cieczce, zawiedzie tymczasowy opiekun… Powodów może być tysiące. I co wtedy?
Zazwyczaj wywieszamy ogłoszenia, pytamy sąsiadów dzwonimy po schroniskach, przekopujemy internet… Jeśli mamy szczęście przyjaciel się odnajduje. Jeśli nie - są łzy, rozpacz dzieci, nieprzespane noce. Czasami sprawa jest jednak bardziej skomplikowana. Pies się odnajduje. I to w jednej z zawiązanych w celach pomocy czworonogom fundacji. Tyle, że odzyskać go - nie sposób.
Gdy zaczęły docierać do mnie tego typu sygnały - nie bardzo chciałam wierzyć. Internet jest wszak pełen ogłoszeń od stowarzyszeń, organizacji, fundacji o chwytających za serce nazwach: SOS … dla takiej czy innej rasy, Psy w potrzebie, Psy do adopcji etc.
A na Facebooku co i rusz pojawiają się akcje pt.: zbieramy na leczenie Cezara, Tiny, Bunia…(Podaję pierwsze z brzegu nazwy, niekoniecznie związane historiami opisanymi poniżej).
Można by pomyśleć - pocieszające. Są ludzie dobrej woli, którzy w świecie dotkniętym powszechną znieczulicą, poświęcają czas i siły, by pomóc zagubionym, bezbronnym, krzywdzonym stworzeniom.
Niestety z bliska sprawa nie zawsze wygląda tak różowo.
Przypadek nr 1. Starszy pan miał ukochaną suczkę – bokserkę - Dianę. Diana podobnie jak właściciel, młodość miała już dawno za sobą. Któregoś razu pan wychodząc nie domknął za sobą furtki. Suka wyszła – prawdopodobnie na swoją stałą spacerową trasę. Pech chciał, że zobaczyła ją kobieta związana z jedną z psich fundacji… Bez zapytania sąsiadów, bez najmniejszej próby ustalenia jej miejsca zamieszkania - suczka została zabrana, wywieziona i … zniknęła. Gdy właścicielowi udało się skontaktować z fundacją dowiedział się, że psa nie dostanie bo ten ma …. przerośnięte pazury. I zaczyna się koszmar.
Jak to opisano na jednym z portali
Fundacja trzyma psa w Domu Tymczasowym, nie wiadomo gdzie, zbiera kasę na miliony badań bo, jak wiadomo, starość daje się wyleczyć a kilkunastoletni pies nie ma prawa mieć żadnych zdrowotnych przypadłości. Mimo że wójt gminy wydaje decyzję o zwrocie psa właścicielowi, nieszczęsny staruszek od paru miesięcy ulubienicy nie widzi. Na dodatek zostaje oskarżony o znęcanie się (bo te pazury, wicie rozumicie, za długie a poza tym leczył sukę u weterynarza którego fundacja nie lubi) w odwecie za to, że ośmielił się przeciwstawić i nie jest odpowiednio pokorny wobec bóstwa… tego, co ja mówię: szefowej organizacji.
Historię Diany szczegółowo zrelacjonowano też TUTAJ
Inna historia: Pani w zaawansowanej ciąży, na ostatnie dni przed porodem oddaje swojego ukochanego maltańczyka pod opiekę rodzicom. Nie ma już siły chodzić z nim na spacery. Rodzice mają domek z ogródkiem. Pies okazuje się jednak przedsiębiorczy. Pokonuje ogrodzenie. Parę godzin błąka się po okolicy. Zostaje „odłowiony”. Zaalarmowana właścicielka wszczyna poszukiwania i namierza swojego pupila. Mimo, że przyjeżdża do fundacji z książeczką zdrowia, smyczą, zdjęciami – słyszy, że psa nie dostanie. Został skierowany na leczenie. Będzie miał operowane rzepki kolanowe ( zabieg u małych psów drogi ale raczej nieskuteczny). Pani jedzie do kliniki. Tam też psa nie chcą oddać. Bo fundacja go przywiozła, bo koszty leczenia. Pani chce zapłacić. Ściana. Gdy nie działa perswazja i płacz, ostatecznie podstępem – „porywa” własne – oszalałe ze szczęścia zwierzę. Tym samym historia kończy się happy endem.
Właścicielka boksera Irysa, musi walczyć dłużej. Przez wiele tygodni handryczy się z fundacją, do której trafił jej pies po zaginięciu. Choć ta sama się do niej zgłasza - kwestionuje dokumenty, udziela błędnych informacji o wieku zwierzęcia, gdy tymczasem jego zdjęcie widnieje na stronie jako przykład skuteczności działań „przyjaciół zwierząt”. Pies był już przeznaczony do kastracji i adopcji. Ostatecznie dzięki pomocy wielu osób - mieszkająca w Łodzi kobieta odbiera swoje zwierzę z Gdańska, w fatalnej kondycji psychicznej i fizycznej. Kontakty z fundacją wspomina jednak jako koszmar.
Młodemu człowiekowi ginie amstaf. Znajduje fundację która „zaopiekowała się”jego psem. Ma dokumenty. Pies jest zaczipowany. Przez telefon słyszy jednak, że psa nie dostanie. A w ogóle nie wiadomo gdzie pies teraz jest. Nie pokażą mu go. Nie sprawdzą czy pies go poznaje. I może sobie zgłaszać sprawę na policję, czy do prokuratury. Młody człowiek wykazuje sporo determinacji. Udaje mu się ustalić miejsce pobytu czworonoga. Odzyskuje go niemal siłą.
Czternastoletnia Lucky ma troskliwych właścicieli. Ale zaczyna chorować. Tak naprawdę jej życie dobiega naturalnego końca. Jest leczona. Ale rokowania są takie sobie. Chcąc jej zapewnić lepszą opiekę pani, idąc do pracy zamiast zostawić ją samą w domu powierza - mamie. Mama nie zauważa, kiedy pies na klatce schodowej wymyka się przez drzwi. Lucky trafia do fundacji. Ta stwierdza, że pies ma za długie pazury. I ogólnie jest zaniedbany. No bo… od kiedy zachorował stracił na wadze. Fundacja tworzy internetowe”wydarzenie”. Opisuje, że pies wygląda na 3 lata (choć ma 14). Zgłasza wniosek o tymczasowe odebranie psa oraz podejrzenie znęcania się nad nim. Właścicielka jest przekonana, że pismo o „wszczęciu postępowania” przez urząd miasta jest wyrokiem. Tymczasem fundacja funduje psu chemioterapię, biopsję. Planuje wyrwanie zębów, operację śledziony- mówi, że pies będzie do adopcji. I zbiera fundusze i dary.
Właściciele Amora od dwóch lat nie wiedzą gdzie przebywa ich pies. Mimo, że przeciw fundacji, która się nim „zaopiekowała” wystąpili do sądu i uzyskali korzystny dla siebie wyrok. Po długim procesie , w którym prawnik organizacji próbował im udowodnić, że znęcali się nad własnym zwierzęciem – co ostatecznie zostało obalone na podstawie zeznać świadków i weterynarzy – prawnie są zwycięzcami. Co z tego, kiedy fundacja nadal nie chce wydać im psa. Bo jak twierdzi już go nie ma , uciekł…
Przypadek Diany jest najbardziej drastyczny. Gdy jej właściciel zdobył informację o miejscu pobytu swojej suki, ta jak się okazało … zdechła. W prowizorycznym schronisku, w budzie. Z dala od człowieka, którego całe życie kochała. I który na świecie miał już tylko ją. Starszy pan przejął się stratą do tego stopnia, że miesiąc potem sam umarł…
Wiadomość z ostatniej chwili jest taka, że fundacja chce teraz zwrotu kosztów rzekomego leczenia psa od spadkobierców zmarłego. Czy można sobie wyobrazić większy cynizm?
Takich przykładów jest więcej. Są relacje, dokumenty, świadkowie i poszkodowani. Wszystkie sprawy mają podobny scenariusz. Gdy zabłąkane zwierzę trafia do takiej organizacji, jej działacze w imię pseudoopieki – miast zwrócić psa właścicielowi – co wdawałoby się logiczne, robią wszystko - by nie go oddać. Najczęściej z automatu uruchamiają przeciwko właścicielom prawnicze procedury, wyszukują fałszywe zarzuty…
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
O fundacjach ostatnio zrobiło się głośno. W dobrym i złym kontekście. Może to odpowiednia okazja, by poruszyć problem mało dotąd nagłośniony, może niszowy, ale bulwersujący. Problem tzw. organizacji „pro zwierzęcych”.
Każdy właściciel psa wie, że jednym z większych koszmarów, jakie może sobie wyobrazić – jest zaginięcie ulubieńca. Oczywiście pilnujemy: smycz, szkolenie, ogrodzenia i inne zabezpieczenia – plus czujna uwaga - przeważnie pozwalają uniknąć nieszczęścia. Ale wypadki się zdarzają. Ktoś nie domknie furtki, spuszczony luzem pies spanikuje słysząc wybuch petardy, nie oprze się zapachowi suki w cieczce, zawiedzie tymczasowy opiekun… Powodów może być tysiące. I co wtedy?
Zazwyczaj wywieszamy ogłoszenia, pytamy sąsiadów dzwonimy po schroniskach, przekopujemy internet… Jeśli mamy szczęście przyjaciel się odnajduje. Jeśli nie - są łzy, rozpacz dzieci, nieprzespane noce. Czasami sprawa jest jednak bardziej skomplikowana. Pies się odnajduje. I to w jednej z zawiązanych w celach pomocy czworonogom fundacji. Tyle, że odzyskać go - nie sposób.
Gdy zaczęły docierać do mnie tego typu sygnały - nie bardzo chciałam wierzyć. Internet jest wszak pełen ogłoszeń od stowarzyszeń, organizacji, fundacji o chwytających za serce nazwach: SOS … dla takiej czy innej rasy, Psy w potrzebie, Psy do adopcji etc.
A na Facebooku co i rusz pojawiają się akcje pt.: zbieramy na leczenie Cezara, Tiny, Bunia…(Podaję pierwsze z brzegu nazwy, niekoniecznie związane historiami opisanymi poniżej).
Można by pomyśleć - pocieszające. Są ludzie dobrej woli, którzy w świecie dotkniętym powszechną znieczulicą, poświęcają czas i siły, by pomóc zagubionym, bezbronnym, krzywdzonym stworzeniom.
Niestety z bliska sprawa nie zawsze wygląda tak różowo.
Przypadek nr 1. Starszy pan miał ukochaną suczkę – bokserkę - Dianę. Diana podobnie jak właściciel, młodość miała już dawno za sobą. Któregoś razu pan wychodząc nie domknął za sobą furtki. Suka wyszła – prawdopodobnie na swoją stałą spacerową trasę. Pech chciał, że zobaczyła ją kobieta związana z jedną z psich fundacji… Bez zapytania sąsiadów, bez najmniejszej próby ustalenia jej miejsca zamieszkania - suczka została zabrana, wywieziona i … zniknęła. Gdy właścicielowi udało się skontaktować z fundacją dowiedział się, że psa nie dostanie bo ten ma …. przerośnięte pazury. I zaczyna się koszmar.
Jak to opisano na jednym z portali
Fundacja trzyma psa w Domu Tymczasowym, nie wiadomo gdzie, zbiera kasę na miliony badań bo, jak wiadomo, starość daje się wyleczyć a kilkunastoletni pies nie ma prawa mieć żadnych zdrowotnych przypadłości. Mimo że wójt gminy wydaje decyzję o zwrocie psa właścicielowi, nieszczęsny staruszek od paru miesięcy ulubienicy nie widzi. Na dodatek zostaje oskarżony o znęcanie się (bo te pazury, wicie rozumicie, za długie a poza tym leczył sukę u weterynarza którego fundacja nie lubi) w odwecie za to, że ośmielił się przeciwstawić i nie jest odpowiednio pokorny wobec bóstwa… tego, co ja mówię: szefowej organizacji.
Historię Diany szczegółowo zrelacjonowano też TUTAJ
Inna historia: Pani w zaawansowanej ciąży, na ostatnie dni przed porodem oddaje swojego ukochanego maltańczyka pod opiekę rodzicom. Nie ma już siły chodzić z nim na spacery. Rodzice mają domek z ogródkiem. Pies okazuje się jednak przedsiębiorczy. Pokonuje ogrodzenie. Parę godzin błąka się po okolicy. Zostaje „odłowiony”. Zaalarmowana właścicielka wszczyna poszukiwania i namierza swojego pupila. Mimo, że przyjeżdża do fundacji z książeczką zdrowia, smyczą, zdjęciami – słyszy, że psa nie dostanie. Został skierowany na leczenie. Będzie miał operowane rzepki kolanowe ( zabieg u małych psów drogi ale raczej nieskuteczny). Pani jedzie do kliniki. Tam też psa nie chcą oddać. Bo fundacja go przywiozła, bo koszty leczenia. Pani chce zapłacić. Ściana. Gdy nie działa perswazja i płacz, ostatecznie podstępem – „porywa” własne – oszalałe ze szczęścia zwierzę. Tym samym historia kończy się happy endem.
Właścicielka boksera Irysa, musi walczyć dłużej. Przez wiele tygodni handryczy się z fundacją, do której trafił jej pies po zaginięciu. Choć ta sama się do niej zgłasza - kwestionuje dokumenty, udziela błędnych informacji o wieku zwierzęcia, gdy tymczasem jego zdjęcie widnieje na stronie jako przykład skuteczności działań „przyjaciół zwierząt”. Pies był już przeznaczony do kastracji i adopcji. Ostatecznie dzięki pomocy wielu osób - mieszkająca w Łodzi kobieta odbiera swoje zwierzę z Gdańska, w fatalnej kondycji psychicznej i fizycznej. Kontakty z fundacją wspomina jednak jako koszmar.
Młodemu człowiekowi ginie amstaf. Znajduje fundację która „zaopiekowała się”jego psem. Ma dokumenty. Pies jest zaczipowany. Przez telefon słyszy jednak, że psa nie dostanie. A w ogóle nie wiadomo gdzie pies teraz jest. Nie pokażą mu go. Nie sprawdzą czy pies go poznaje. I może sobie zgłaszać sprawę na policję, czy do prokuratury. Młody człowiek wykazuje sporo determinacji. Udaje mu się ustalić miejsce pobytu czworonoga. Odzyskuje go niemal siłą.
Czternastoletnia Lucky ma troskliwych właścicieli. Ale zaczyna chorować. Tak naprawdę jej życie dobiega naturalnego końca. Jest leczona. Ale rokowania są takie sobie. Chcąc jej zapewnić lepszą opiekę pani, idąc do pracy zamiast zostawić ją samą w domu powierza - mamie. Mama nie zauważa, kiedy pies na klatce schodowej wymyka się przez drzwi. Lucky trafia do fundacji. Ta stwierdza, że pies ma za długie pazury. I ogólnie jest zaniedbany. No bo… od kiedy zachorował stracił na wadze. Fundacja tworzy internetowe”wydarzenie”. Opisuje, że pies wygląda na 3 lata (choć ma 14). Zgłasza wniosek o tymczasowe odebranie psa oraz podejrzenie znęcania się nad nim. Właścicielka jest przekonana, że pismo o „wszczęciu postępowania” przez urząd miasta jest wyrokiem. Tymczasem fundacja funduje psu chemioterapię, biopsję. Planuje wyrwanie zębów, operację śledziony- mówi, że pies będzie do adopcji. I zbiera fundusze i dary.
Właściciele Amora od dwóch lat nie wiedzą gdzie przebywa ich pies. Mimo, że przeciw fundacji, która się nim „zaopiekowała” wystąpili do sądu i uzyskali korzystny dla siebie wyrok. Po długim procesie , w którym prawnik organizacji próbował im udowodnić, że znęcali się nad własnym zwierzęciem – co ostatecznie zostało obalone na podstawie zeznać świadków i weterynarzy – prawnie są zwycięzcami. Co z tego, kiedy fundacja nadal nie chce wydać im psa. Bo jak twierdzi już go nie ma , uciekł…
Przypadek Diany jest najbardziej drastyczny. Gdy jej właściciel zdobył informację o miejscu pobytu swojej suki, ta jak się okazało … zdechła. W prowizorycznym schronisku, w budzie. Z dala od człowieka, którego całe życie kochała. I który na świecie miał już tylko ją. Starszy pan przejął się stratą do tego stopnia, że miesiąc potem sam umarł…
Wiadomość z ostatniej chwili jest taka, że fundacja chce teraz zwrotu kosztów rzekomego leczenia psa od spadkobierców zmarłego. Czy można sobie wyobrazić większy cynizm?
Takich przykładów jest więcej. Są relacje, dokumenty, świadkowie i poszkodowani. Wszystkie sprawy mają podobny scenariusz. Gdy zabłąkane zwierzę trafia do takiej organizacji, jej działacze w imię pseudoopieki – miast zwrócić psa właścicielowi – co wdawałoby się logiczne, robią wszystko - by nie go oddać. Najczęściej z automatu uruchamiają przeciwko właścicielom prawnicze procedury, wyszukują fałszywe zarzuty…
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/317583-psy-i-ludzie-czyli-fundacje-w-akcji-na-pseudopomocy-dla-zwierzat-mozna-sie-dorobic-i-wylansowac-ale-czworonogi-niewiele-na-tym-zyskuja?strona=1
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.