Zachowanie suwerenności i nierozerwalności łańcucha polskich pokoleń to cel Antoniego Macierewicza, dlatego dogadał się z powstańcami

PAP/Tomasz Gzell
PAP/Tomasz Gzell

Czuję się w obowiązku zabrać głos – jako syn powstańca warszawskiego. Jako kontynuator (mam nadzieję) tamtych tradycji i wartości. Ojciec mój walczył w Warszawie prawie do ostatnich dni. Pod koniec Powstania udało mu się nocą przepłynąć Wisłę, by dostać się do… niewoli sowieckiej, trafił bowiem na drugim brzegu na przyczółki Armii Czerwonej.

Jako potomek polskich „obszarników” wciąż znajdował się na czarnej liście NKWD, z jaką nasi przyszli „sojusznicy”, a nawet „bracia”, wkroczyli 17 września 1939 r. na polskie ziemie; wtedy udało mu się uciec, we wrześniu 1944 r. już nie. Wtedy jego (i moją) rodzinę okrutnie zamordowano, teraz „tylko” wcielano go na siłę do sowieckiego wojska… Ale to już inna historia. W każdym razie tak jak niegdyś z nieżyjącym już dawno ojcem z bólem obserwowaliśmy manipulacje wokół Powstania czynione przez władzę ludową – choć wówczas nigdy nie odbierano walczącym żołnierzom bohaterstwa i rozumu, jak czyni się to legalnie i publicznie w wolnej Polsce… – tak mnie teraz żal ogarniał, gdy widziałem podsycaną awanturę wokół apelu poległych lub jak kto woli apelu pamięci.

Rozumiem zatroskanie prawdziwych patriotów, ale ci wszyscy łajdacy spod znaku gazety wiadomo jakiej, stający nagle w obronie czci powstańców, po prostu działają tylko na nerwy. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że w gruncie rzeczy o to im właśnie chodzi, by targać naszym wnętrzem, judzić na wszelkie sposoby, co też i czynią znakomicie, bowiem mają krew jadem zatrutą. Nie rozwodząc się nad tym, chciałbym tylko zauważyć, że każda cierpliwość ma swoje granice; ta zdaje się wyczerpywać w narodzie w stosunku do zdrajców mieniących się różnymi liberalnymi, europejskimi i poprawnościowymi piórkami. Numer z piętnowaniem patriotów, katolików i polskości pod pozorem wytykania błędów w celu „uzdrawiania” Polski już się zestarzał, nabierają się na niego tylko osobnicy najgłupsi albo zatwardziali w swej kosmopolityczności.

Każdy poległy w sprawie Ojczyzny jest kontynuatorem poprzednich walk i poprzednich ofiar składanych przez naród przez swoich synów i córki – tak była pojmowana w mojej rodzinie tradycja walki niepodległościowej. Tak i ja ją wciąż rozumiem. Czyż mamy jednak czekać na kolejne powstanie warszawskie, by móc powiązać jego tradycję z następnymi ruchami niepodległościowymi? Ono się już nigdy nie powtórzy. Żołnierze podziemia walczyli nie dla siebie i nie dla własnej chwały; ich bezkompromisowe dążenie do celu winno być kontynuowane także bez broni w ręku. Walka niepodległościowa trwała i trwać będzie dopóki istnieć będą siły zamierzające pozbawiać nas suwerenności. Siły, które ostatnimi czasy bardzo się zaktywizowały. W przypadku Smoleńska mamy rzecz jasna do czynienia z innym rodzajem walki niż w roku 1944, ale chodzi o te same cele, których osiąganie także pochłonęło ludzkie życia. To, że sprawa smoleńska była przez ostatnie lata tak intensywnie wykorzystywana do dzielenia i skłócenia społeczeństwa, nie może oznaczać, że tragedia z 10 kwietnia 2010 r. – niezależnie od tego, czy uznamy, że był to zamach, czy nie – ma być oddzielona od tradycji walki niepodległościowej. O to właśnie bowiem chodziłoby wszystkim antypolakom. A już czymś zupełnie podłym jest sugerowanie (w wypowiedzi prezydent Warszawy), że pod Smoleńskiem było za mało ofiar w stosunku do hekatomby powstańczej… To jest nowy sposób mierzenia wartości ludzkiego życia i wartości poświęcenia, tak samo jak i nowy sposób wartościowania historii. Myśląc tymi kategoriami następnym krokiem będzie żądanie, by zrezygnować np. z upamiętniania św. Jana Pawła II, bo przecież umarł tylko w pojedynkę… Pani HGW kolejny raz ukazała swe oblicze wykrzywione pogardą i złością, ponieważ kombatanci wymknęli się jej z manipulacyjnych rąk, a ten przeklęty Macierewicz znów górą.

Nie zapominajmy, że pod Smoleńskiem polegli tacy ludzie, jak odpowiedzialny za polskie wojsko i obronność kraju prezydent, że polegli również dowódcy, oficerowie, żołnierze w cywilu i w mundurach, biskup polowy, że poległ prezydent na uchodźstwie – reprezentacja narodu. To nie była i nigdy nie będzie po prostu katastrofa lotnicza, jak chce się to raz na zawsze wtłoczyć do społecznej pamięci. Żołnierzy spod Smoleńska włączono np. do apelu poległych w tegorocznych obchodach rocznicowych pod Monte Cassino – żaden kombatant nie protestował, wprost przeciwnie, od początku do końca byli bardzo przejęci, wzruszeni, tak samo zresztą jak i wszyscy pozostali uczestnicy tej niezwykle podniosłej uroczystości, w której po raz pierwszy posadzono w pierwszym rządzie nie polityków i pożal się Boże dostojników, ale uczestników bitwy. Jasne było tam dla każdego, że ani Monte Cassino, ani Smoleńsk, ani wszelkie inne patriotyczne pola śmierci nie żyją w naszej pamięci dla samych siebie, że łączy je nierozerwalna więź, która nazywa się umiłowaniem Ojczyzny. Ta więź łączy nas z poprzednimi pokoleniami a swe początki ma gdzieś głęboko w naszej historii, może trzeba sięgnąć aż do Cedyni (972), a na pewno do obrony Niemczy (1017) i Głogowa (1109); tak można pamięcią przewędrować przez wieki całe, poprzez pola wielu takich bitew jak np. Legnica, Płowce, Grunwald aż po Smoleńsk 10 kwietnia 2010 r.
Że niby nie ma sensu wiązanie ze sobą Grunwaldu, Powstania Warszawskiego i Smoleńska? Jako bezpośredniego związku przyczynowo-skutkowego oczywiście nie, ale jako ogniw patriotycznego łańcucha pokoleń – jak najbardziej. Nie potrafię opisać tego zjawiska tak pięknie i konsekwentnie jak prof. Andrzej Nowak, absolutny mistrz w analizie naszej tożsamości narodowej, ale odsyłam do jego książek, a przede wszystkim do dzieła nad dziełami, czyli „Dziejów Polski”, których trzeci tom właśnie rodzi się pod piórem Profesora. Ileż tam analogii do dzisiejszych wydarzeń i zachowań już na przykładach pierwszych dziesiątków i setek lat naszej historii; widać jak na dłoni, że nasze dziś nie mogło się zacząć ani w 1989 r., jak twierdził poprzedni prezydent, ani w okresie kształtowania się ruchów lewicowych, jak by chcieli różni kosmopolici. Kto nie poznał lub poznać nie chce tych ogniw w łańcuchu polskich pokoleń, ten nie może sensownie wypowiadać się w sprawach czci żołnierskiej, honoru i w ogóle polskości.

Każdy, kto zna choć trochę Antoniego Macierewicza wiedział, że nigdy nie pójdzie on na żadną wojnę z kombatantami, z ludźmi reprezentującymi może nieco różne światopoglądy – co postanowiła wykorzystać gazeta wiadomo jaka i wszyscy jej totumfaccy na czele z prezydent Warszawy – ale będącymi zawsze patriotami i bohaterami. Ja też byłem przekonany, że dojdzie do konsensusu, choć przyznam, że trochę mi żal, z powodów wyżej podanych, iż spośród ofiar smoleńskiej tragedii w apelu wymienieni zostaną – obok przedstawicieli powstańców – tylko dwaj prezydenci, prezes Światowego Związku Żołnierzy AK oraz dwaj byli powstańcy, ofiary tragicznego lądowania. Oczywiście nigdy nie było celem ministra Macierewicza (także przy innych okazjach) przywoływanie w apelu wszystkich 96 ofiar spod Smoleńska, chodzi bowiem o tworzenie symboliki. Ponadto jako minister obrony narodowej miał i ma prawo podejmować decyzje w kwestiach żołnierskich. Jednak, moim zdaniem, doszło do zbyt daleko posuniętej redukcji. Bo dlaczego niby na wyróżnienie nie zasługuje np. tak niezwykła postać w polskiej armii jak gen. Bronisław Kwiatkowski, długi czas jedyny po transformacji polski generał, który nie przeszedł szkolenia w Związku Sowieckim, który pierwszy zyskał zaufanie dowództwa NATO i który dowodził na wielu najnowszych polach bitewnych? Albo pozostali najwyżsi dowódcy poszczególnych formacji polskiego wojska, którzy znaleźli się na pokładzie nieszczęsnego tupolewa?

Przy tej okazji znów muszę wrazić zdumienie ograniczonym rozumowaniem pani HGW, która nie zauważyła, że Władysław Bartoszewski zmarł kilkanaście miesięcy temu w sposób naturalny i choćby tylko dlatego nijak nie da się zrównać go z ofiarami smoleńskimi z 10 kwietnia 2010 r. Jeśli chodzi zaś o jakieś jego zasługi dla Powstania Warszawskiego, to naprawdę z wielkim żalem muszę stwierdzić, że skutecznie zmazywał jej w ostatnich latach swego życia, np. poprzez takie wystąpienia, jak podczas obchodów 1 sierpnia 2013 r., kiedy publicznie nazwał uczestników uroczystości motłochem…

Jeden z powstańców rozmawiających z ministrem Antonim Macierewiczem na temat apelu powiedział wprost: „Trzeba przypominać tragedię smoleńską przy każdej okazji, 1 sierpnia także.” Jakże słuszne słowa – z uwagi na lawinę niechęci i kłamstw na temat Smoleńska przelewających się przez mainstream. Jeżeli zrepolonizuje się wreszcie media i prawda historyczna zagości na stałe w gazetach, na antenach oraz na portalach, wtedy będzie można i apele pamięci prościej formułować lub oddawać się subtelnym dywagacjom. Póki co jednak media głównego nurtu walczą z polskością coraz bardziej bezkompromisowo, w ogóle nie zważają na nasze argumenty i tym samym jakakolwiek patriotyczna dyskusja z nimi jest kompletnie bezowocna. Dlatego muszą stawać one wobec faktów dokonanych. Wobec nich powinna obowiązywać stara zasada: psy szczekają, karawana jedzie dalej.
W nurcie tej jałowej dyskusji mainstreamu znalazły się także ataki na określenie „polegli” pod Smoleńskiem, zamiast „zginęli”. Zasłużony na polu antypolskich wystąpień dziennikarz TVN 24 pytał wczoraj, czy powiedzielibyśmy np. „poległ w wypadku drogowym”.

Ciąg dalszy na następnej stronie.

12
następna strona »

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych