De mortuis nihil nisi bene – o zmarłych tylko dobrze – ten antyczny aforyzm, prawdopodobnie greckiego pochodzenia, jest jedną z najczęściej powtarzanych bezmyślnie fraz, używanych jako knebel tam, gdzie opinia o zmarłym mogłaby podważyć tworzoną pracowicie przez określone środowisko legendę. W istocie jako uniwersalna reguła zasada ta jest równie bezsensowna co, na przykład, stwierdzenie, że „wyroków sądów się nie komentuje”.
W ostatnich dniach przez chwilę sam ją sobie jednak zaaplikowałem, gdy zatelefonowano do mnie z Polskiego Radia 24 (z którym współpracuję) z prośbą, abym powiedział coś o zmarłej właśnie Janinie Paradowskiej. Uznałem, że nic mówił nie będę, bo nie powiedziałbym o niej nic dobrego. Okazuje się, że nie byłem sam – bardzo podobna sytuacja spotkała mojego redakcyjnego kolegę Piotra Zarembę. Piotr w swoim tekście na portalu wPolityce.pl wychwycił zresztą świetnie mechanizm, który działa w sytuacji, gdy odchodzi ktoś tak wyraźnie powiązany z obozem czcicieli III RP jak właśnie Paradowska: korzystając z tego, że część oponentów zmarłego nałoży sobie naturalny kaganiec, druga strona wyśpiewuje absurdalne wręcz hymny pochwalne, nie próbując nawet w żaden sposób ich wysubtelnić bądź choćby zasygnalizować, że zmarły mógł budzić jakieś kontrowersje. Gdyby jednak ktoś odezwał się z głosem sprzeciwu, będzie można od razu z oburzeniem krzyknąć, że łamie „świętą zasadę” – właśnie de mortuis…
Chciałbym więc wyraźnie powiedzieć: zasada ta nie jest jakąś uświęconą normą, ale po prostu jedną z wielu łacińskich paremii, które przez to tylko, że liczą sobie wieki, nie stają się automatycznie słuszne. Może można by się od biedy zgodzić, że może mieć zastosowanie w kręgu najbliższych, rodziny, ale na pewno nie w stosunku do osób publicznych. Gdybyśmy tak uznali, musielibyśmy zamknąć w zasadzie wszelką dyskusję o przeszłości i historii, bo jest w niej mnóstwo zmarłych, o których przecież nie wypadałoby wyrażać opinii krytycznej. Zarówno w przeszłości dalekiej, jak i całkiem bliskiej. Musielibyśmy nie tylko przestać mówić źle o wielkich zbrodniarzach, takich jak Hitler, Mao, Pol-Pot czy Stalin, ale również nie moglibyśmy powiedzieć ani słowa o despotycznym charakterze Józefa Piłsudskiego i o tym, jak bezwzględnie traktował politycznych przeciwników; ani o tym, jak gen. Sikorski mścił się podczas wojny na dawnych oponentach; ani o sowieckich agentach Bierucie czy Wasilewskiej; ani o Kiszczaku czy Jaruzelskim. Broniewskiemu czy Szymborskiej musielibyśmy zapomnieć brzydkie romanse z komuną; Szczypiorskiemu – donosicielstwo; Bartoszewskiemu jego wściekliznę polityczną ostatnich lat życia. I tak dalej, i tak dalej.
To oczywiście absurd. Zmarli, którzy wywierali wpływ na społeczność, nawet w skali lokalnej, a cóż dopiero całego narodu, podlegają oczywiście krytyce i każdy ma prawo oceniać negatywnie różne elementy ich życiorysów. Nie mówię tu, rzecz jasna, o chamskich i bezzasadnych wyzwiskach (co zresztą dotyczy również żyjących), ale o uzasadnionym gorzej lub lepiej, bardziej lub mniej subiektywnie stanowisku. Żeby było jasne – dotyczy to absolutnie wszystkich postaci publicznych, bez wyjątków i immunitetów. Również na przykład Lecha Kaczyńskiego czy któregokolwiek ze zmarłych w katastrofie smoleńskiej polityków, obojętnie z jakiego ugrupowania. Dlatego nie zgadzam się konsekwentnie na powtarzające się od czasu do czasu próby wyjmowania spod krytyki zmarłego tragicznie prezydenta. Lech Kaczyński był politykiem, wyrył na polskim życiu publicznym ogromne piętno, nie tylko w roli głowy państwa, i jak każda podobna osoba podlega ocenie – również surowej i krytycznej. To samo dotyczy postaci publicznych ważnych dla obozu dziś rządzącego, które przyjdzie nam pożegnać. Nie chciałbym wówczas słyszeć od konserwatywnych publicystów czy polityków PiS, że ktoś taki nie podlega krytycznej ocenie, bo ziemia na jego grobie jest świeża.
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
De mortuis nihil nisi bene – o zmarłych tylko dobrze – ten antyczny aforyzm, prawdopodobnie greckiego pochodzenia, jest jedną z najczęściej powtarzanych bezmyślnie fraz, używanych jako knebel tam, gdzie opinia o zmarłym mogłaby podważyć tworzoną pracowicie przez określone środowisko legendę. W istocie jako uniwersalna reguła zasada ta jest równie bezsensowna co, na przykład, stwierdzenie, że „wyroków sądów się nie komentuje”.
W ostatnich dniach przez chwilę sam ją sobie jednak zaaplikowałem, gdy zatelefonowano do mnie z Polskiego Radia 24 (z którym współpracuję) z prośbą, abym powiedział coś o zmarłej właśnie Janinie Paradowskiej. Uznałem, że nic mówił nie będę, bo nie powiedziałbym o niej nic dobrego. Okazuje się, że nie byłem sam – bardzo podobna sytuacja spotkała mojego redakcyjnego kolegę Piotra Zarembę. Piotr w swoim tekście na portalu wPolityce.pl wychwycił zresztą świetnie mechanizm, który działa w sytuacji, gdy odchodzi ktoś tak wyraźnie powiązany z obozem czcicieli III RP jak właśnie Paradowska: korzystając z tego, że część oponentów zmarłego nałoży sobie naturalny kaganiec, druga strona wyśpiewuje absurdalne wręcz hymny pochwalne, nie próbując nawet w żaden sposób ich wysubtelnić bądź choćby zasygnalizować, że zmarły mógł budzić jakieś kontrowersje. Gdyby jednak ktoś odezwał się z głosem sprzeciwu, będzie można od razu z oburzeniem krzyknąć, że łamie „świętą zasadę” – właśnie de mortuis…
Chciałbym więc wyraźnie powiedzieć: zasada ta nie jest jakąś uświęconą normą, ale po prostu jedną z wielu łacińskich paremii, które przez to tylko, że liczą sobie wieki, nie stają się automatycznie słuszne. Może można by się od biedy zgodzić, że może mieć zastosowanie w kręgu najbliższych, rodziny, ale na pewno nie w stosunku do osób publicznych. Gdybyśmy tak uznali, musielibyśmy zamknąć w zasadzie wszelką dyskusję o przeszłości i historii, bo jest w niej mnóstwo zmarłych, o których przecież nie wypadałoby wyrażać opinii krytycznej. Zarówno w przeszłości dalekiej, jak i całkiem bliskiej. Musielibyśmy nie tylko przestać mówić źle o wielkich zbrodniarzach, takich jak Hitler, Mao, Pol-Pot czy Stalin, ale również nie moglibyśmy powiedzieć ani słowa o despotycznym charakterze Józefa Piłsudskiego i o tym, jak bezwzględnie traktował politycznych przeciwników; ani o tym, jak gen. Sikorski mścił się podczas wojny na dawnych oponentach; ani o sowieckich agentach Bierucie czy Wasilewskiej; ani o Kiszczaku czy Jaruzelskim. Broniewskiemu czy Szymborskiej musielibyśmy zapomnieć brzydkie romanse z komuną; Szczypiorskiemu – donosicielstwo; Bartoszewskiemu jego wściekliznę polityczną ostatnich lat życia. I tak dalej, i tak dalej.
To oczywiście absurd. Zmarli, którzy wywierali wpływ na społeczność, nawet w skali lokalnej, a cóż dopiero całego narodu, podlegają oczywiście krytyce i każdy ma prawo oceniać negatywnie różne elementy ich życiorysów. Nie mówię tu, rzecz jasna, o chamskich i bezzasadnych wyzwiskach (co zresztą dotyczy również żyjących), ale o uzasadnionym gorzej lub lepiej, bardziej lub mniej subiektywnie stanowisku. Żeby było jasne – dotyczy to absolutnie wszystkich postaci publicznych, bez wyjątków i immunitetów. Również na przykład Lecha Kaczyńskiego czy któregokolwiek ze zmarłych w katastrofie smoleńskiej polityków, obojętnie z jakiego ugrupowania. Dlatego nie zgadzam się konsekwentnie na powtarzające się od czasu do czasu próby wyjmowania spod krytyki zmarłego tragicznie prezydenta. Lech Kaczyński był politykiem, wyrył na polskim życiu publicznym ogromne piętno, nie tylko w roli głowy państwa, i jak każda podobna osoba podlega ocenie – również surowej i krytycznej. To samo dotyczy postaci publicznych ważnych dla obozu dziś rządzącego, które przyjdzie nam pożegnać. Nie chciałbym wówczas słyszeć od konserwatywnych publicystów czy polityków PiS, że ktoś taki nie podlega krytycznej ocenie, bo ziemia na jego grobie jest świeża.
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/299250-o-zmarlych-niekoniecznie-dobrze-ale-prawdziwie?strona=1