Kluzik-Rostkowska chce seksedukacji w polskich szkołach, choć ten model edukacji nie sprawdził się w krajach zachodnich. WYWIAD

Fot.zdjęcie ilustracyjne youtube.pl
Fot.zdjęcie ilustracyjne youtube.pl

Joanna Kluzik Rostkowska, głucha na apele rodziców, otworzyła dziś drzwi do szkół seksedukatorom.

Kluzik-Rostkowska otwiera drogę seksedukatorom: Lekcje z WDŻ powinny być eksperckie, a nie ideologiczne

Nie wolno wprowadzać modeli edukacji seksualnej, który proponuje część polityków, choć nie sprawdziły się one w krajach zachodnich

—podkreślał już w 2014 roku w wywiadzie dla KAI psycholog dr Szymon Grzelak.

O tym, jak ma być wychowane dziecko decydują rodzice, to ich konstytucyjne prawo.

Obraz przedmiotu „wychowanie do życia w rodzinie” w mediach jest bardzo negatywny…

Dr Szymon Grzelak:Temu obrazowi przeczą badania, przeprowadzone w gimnazjach i szkołach średnich przez dr. Szymona Czarnika z UJ. Okazuje się, że uczniowie w zdecydowanej większości całkiem dobrze oceniają WDŻR. Z badań widać cenną funkcję wychowawczą tych zajęć, także w odniesieniu do określonych postaw, podejścia do seksualności. Rzecz jasna, tu czy tam można mieć zastrzeżenia do konkretnego sposobu realizacji Wychowania Do Życia w Rodzinie, gdyż w polskich szkołach wychowanie - generalnie rzecz biorąc - jest marginalizowane. Szkoły rozliczane są wyłącznie z wyników, więc wychowanie do życia w rodzinie nie jest traktowane w części szkół jako ważne zadanie. Preferuje się naukę przedmiotów egzaminacyjnych. Na zorganizowanym niedawno sympozjum w Instytucie Badań Edukacyjnych, wyniki swoich badań przedstawił dr Czarnik i przedstawicielka grupy Ponton, promującej seksedukację. I tu kontrast był podwójny: badania dr. Czarnika były przeprowadzone według solidnej metodologii na dużej, parotysięcznej reprezentatywnej próbie z Krakowa (gimnazja i szkoły ponadgimnazjalne) oraz z Białegostoku (szkoły ponadgimnazjalne, natomiast tytuł referatu edukatorki z grupy Ponton brzmiał bardzo poważnie: „Jak naprawdę wygląda edukacja seksualna w polskich szkołach?” Tymczasem dane, którymi się posłużyła, były zbiorem internetowych wpisów młodych ludzi, którzy pisali listy do Pontonu. Znając grupę Ponton możemy mieć pewność, że maile kierują do niej głównie niezadowoleni z WDŻR. Tymczasem szersze badania dr. Czarnika wskazują, że tych niezadowolonych jest kilka procent. Ponton nie powinien przedstawiać w mediach danych z takiego sondażu nadając mu wizerunek naukowego raportu. To jest nieuczciwe.

Pańska placówka też prowadziła badania ocen tego przedmiotu.

Z naszych własnych badań, Instytutu Profilaktyki Zintegrowanej, przeprowadzonych wiosną 2014 r. na próbie 1,6 tys. gimnazjalistów z Wrocławia, Warszawy i kilku innych ośrodków wynika, że istnieje związek między uczestnictwem w zajęciach wychowania do życia w rodzinie a stosunkiem młodzieży do seksualności. Widać, że WDŻR wspiera rozwój psychoseksualny młodzieży. Postawy uczniów, którzy uczestniczyli w tych zajęciach są bardziej dojrzałe. Są też oni bardziej przekonani do tego, że z seksem lepiej poczekać. Zarówno w naszych badaniach, jak i dr. Czarnika wyłania się pewna prawidłowość, która jest zupełnie sprzeczna z opiniami wygłaszanymi przez p. Nowicką czy grupę Ponton, że obecnie WDŻR prowadzą głównie katecheci i to w sposób narzucający na siłę religijne wartości. Z badań natomiast wynika, że największe korzyści z tych zajęć wynosi młodzież niewierząca. Po pierwsze, nie jest prawdą, że przedmiotu uczą głównie katecheci – jest to niewielki odsetek nauczycieli, a po drugie nawet gdyby tak było, należałoby się spodziewać, że przedmiot, nauczany przez katechetę, będzie odrzucany przez młodzież niewierzącą. A jest wręcz przeciwnie. Co więcej, w badaniach dr Czarnika okazało się, iż ogromna większość młodzieży miała poczucie, że na zajęciach WDŻR można zadawać pytania i otwarcie wyrażać swoje opinie. Nie pasuje to do ponurego obrazu przedmiotu konsekwentnie wytwarzanego przez środowiska typu Pontonu. Podstawa programowa WDŻR jest bardzo mądra. Wielu nauczycieli prowadzi te zajęcia dobrze i w klimacie zaufania ze strony rodziców i uczniów. Ale z faktu, że niektórzy nauczyciele prowadzą lekcje słabiej, nie wynika, że należy relegować przedmiot ze szkoły, a jedynie to, że trzeba lepiej dobierać nauczycieli tego przedmiotu, lepiej ich szkolić i dawać możliwości rozwoju zawodowego. Nie dalej jak przed dwoma laty spytałem w rozmowie ówczesnego wiceministra edukacji, czy do MEN wpływają jakieś skargi od uczniów, nauczycieli, rodziców, na temat WDŻR. Stwierdził, że takich skarg praktycznie nie ma. W jego ocenie nie było żadnego problemu związanego z tym przedmiotem. Zaznaczam, że chodzi o ministra, który był uważany raczej za przedstawiciela liberalnego, a nie konserwatywnego skrzydła obozu rządzącego. Warto przyjrzeć się kwestii seksualności w powiązaniu z całościowym rozwojem młodego człowieka, z profilaktyką, która dotyczy spraw antyalkoholowych, antynarkotykowych czy profilaktyką przemocy. Nasz Instytut koordynuje rozwój programu „Archipelag Skarbów”, w którym dużo mówi się o seksualności i miłości. Efekty tego programu, którym w samym ubiegłym roku szkolnym objętych było ponad 20 tys. uczniów są bardzo pozytywne. I to nie tylko od strony opinii nauczycieli, rodziców czy samej młodzieży, ale także w świetle profesjonalnych badań ewaluacyjnych. Pod jego wpływem wielu młodych ludzi ogranicza kontakty seksualne, kontakt z pornografią. Program wpływa na mniej instrumentalne traktowanie sfery seksualnej przez młodzież. A ponieważ małżeństwo i rodzina pokazywane są w nim w korzystnym świetle, uczestnicy programu są bardziej otwarci na to, by w przyszłości, w życiu dorosłym, mieć dzieci. To ważne, bo w obliczu zapaści demograficznej powinniśmy podejmować temat małżeństwa i dzietności. Ważne jest też to, że udowodnionym efektem Archipelagu Skarbów® jest zmniejszenie korzystania z alkoholu i narkotyków przez młodzież, wzrost asertywności i spadek odsetka myśli samobójczych. W polskich szkołach realizuje się kilka programów, prezentujących w sposób pozytywny ludzką seksualność łącząc to z umiejętną zachętą do czekania z kontaktami seksualnymi. Wartość trzech z tych programów potwierdziły poprawne metodologicznie badania. Co ciekawe, efekty seksedukacji w wersji promowanej przez p. Wandę Nowicką nie doczekały się żadnych badań. W związku z tym ich wprowadzenie byłoby sprzeczne z zasadami podejścia naukowego, bo nie należy wprowadzać na szeroką skalę czegoś, co nie zostało sprawdzone. Zupełnie na tej samej zasadzie, jak nie wpuszcza się do obrotu w aptekach lekarstwa, które nie zostało wcześniej dokładnie przebadane.

Krytycy dotychczasowego przedmiotu WDŻR argumentują, że w Polsce co roku w ciążę zachodzi kilkanaście tysięcy nastolatek, bo nie wiedzą jak się zabezpieczyć, więc jest niezbędna seksedukacja. Tymczasem w Wielkiej Brytanii co roku kilkadziesiąt tys. nastolatek zachodzi w ciążę. W 2010 r. dokonały aż 38 tys. aborcji. Są dziewczynki, które w wieku 15-16 lat mają na koncie po kilka aborcji. A były uczone wszystkiego. Obecnie edukacja realizowana jest od 4.-5. roku życia, środki antykoncepcyjne są wręczane uczniom za darmo. Na proces „dalszego doskonalenia” seksedukacji wydaje się 138 mln funtów. Czy oznacza to, że seksedukacja jest przeciwskuteczna?

W tych krajach zachodnich, gdzie aborcja jest prawnie dopuszczalna i łatwo dostępna także w późnych etapach ciąży i także ze względów społecznych, jest wiele ciąż wśród nastolatek i wiele aborcji. Trzeba znów wrócić do tematu WDŻR a seksedukacja. Kiedy 15 lat temu nie mówiło się o problemach demograficznych, można było odnieść wrażenie, że nazwa „wychowanie do życia w rodzinie” jest konserwatywna i przestarzała, a nazwa „edukacja seksualna” jest nowoczesna i przyszłościowa. Dziś widzimy, że jest dokładnie odwrotnie, tzn., że właśnie wpisywanie erotyzmu w kontekst małżeństwa i rodziny jest przyszłościowe i wręcz niezbędne, a odrywanie seksualności od kontekstu miłości, stałego związku i rodziny, jest przestarzałe. Dziś musimy myśleć o pozytywnym klimacie wokół rodziny i budowaniu w młodych ludziach pozytywnego wizerunku wielodzietności. Ważne jest także by wychowanie dotyczące seksualności łączyć z kontekstem wymiaru emocjonalnego, intelektualnego, duchowego i społecznego – a więc pełni człowieczeństwa. W 2013 roku odbyła się w Sejmie RP ważna konferencja na temat seksualizacji, czyli przedmiotowego traktowania seksualności, zwłaszcza kobiecej, w mediach i reklamie. W lecie 2014 w znanym czasopiśmie profilaktycznym „Remedium” ukazały się opracowane przez nasz Instytut rekomendacje dla polskiego systemu edukacji dotyczące profilaktyki seksualizacji. Można się z tego tekstu dowiedzieć, co i jak robić żeby edukacja zapobiegała seksualizacji, a nie ją pogłębiała. Jednym z podstawowych założeń gwarantujących skuteczność w zapobieganiu problemom wynikającym z seksualizacji, takim jak przemoc seksualna, przedmiotowe traktowanie drugiego człowieka, nietrwałe związki, anoreksja - jest mówienie o seksie w kontekście miłości, relacji między dwojgiem ludzi, w połączeniu omawianych zagadnień z wartościami, uczuciami. Tak właśnie ujmuje temat seksualności podstawa programowa WDŻR, tak też jest on traktowany w programie Archipelag Skarbów®. Zwolennicy „lekcji o seksie” zapędzili się w ślepą uliczkę podwójnie - z jednej strony nie dostrzegają problemu demograficznego, potrzeby tworzenia pozytywnego klimatu dla rodziny. Z drugiej strony - nie mają żadnych badań, przeprowadzonych w Polsce, zapowiadających, że ich pomysły rzeczywiście mogą zredukować problemy. Wręcz przeciwnie, są poważne przesłanki żeby sądzić, że to podejście będzie w Polsce nieskuteczne, bo jednym z naukowych warunków takiej skuteczności jest dostosowanie modeli edukacyjnych do warunków społeczno-kulturowych. Jeśli mamy społeczeństwo wyznające określone wartości, a my temu społeczeństwu zaproponujemy rozwiązania profilaktyczne i edukacyjne, które godzą w te wartości, to takie działanie będzie z gruntu skazane na niepowodzenie. Tak mówią badania. I tak będzie z wprowadzeniem wąsko pojętej edukacji seksualnej do szkół. Już pierwsze, incydentalne próby jej wprowadzenia prowokują ogromny sprzeciw ze strony rodziców, a także konflikty na poziomie gmin i szkół. Próba wdrożenia edukacji w wersji promowanej przez panią Wandę Nowicką, grupę Ponton czy partię Twój Ruch w skali całego kraju byłaby potraktowana jako naruszenie praw rodziców, a wielu uznałoby ją za przejaw dążenia do instytucjonalnej demoralizacji. Tymczasem działania wychowawcze wymagają spokojnej współpracy dorosłych, a nie ciągłych tarć i sporów.Postępowanie w duchu demokracji wymaga tego, by edukację w sprawach wrażliwych dostosować do wartości, które wyznają obywatele - zwłaszcza w takim kraju jak Polska, gdzie w Konstytucji jest zapis, że to rodzice decydują o tym, w jakich wartościach mają być wychowywane ich dzieci.

W wielu krajach państwo posuwa się do stosowania przemocy wobec rodziców. W Niemczech rodzice mają obowiązek posyłać dzieci na lekcje seksu, jeśli tego nie robią, grozi im grzywna.

To fakt i można pytać, jakie są modele demokracji w takich krajach, w których rodzicom odbiera się prawo do decydowania o wychowaniu dzieci, a ich rolę przejmuje państwo.

W Wielkiej Brytanii owi technokraci sprawdzili statystyki i okazało się, że seksedukacja jest nieskuteczna i przynosi efekty odwrotne od deklarowanych celów - ilość ciąż u nieletnich zwiększa się, a nie zmniejsza. Reakcją na to jest intensyfikacja działań, polegająca na obniżeniu wieku, od którego uczy się o seksie - obecnie nawet od 4 lat. Ostatecznie oskarża się rodziców, gdyż „gdyby kochali swoje dzieci, nie szukałyby przygód seksualnych”. Dlaczego mimo wszystko my też chcemy brnąć w nieskuteczną sekseukację?

Z największych badań brytyjskich, NATSAL, które prowadzone są co 10 lat wynika, że w Wielkiej Brytanii między rokiem 1990 a 2000, gdy zintensyfikowano działania seksedukacyjne w szkołach, pogorszyła się sytuacja epidemiologiczna, wzrosła drastycznie ilość zakażeń chorobami przenoszonymi drogą płciową. Badania ujawniły ciekawą rzecz. W roku 1990 najczęściej wymienianym przez młodych ludzi źródłem wiedzy o seksualności byli rodzice, a już w 2000 - nauczyciele. Innymi słowy dokonało się przesunięcie źródeł wiedzy o seksualności. I nie wyszło to młodzieży na zdrowie. Tymczasem w Polsce, w świetle badań naszego Instytutu, młodzież, która wskazuje rodziców i nauczycieli jako najważniejsze źródła wiedzy o seksualności, ma aż czterokrotnie mniejszą szansę wczesnej inicjacji seksualnej niż młodzież, dla której źródłem wiedzy jest internet i kolorowe pisemka, czyli rodzaj współczesnego podwórka. Ważne jest, że my w Polsce wciąż mamy rodziców i nauczycieli, którzy wykładają przedmiot wychowanie do życia w rodzinie, którzy ze sobą współdziałają i nie ciągną młodzieży w dwie różne strony. I ja sam i liczna grupa moich współpracowników, odczuwamy ten klimat, gdy jedziemy w Polskę, do szkół w gminach, wsiach, miastach. W wielu miejscach widać, że mimo trudności jest współpraca rodziny i szkoły w wychowywaniu młodzieży w jednym duchu. Wydaje mi się, że w niektórych krajach ta jedność już się skończyła. W Polsce rodzice są w lepszej sytuacji, gdyż jedną z form odreagowania komunizmu było silne umocowanie praw rodziców w Konstytucji. Odebranie tego prawa polskim rodzicom jest w mojej ocenie niemożliwe. Dziś duża część Europy zachodniej prowadzi pewien eksperyment na gigantyczną skalę i będzie musiała się borykać z problemami, które z tego wynikają. My możemy obrać inny kierunek. Oby to zrozumiała pani premier Kopacz, która już kiedyś, w wypadku szczepionek na ptasią grypę miała odwagę pójść w innym kierunku niż wszyscy ministrowie zdrowia w UE. Może w tej sprawie też tak się stanie.

Ostatnio media doniosły, że w jednej ze szkół w Norwegii dzieci uczono liter w specyficzny sposób, np. „e” jak „ejakulacja”, a minister oświaty nie dopatrzył się w tym niczego niewłaściwego. We Francji zorganizowano wystawę przeznaczoną dla dzieci z pierwszych klas szkoły elementarnej, na której zwiedzający, po naciśnięciu odpowiedniego guzika powoduje wytrysk u nagiego mężczyzny przedstawionego na planszy.

W kulturze masowej i reklamie obserwujemy proces seksualizacji, który z jednej strony polega na nadaniu szczególnego znaczenia temu, co seksualne, a z drugiej pokazuje seksualność w sposób szalenie przedmiotowy. Pokazywanie w taki sposób seksualności w mediach i reklamie powinno być ścigane przez prawo i znajdować się w międzynarodowych dokumentach. Trudno zrozumieć dlaczego nie ma takich zapisów w Konwencji Rady Europy przeciw przemocy wobec kobiet i przemocy domowej. Wśród licznych wad tej Konwencji jedną z istotnych są właśnie zapisy artykułu 17, które nie tylko nie stanowią zagrożenia dla pornobiznesu, ale wręcz mogą dostarczać alibi dla jego działalności. Natomiast jeżeli takie elementy znajdują się w programach, czy wystawach edukacyjnych, na które przyprowadza się dzieci, to w efekcie metodą małych kroków zaciekawia się je czysto fizjologiczną stroną seksualności. Jeśli robi się to, gdy dzieci uczą się literek, to jest to wcześniej niż naturalny wiek tego typu ciekawości. W takiej sytuacji mamy do czynienia z absurdem wychowawczym, świadczącym o niezrozumieniem zasad rozwoju psychoseksualnego dziecka, ignorancji. Kiedy przygotowywałem analizę na konferencję w Sejmie poświęconą sprawie Konwencji przeciw przemocy wobec kobiet Rady Europy, uderzyło mnie, że ten dokument (m.in. w artykule 6) narzuca jako nadrzędną dla prawa jedną, arbitralnie wybraną perspektywę teorii gender, przy jednoczesnym ignorowaniu całego dorobku wiedzy psychologicznej, pedagogicznej, socjologicznej – a więc wszystkich odmiennych od gender perspektyw teoretycznych i aksjologicznych. Niektóre grupy polityków i ideologów wprowadzają poprawnie polityczną teorię gender spychając zarazem na margines gromadzoną przez dziesiątki lat wiedzy o rozwoju człowieka, w tym jego rozwoju psychoseksualnym. Zamiast opartego na tej wiedzy zrozumienia, co w którym momencie należy z dzieckiem podejmować, a czego należy unikać, wchodzi zideologizowany pomysł pt. „Nie róbmy z seksu tabu, uczmy dzieci jak najwcześniej”. Inny pomysł to z kolei uczenie małych dzieci, że można być osobą heteroseksualną lub homoseksualną i że to kwestia samookreślenia siebie, wyboru. Takie pojmowanie to równościowe ideologizowanie, które ignoruje wiedzę, ignoruje fakt, że naturalne kształtowanie się człowieka jeśli chodzi o skłonności heteroseksualne, dokonuje się na przestrzeni wielu lat rozwoju. Jeśli wkroczymy w proces kształtowania się dziecka wcześniej, sprowokujemy pytania o tożsamość płciową w zupełnie nieodpowiednim momencie. W rezultacie zamiast pozwolić dziecku na rozwój akceptacji własnej płci, własnej męskiej lub kobiecej tożsamości i stopniowy rozwój heteroseksualnych skłonności, ingerujemy w rozwój, zakłócamy naturalny proces rozwojowy i zwiększamy skalę dezorientacji seksualnej w społeczeństwie.

I takie rzeczy robi państwo, używając swojego autorytetu, a nieraz swojej przewagi nad rodzicami. To szkoły publiczne celują we wprowadzaniu takich programów.

Przytaczała Pani przykłady z innych krajów. Na szczęście w Polsce mamy zarówno silny głos rodziców, jak też spore grono naukowców i profesjonalistów, którzy coraz skuteczniej przebijają swój głos sprzeciwu w przestrzeni publicznej.

Jednak MEN szykuje zmiany w podstawach programowych w kierunku seksedukacji argumentując, że to wpisanie się w główny nurt europejski.

Już w grudniu ubiegłego roku grupa specjalistów z mojego Instytutu proponowała współpracę minister edukacji. Od 20 lat zajmujemy się badaniami seksualności młodzieży, a zwłaszcza skuteczności działań edukacyjnych w tym zakresie. W tym ostatnim obszarze jesteśmy wiodącą placówką w Polsce. Pani minister nie odpowiedziała na naszą propozycję. Badanie programów i przyszłych kierunków nauczania o seksualności zostało zlecone Instytutowi Badań Edukacyjnych. A ten podjął własne badania, w mojej ocenie w całkiem rzetelny sposób. IBE zaprosiło też do współpracy nasz Instytut, gdyż placówka ta dotychczas nie posiadała ani własnych specjalistów, ani doświadczeń w tej dziedzinie badań. Z chęcią wspomagamy IBE swoimi konsultacjami. Wyniki zostaną ogłoszone w lutym - marcu przyszłego roku. Wtedy temat wróci. Trzeba jednak pamiętać, że wyniki badań do niczego nie obligują pani minister. Będzie je mogła wziąć pod uwagę lub je zignorować. Przekonamy się.

Z Pańskiej wypowiedzi wynika, że trzeba bardzo mocno zaktywizować rodziców, gdyż to oni mają prawo decydować jak te lekcje mają wyglądać.

Gdy w dyskusji publicznej pojawił się temat gender, wydawało mi się, że dobrze byłoby, gdyby debata była bardziej umiarkowana, wyważona. Uczestniczyłem nawet w pewnych przymiarkach do tego typu debaty, które toczyły się bardzo wolno, jak przystało na spokojnych przedstawicieli umiarkowania i dialogu. Natomiast w czasie, gdy się zastanawialiśmy, jak na temat gender można by sensownie i spokojnie dyskutować, inne, bardziej radykalne środowiska po prosu zaczęły się organizować i protestować. Wprost nazywali gender ideologią, sprzeciwiali się wprowadzaniu jej do różnych sektorów życia społecznego. Okazało się, że ten głos, chociaż nie był ani umiarkowany, ani specjalnie miły, za to był całkiem skuteczny. Stworzył przeciwwagę dla dominującej do pewnego momentu w mediach apologii gender. W momencie, gdy okazało się, że jest silny i wielostronny głos rodziców i organizacji pozarządowych, a w końcu Kościoła, gdy ujawnił się dwugłos, temat zaczął znikać, bo okazał się niewygodny, niebezpieczny, okazało się, że jest tematem, którego lepiej nie poruszać przed wyborami. Samoorganizacja jest nadzwyczaj potrzebna. I myślę, że w debacie publicznej potrzebni są i umiarkowani, i radykałowie. Jednym z używanych w UE wskaźników kapitału społecznego jest odsetek ludzi angażujący się w podpisywanie rozmaitych petycji i protestów dotyczących ustaw, konwencji, itd. Zaangażowani rodzice ten kapitał pomnażają, a rządzący powinni brać ich głos pod uwagę. Jest rzeczą znamienną, że w najpotężniejszych mediach przeważają głosy liberalne obyczajowo. Ale gdy popatrzymy na liczbę podpisów pod petycjami, przeważają głosy konserwatywne, bo takie jest nasze społeczeństwo. I rzeczą naturalną jest żeby właśnie z tą grupą obywateli bardziej się liczyć w rządzeniu niż z tymi, którzy dominują w mediach, ale nie są reprezentatywni. Należą im się ich mniejszościowe prawa, ale mniejszość nie może większości narzucać wyznawanych przez siebie wartości. Przy okazji konferencji, spotkań dla rodziców, działań naszego Instytutu, poznaję wielu ludzi. W ostatnich latach prowadziliśmy warsztaty, konferencje i szkolenia dla kilkudziesięciu tysięcy uczestników rozsianych po całej Polsce. Z tych spotkań wynika prosty i ciekawy wniosek: jeśli przedstawi się polskim rodzicom i nauczycielom propozycję edukacji dotyczącej miłości i seksualności, która jest: (a) konserwatywna pod względem zasad, czyli promuje zaczekanie z seksem; (b) jest dobrze przygotowana metodologicznie, czyli potrafi wciągnąć młodzież; (c) prowadzona jest w pozytywnym klimacie, bez tematów tabu – to okazuje się, że tak pojętej edukacji rodzice i nauczyciele się nie sprzeciwiają. Rodzice różnią się politycznymi zapatrywaniami, ale jeśli chodzi o własne dziecko, które jest w gimnazjum, dziewięćdziesiąt kilka procent chce żeby zaczekało z seksem, a nie eksperymentowało z nim. I to ma kapitalną wagę, bo jeśli wydaje się, że z niektórych badań wynika poparcie części rodziców dla nurtu edukacji proponowanego przez p. Nowicką, to tak naprawdę nie popierają oni jej programu, a ogólną zasadę, że edukacja seksualna jest potrzebna. I najczęściej nie zdają sobie sprawy, że istnieje kompromis, czyli mądra edukacja dotycząca seksualności, która odpowiada wartościom konserwatywnym, a która będzie otwarta pod względem formy. Tam, gdzie rodzice dowiadują się, że takie sposoby edukacji istnieją, tam z radością przyjmują uczestnictwo w zajęciach swoich dzieci.

Rodzice muszą być jednak rzetelnie informowani, czego ich dziecko będzie uczone. Ponton ukrywa program i żąda od uczniów żeby nikomu nie mówili, co dzieje się na lekcjach, jakie treści są im przekazywane przez edukatorów.

Nie wiem co dokładnie mówi Ponton, ale wiem, że wielu edukatorów seksualnych dąży do tego, by prowadzić zajęcia wypraszając nauczycieli. Ta praktyka jest karygodna. Ktoś, kto chce zrealizować jakiś program profilaktyczny czy edukacyjny powinien nie tylko poinformować, co robi z młodzieżą, ale powinien uważać za warunek konieczny obecność na takich zajęciach nauczycieli i wychowawców. Po pierwsze to są prawni opiekunowie młodzieży podczas zajęć szkolnych. A po drugie, wychowawcy powinni obserwować, co dzieje się na takich lekcjach, by móc to wykorzystać w dalszej pracy z wychowankami. Wyobraźmy sobie, że podczas takiego programu edukacyjnego poruszony jest temat wykorzystywania seksualnego dzieci. Jeśli wychowawca jest obecny na sali, może zauważyć, że jakaś dziewczynka się skuliła, albo zasłoniła twarz włosami, by ukryć swoją reakcję emocjonalną. To ważny sygnał dla niego, że ma z tym dzieckiem delikatnie porozmawiać lub skierować je do pedagoga. A jak nauczycieli programowo nie ma, to taki temat pozostanie rozgrzebany w sercu dziecka. Tak nie wolno i jest to psychologicznie nieprofesjonalne. Dlatego MEN powinien być w tej sprawie jednoznaczny i zakazać wypraszania wychowawców. A jeśli tego nie zrobi, zostają jeszcze naciski rodziców i opinii publicznej lub zwrócenie się do organów państwa kontrolujących pracę ministerstw.

I jeżeli społeczeństwo nie będzie miało siły przeciwstawić się tej tendencji, nikt inny tego walca nie zatrzyma?

Reakcja społeczna jest kluczowa. W końcu rodzice to najważniejsi wychowawcy dzieci w świetle prawa naturalnego i Konstytucji RP. Eksperci mogą i powinni kwestionować takie dokumenty, jak choćby wytyczne dotyczące WHO dotyczące edukacji seksualnej, odwołując się do wiedzy o człowieku. Ale tego typu dywagacje specjalistyczne nie stanowią siły społecznej, nie mają przebicia wobec rządzących. Natomiast protesty rodziców mają przebicie. Idealna sytuacja jest taka, gdy skrajne propozycje pani Wandy Nowickiej i podobnych jej polityków zderzają się z głosem rodziców. I to zderzenie jest pozytywne, ponieważ wytwarza pole do dialogu między ekspertami. Tacy eksperci jak ja będą uważniej wysłuchani w dialogu właśnie dzięki temu, że pole dyskusji przesuwa się za sprawą radykalnych wystąpień rodziców i organizacji katolickich z liberalnego obyczajowo krańca ku środkowi. Potrzebne są grupy nacisku, ale także potrzebny jest dialog. W tym dialogu nie można tylko krytykować, trzeba proponować pozytywne rozwiązania. Niektóre z tych rozwiązań już istnieją, np. przedmiot do wychowanie do życia w rodzinie, który należy poprawiać pod względem metod pracy i wyszkolenia nauczycieli, ale nie pod względem zmiany treści i podstawy programowej.

Czyli samoorganizacja jest na wagę złota.

I podział kompetencji pomiędzy trzy instancje. Rodzice i wspierające ich organizacje pozarządowe powinni działać tak jak im podpowiada serce i sumienie. Eksperci powinni podsuwać fachowe podpowiedzi. A politycy i samorządowcy powinni to uwzględniać w swoich decyzjach.

Szymon Grzelak – doktor psychologii, założyciel i Prezes Zarządu Instytutu Profilaktyki Zintegrowanej, od 1997 Wiceprezes Zarządu Fundacji Homo Homini im. K. de Foucauld. Jako badacz i praktyk specjalizuje się w tematyce wychowania, profilaktyki problemów młodzieży oraz edukacji w sferze miłości i seksualności. Twórca modelu profilaktyki zintegrowanej, autor programów profilaktycznych (m.in. program Archipelag Skarbów). Najważniejsze publikacje: monografia naukowa Profilaktyka ryzykownych zachowań seksualnych młodzieży. Aktualny stan badań na świecie i w Polsce. (Scholar: Warszawa 2006; Rubikon: Kraków 2009); popularny poradnik dla rodziców Dziki ojciec (W drodze: Poznań 2009). Autor ekspertyzy dla Komisji Rodziny i Spraw Społecznych Senatu RP dotyczącej ojcostwa (2013). W latach 1999-2014 wielokrotnie przedstawiał wyniki badań nad młodzieżą na konferencjach w Sejmie i Senacie RP oraz konferencjach resortowych MEN i MZ. Mąż od lat 20 i ojciec czterech córek.

ann/KAI

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych