Gdyby „Wiadomości” lub nasz kanał informacyjny TVP Info nadawały propagandę, nikt by tego nie oglądał, bo w warunkach tak dużego pluralizmu, mediów społecznościowych i krytycyzmu widzów natychmiast zostałoby to dostrzeżone i odrzucone. Oglądalność by spadała. A rośnie
—mówi prezes zarządu Telewizji Polskie Jacek Kurski w rozmowie z Jackiem i Michałem Karnowskimi.
Słodko-gorzkie jest pana prezesowanie w telewizji publicznej. W tych samych kilkudziesięciu godzinach ponad 5,5 mln widzów zorganizowanej przez TVP w Gliwicach Eurowizji Junior, sukces młodej polskiej piosenkarki Wiktorii Gabor, a jednocześnie w internecie wpisy wpływowych osób, także z prawicy, że wstydzą się, oglądając „Wiadomości”. Mocna mieszanka. Nie rozbija emocjonalnie?
Jacek Kurski: Przyzwyczaiłem się do tego, że z telewizją publiczną jest jak z pogodą, medycyną i piłką nożną – wszyscy się na tym znają. Dziś tym bardziej, bo TVP jest jedynym masowym medium realnie broniącym tych wartości, które legły u podstaw dobrej zmiany w 2015 r. Dlatego wywołuje aż takie emocje. Recenzje TVP są często pełne sprzeczności, nielogiczne, co może wynikać ze złej woli. Np. ci sami recenzenci potrafią domagać się kultury wysokiej w tzw. prime timie na głównych antenach oglądanej przez 1–2 proc. widzów (jak niedawno w Salonie Dziennikarskim jeden z waszych gości), a gdybym ich posłuchał – być pierwszymi, którzy zaatakują za niską oglądalność. Tymczasem to ja ponoszę odpowiedzialność za wszystkie elementy telewizji: jakość programową, oglądalność, wynik finansowy. I bogatszy oprawie cztery lata doświadczeń wiem, co jest optymalne zarówno dla misji, jak i oglądalności. Pamiętajmy też, że wiele osób chciałoby być prezesami TVP, zwłaszcza teraz kiedy jest ona tak odbudowana, silna i rozpędzona; część krytyki wynika z takich ambicji. A panom się Eurowizja Junior podobała?
To nie do końca nasza bajka, ale w swojej kategorii telewizyjnych show na pewno widowisko wielkie, udane. Raził brak słowa „Polska” w logotypie wydarzenia, była tylko „Silesia”.
Mnie też to raziło, ale takie mamy kadry. Osobę na kierowniczym stanowisku, zresztą z bardzo wysokimi referencjami, która na coś takiego się zgodziła, pożegnałem i natychmiast zarządziłem zmianę. Nie wszędzie było to już niestety możliwe. Łyżka dziegciu w beczce miodu widać musi być zawsze, ale to nie zmienia mojej radości, że się udało. Radości tym większej, że zbudowaliśmy to od początku do końca. Tu nie było nic: przez 11 lat, decyzją moich poprzedników, nie było Polski w tym konkursie, nie było tradycji, formatu, nawyku widzów. Jedną z pierwszych moich decyzji w 2016 r. był powrót do Eurowizji dziecięcej, w 2018 r. wygraliśmy ten konkurs, a w tym roku zorganizowaliśmy całe widowisko i ponownie wygraliśmy. Cały proces wyboru reprezentantów to też nasze dzieło. Mam nadzieję, że teraz nikt już nie będzie nas pouczał, jak walczyć o pozycję Polski w Europie, bo na tym drobnym przykładzie – ale i na wielu innych – widać, iż my to wiemy lepiej.
Do nas często dochodzą głosy: rozrywkę prezes Jacek Kurski rozkręcił, sport rozkręcił, seriale też, ale w sprawach tożsamościowych, mimo wysiłków, jakby słabiej. A przecież tutaj było oczekiwanie największej zmiany. Co poszło nie tak?
Przede wszystkim większość poszła tak, jak trzeba. Nacisk na wszystko co tożsamościowe, propolskie jest w TVP ogromny. Moje ramiona są szeroko otwarte na każdy dobry projekt patriotyczny, historyczny czy współczesny. Kłopotem jest, że często tak stoję z tymi ramionami otwartymi, a tam nic nie wpada.
W jakim sensie?
Brak po prostu talentu, paliwa, profesjonalnych projektów po stronie tożsamościowej. To jest najbardziej traumatyczne i zaskakujące doświadczenie z mojej prezesury.
Gorzkie to słowa.
Gorzkie, smutne. Ale niestety muszą tutaj paść. Od pierwszego dnia w tym gmachu otworzyłem skup wszystkiego co tożsamościowe, związane z patriotyzmem, prawdą o Polsce czy obroną polskich wartości, opowieści o narodzie, o sprawach ważnych. Odzew był bardzo słaby.
Może dlatego, że we współczesnym świecie łatwiej produkować, wymyślać i sprzedawać opowieści dekonstruujące, rozwalające, atakujące wartości niż te pozytywne? A już telewizja z natury rzeczy kocha skandal.
Tak, to na pewno część odpowiedzi. Już Leopold Tyrmand w swoim „Dzienniku 1954” napisał, że dobro wymaga reklamy, bo jest z natury rzeczy nudne, a zło widowiskowe. Każdy spec od telewizji wie, że łatwiej przykuć uwagę widzą sceną np. wbijania się samolotów porwanych przez terrorystów w wieże World Trade Center z językiem buchającego ognia niż opowieścią o męstwie strażaków nowojorskich. Jednak filmy o dobru też powstają. Jest ich sporo, tyle że głównie dokumentalnych, a moją ambicją jest odwołanie się do środków wyrazu, które dotrą do widza wyobraźni, czyli fabuły.
Możliwe, że drugą częścią jest jakiś błąd w procedurach szukania projektów tożsamościowych, w pracy nad nimi?
Wszystko można poprawić, ale zapewniam, że poświęcamy tym sprawom ogrom czasu. Jak ktoś ma pomysł, wchodzimy w to bez wahania. Tak było np., gdy przyszli do nas autorzy projektu „Polska pod Krzyżem” – świetni ludzie, którzy wcześniej zorganizowali „Wielką Pokutę” i „Różaniec do granic”. Wyszło świetnie. Mimo trudności wielokrotnie udało nam się połączyć misję, tożsamość, opowieść historyczną, prawdę z wielką oglądalnością i niezapomnianym, trwałym efektem artystycznym. Tylko niestety nie jest to najczęściej dzieło twórców bliskich dobrej zmianie.
O których konkretnie wydarzeniach pan teraz mówi?
„Wołyń” udało się opowiedzieć scenariuszem i kamerą Wojciecha Smarzowskiego, który ideologicznie jest po drugiej stronie, zrobił genialny, epicki film o tym straszliwym, za mało przypominanym ludobójstwie. Premierę telewizyjną obejrzało 3,5 mln widzów, powtórkę rok później – 2 mln. Przypuszczam, że długo albo nigdy nic większego, lepszego o Wołyniu nie powstanie. Wielki sukces półtoragodzinnego filmu dokumentalnego „Niepodległość”, pięknie pokolorowanych materiałów z lat 1914–1923. Wyreżyserował to Krzysztof Talczewski, my mieliśmy licencję na premierę. Opus magnum, najgenialniejszy film dokumentalny ostatniego 20-lecia. Zobaczyło to w kilku emisjach 7,5 mln widzów! Prawie 3 mln widzów filmu „Kamerdyner”, epickiej sagi o kaszubskim pograniczu, która szerokiej opinii publicznej – ale i samym mieszkańcom Pomorza – uświadomiła zapomnianą niemiecką zbrodnię piaśnicką. Mogę panom zdradzić, że film będzie miał swoją serialową kontynuację. Ale znowu, to zrobił Filip Bajon, twórca raczej nie z tej strony politycznej barykady. Dalej „Smoleńsk” Antoniego Krauzego…
…to jednak już niestety nieżyjący, ale twórca związany z dobrą zmianą.
Tak, ale ze starej szkoły filmowej. Do kina poszło na ten film 400 tys., u nas – kiedy pokazaliśmy go w dobrej porze oglądalności – 2,6 mln widzów, powtórkę po roku 1,5 mln. Podobny mechanizm wystąpił z „Czarnym czwartkiem” Krauzego o masakrze grudniowej – dopiero za mojego urzędowania pokazano go w czasie najlepszej oglądalności, co przełożyło się na 1,5 mln widzów.
Widzimy, że do wszystkich swoich frontów postanawia pan otworzyć kolejny – z twórcami prawicowymi, którzy mają teraz usłyszeć kilka gorzkich słów.
Pokażcie mi nazwisko jednego człowieka, który przyszedł do mnie z dobrą propozycją i dostał kosza. Nie ma takiego. Po czterech latach mam tytuł, by to powiedzieć. Ale to nie żadne otwieranie frontu, ale obrona prawdy. Mam już dość słuchania, jak to Kurski blokuje czy nie chce! Drzwi są otwarte, próbuję, ale z dobrymi projektami kiepsko. To mój problem, ale i dramat twórców, którzy chcą robić projekty o sprawach, a nie umieją o ludziach. A widzowie chcą oglądać o ludziach – przez których historie można opowiedzieć o sprawach.
Szczerość za szczerość. Zetknęliśmy się z taką, też wyrazistą, opinią: jakoś w informacji i publicystyce prezes Kurski potrafił znaleźć nowych ludzi, zbudować ekipę sprawną, ale niezależną w myśleniu i działaniu. Dlaczego w kulturze to się nie udało? Bo – twierdzą krytycy – pan woli robić roztańczone koncerty niż weekendy tożsamościowe.
Odpowiem konkretem: w 2016 r., właśnie w wywiadzie dla „Sieci”, zapowiedziałem weekend tożsamościowy poświęcony żołnierzom wyklętym. Sprawa bliska mojemu sercu. Naprawdę bliska. Były reportaże, łączenia na żywo, piękny artystycznie koncert, elita na widowni, gratulacje od uczestników i esemesy: „Jacek, świetna robota”. Ale dane o oglądalności następnego dnia były zimnym prysznicem – zaledwie 3 proc. udziału w rynku. Jak na dużą antenę i włożony wysiłek, katastrofa. Wtedy zrozumiałem, że społeczeństwo po 26 latach karmienia demoliberalną papką nie jest przygotowane na tak dużą dawkę przekazu tożsamościowego, co w połączeniu ze wspomnianym brakiem superprofesjonalnych projektów wymaga innego podejścia.
Czy telewizja publiczna nie powinna odłożyć na bok słupków oglądalności i skupić się na tych trzech procentach?
Gdybym to zrobił, nie byłbym już prezesem, a niektórzy felietoniści „Sieci” masakrowaliby mnie za nieudacznictwo. Duża antena telewizyjna musi pozostać duża, telewizja publiczna ma sens tylko wtedy, kiedy łączy Polaków, kiedy oglądają ją całe rodziny. Anteny sprofilowane, tematyczne to inna sprawa. Tam proponujemy pełną – i myślę, że atrakcyjną – ofertę historyczną, kulturalną, tożsamościową. Na naszych głównych antenach musiałem pójść inną drogą: korekty zawartości przekazu w kierunku szacunku dla wartości propolskich, ale przy szukaniu kontaktu z masowym widzem i jednocześnie budowaniu projektów tożsamościowych, ale naprawdę dopracowanych.
Ponawiamy pytanie: w informacji i publicystyce powiodła się zmiana dużo bardziej radykalna. Dlaczego?
Po pierwsze, to są jednak formy krótsze, których szybciej można się nauczyć. Po drugie, przez lata opozycji środowiska konserwatywne w tym obszarze inwestowały, wychowywały kadry, w tym także panowie w swoich, tworzonych w trudnych warunkach mediach. Do TVP przeszło wielu wychowanków mediów niepokornych, po trzecie, tu akurat talentów nie brakło. Ale też włożyliśmy w to wielką pracę, wykonaliśmy ogromny skok technologiczny. Z dumą myślę o tym, że udało się zbudowanie prawdziwego pluralizmu w Polsce i odbudowanie widowni w tym segmencie. Studia Polsatu czy TVN to dziś przy „Wiadomościach” iTVP Info zabytki.
Ludzie oczekują, że telewizja publiczna, prezes Kurski, będzie takim trochę wychowawcą narodu. Wszyscy widzimy złe zjawiska wokół siebie, agresywny atak laicyzacyjny, antykulturę. Oczekiwanie, że będzie się temu przeciwdziałać, jest słuszne. I kto jak nie TVP ma to robić?
Zgoda. Ale to nie czasy, kiedy była jedna telewizja i można było decydować, co ludzie obejrzą. To nawet nie lata 90., kiedy ten wybór stacji ograniczał się do kilku. Dziś trzeba widza zdobyć, przyciągnąć. No i powtarzam: nie jest tak, że ja rzeczy tożsamościowych nie chcę. Ja o nie wręcz błagam – ale o dobre. Telewizja musiała np. wycofać się z koprodukcji filmu o księdzu Kotlarzu, bo nie uznano zmian koniecznych do tego, by film nie był ośmieszający dla bitego i zaszczutego na śmierć przez bezpiekę księdza. Zażądaliśmy skrótu serialu o innym, niezwykle ważnym duchownym, z 13 odcinków niestrawnej hagiografii do czterech pełnokrwistej opowieści. I co rusz jest podobny problem. „Maluj mnie dobrze, nie na klęczkach” – mówił sam Bóg w znanej anegdocie. Gdy atakuje się społeczeństwo propagandą lewicową – pokazujemy, jak to wygląda od kulis w reportażu „Inwazja”. Gdy próbuje się zredukować problem pedofilii do księży, przypominamy film „Pedofile” Latkowskiego. I zamawiamy nowy pt. „Nic się nie stało”. Niedługo go pokażemy, wstrząsający. Będzie dym. Zmierzam do jednego – musi być lider tematu, musi być pomysł. Przykra to przechwałka, ale naprawdę sporo z tego, co w obszarze tożsamości się udało na antenie, musiałem po prostu wymyślić. Aja powinienem być od wyboru, selekcji najlepszych rzeczy, a nie od wymyślania pośród posuchy projektów.
Niektórzy się wyzłośliwiają, że głównie przywraca pan programy z PRL i lat 90.
To mały wycinek i absolutnie się tego nie wstydzę. To dorobek TVP, który warto próbować wykorzystać. Trzeba także wyciągać wnioski z tego, kto ogląda dziś telewizję – wszyscy wiemy, że nie młodzież. Sentyment do telewizji i pamięć widzów czy ich przyzwyczajenia to bezcenny kapitał.
Jak to? Przecież tzw. komercyjny widz w wieku 16–49 to główny cel, o jaki biją się stacje.
To w dużej mierze fikcja, ale i oddzielna dyskusja o badaniu rynku i reklamy. Odłóżmy to dzisiaj. Faktem jest, że tradycyjną telewizję oglądają głównie ludzie w wieku 40–45 plus.
CIĄG DALSZY NA NASTĘPNEJ STRONIE.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Gdyby „Wiadomości” lub nasz kanał informacyjny TVP Info nadawały propagandę, nikt by tego nie oglądał, bo w warunkach tak dużego pluralizmu, mediów społecznościowych i krytycyzmu widzów natychmiast zostałoby to dostrzeżone i odrzucone. Oglądalność by spadała. A rośnie
—mówi prezes zarządu Telewizji Polskie Jacek Kurski w rozmowie z Jackiem i Michałem Karnowskimi.
Słodko-gorzkie jest pana prezesowanie w telewizji publicznej. W tych samych kilkudziesięciu godzinach ponad 5,5 mln widzów zorganizowanej przez TVP w Gliwicach Eurowizji Junior, sukces młodej polskiej piosenkarki Wiktorii Gabor, a jednocześnie w internecie wpisy wpływowych osób, także z prawicy, że wstydzą się, oglądając „Wiadomości”. Mocna mieszanka. Nie rozbija emocjonalnie?
Jacek Kurski: Przyzwyczaiłem się do tego, że z telewizją publiczną jest jak z pogodą, medycyną i piłką nożną – wszyscy się na tym znają. Dziś tym bardziej, bo TVP jest jedynym masowym medium realnie broniącym tych wartości, które legły u podstaw dobrej zmiany w 2015 r. Dlatego wywołuje aż takie emocje. Recenzje TVP są często pełne sprzeczności, nielogiczne, co może wynikać ze złej woli. Np. ci sami recenzenci potrafią domagać się kultury wysokiej w tzw. prime timie na głównych antenach oglądanej przez 1–2 proc. widzów (jak niedawno w Salonie Dziennikarskim jeden z waszych gości), a gdybym ich posłuchał – być pierwszymi, którzy zaatakują za niską oglądalność. Tymczasem to ja ponoszę odpowiedzialność za wszystkie elementy telewizji: jakość programową, oglądalność, wynik finansowy. I bogatszy oprawie cztery lata doświadczeń wiem, co jest optymalne zarówno dla misji, jak i oglądalności. Pamiętajmy też, że wiele osób chciałoby być prezesami TVP, zwłaszcza teraz kiedy jest ona tak odbudowana, silna i rozpędzona; część krytyki wynika z takich ambicji. A panom się Eurowizja Junior podobała?
To nie do końca nasza bajka, ale w swojej kategorii telewizyjnych show na pewno widowisko wielkie, udane. Raził brak słowa „Polska” w logotypie wydarzenia, była tylko „Silesia”.
Mnie też to raziło, ale takie mamy kadry. Osobę na kierowniczym stanowisku, zresztą z bardzo wysokimi referencjami, która na coś takiego się zgodziła, pożegnałem i natychmiast zarządziłem zmianę. Nie wszędzie było to już niestety możliwe. Łyżka dziegciu w beczce miodu widać musi być zawsze, ale to nie zmienia mojej radości, że się udało. Radości tym większej, że zbudowaliśmy to od początku do końca. Tu nie było nic: przez 11 lat, decyzją moich poprzedników, nie było Polski w tym konkursie, nie było tradycji, formatu, nawyku widzów. Jedną z pierwszych moich decyzji w 2016 r. był powrót do Eurowizji dziecięcej, w 2018 r. wygraliśmy ten konkurs, a w tym roku zorganizowaliśmy całe widowisko i ponownie wygraliśmy. Cały proces wyboru reprezentantów to też nasze dzieło. Mam nadzieję, że teraz nikt już nie będzie nas pouczał, jak walczyć o pozycję Polski w Europie, bo na tym drobnym przykładzie – ale i na wielu innych – widać, iż my to wiemy lepiej.
Do nas często dochodzą głosy: rozrywkę prezes Jacek Kurski rozkręcił, sport rozkręcił, seriale też, ale w sprawach tożsamościowych, mimo wysiłków, jakby słabiej. A przecież tutaj było oczekiwanie największej zmiany. Co poszło nie tak?
Przede wszystkim większość poszła tak, jak trzeba. Nacisk na wszystko co tożsamościowe, propolskie jest w TVP ogromny. Moje ramiona są szeroko otwarte na każdy dobry projekt patriotyczny, historyczny czy współczesny. Kłopotem jest, że często tak stoję z tymi ramionami otwartymi, a tam nic nie wpada.
W jakim sensie?
Brak po prostu talentu, paliwa, profesjonalnych projektów po stronie tożsamościowej. To jest najbardziej traumatyczne i zaskakujące doświadczenie z mojej prezesury.
Gorzkie to słowa.
Gorzkie, smutne. Ale niestety muszą tutaj paść. Od pierwszego dnia w tym gmachu otworzyłem skup wszystkiego co tożsamościowe, związane z patriotyzmem, prawdą o Polsce czy obroną polskich wartości, opowieści o narodzie, o sprawach ważnych. Odzew był bardzo słaby.
Może dlatego, że we współczesnym świecie łatwiej produkować, wymyślać i sprzedawać opowieści dekonstruujące, rozwalające, atakujące wartości niż te pozytywne? A już telewizja z natury rzeczy kocha skandal.
Tak, to na pewno część odpowiedzi. Już Leopold Tyrmand w swoim „Dzienniku 1954” napisał, że dobro wymaga reklamy, bo jest z natury rzeczy nudne, a zło widowiskowe. Każdy spec od telewizji wie, że łatwiej przykuć uwagę widzą sceną np. wbijania się samolotów porwanych przez terrorystów w wieże World Trade Center z językiem buchającego ognia niż opowieścią o męstwie strażaków nowojorskich. Jednak filmy o dobru też powstają. Jest ich sporo, tyle że głównie dokumentalnych, a moją ambicją jest odwołanie się do środków wyrazu, które dotrą do widza wyobraźni, czyli fabuły.
Możliwe, że drugą częścią jest jakiś błąd w procedurach szukania projektów tożsamościowych, w pracy nad nimi?
Wszystko można poprawić, ale zapewniam, że poświęcamy tym sprawom ogrom czasu. Jak ktoś ma pomysł, wchodzimy w to bez wahania. Tak było np., gdy przyszli do nas autorzy projektu „Polska pod Krzyżem” – świetni ludzie, którzy wcześniej zorganizowali „Wielką Pokutę” i „Różaniec do granic”. Wyszło świetnie. Mimo trudności wielokrotnie udało nam się połączyć misję, tożsamość, opowieść historyczną, prawdę z wielką oglądalnością i niezapomnianym, trwałym efektem artystycznym. Tylko niestety nie jest to najczęściej dzieło twórców bliskich dobrej zmianie.
O których konkretnie wydarzeniach pan teraz mówi?
„Wołyń” udało się opowiedzieć scenariuszem i kamerą Wojciecha Smarzowskiego, który ideologicznie jest po drugiej stronie, zrobił genialny, epicki film o tym straszliwym, za mało przypominanym ludobójstwie. Premierę telewizyjną obejrzało 3,5 mln widzów, powtórkę rok później – 2 mln. Przypuszczam, że długo albo nigdy nic większego, lepszego o Wołyniu nie powstanie. Wielki sukces półtoragodzinnego filmu dokumentalnego „Niepodległość”, pięknie pokolorowanych materiałów z lat 1914–1923. Wyreżyserował to Krzysztof Talczewski, my mieliśmy licencję na premierę. Opus magnum, najgenialniejszy film dokumentalny ostatniego 20-lecia. Zobaczyło to w kilku emisjach 7,5 mln widzów! Prawie 3 mln widzów filmu „Kamerdyner”, epickiej sagi o kaszubskim pograniczu, która szerokiej opinii publicznej – ale i samym mieszkańcom Pomorza – uświadomiła zapomnianą niemiecką zbrodnię piaśnicką. Mogę panom zdradzić, że film będzie miał swoją serialową kontynuację. Ale znowu, to zrobił Filip Bajon, twórca raczej nie z tej strony politycznej barykady. Dalej „Smoleńsk” Antoniego Krauzego…
…to jednak już niestety nieżyjący, ale twórca związany z dobrą zmianą.
Tak, ale ze starej szkoły filmowej. Do kina poszło na ten film 400 tys., u nas – kiedy pokazaliśmy go w dobrej porze oglądalności – 2,6 mln widzów, powtórkę po roku 1,5 mln. Podobny mechanizm wystąpił z „Czarnym czwartkiem” Krauzego o masakrze grudniowej – dopiero za mojego urzędowania pokazano go w czasie najlepszej oglądalności, co przełożyło się na 1,5 mln widzów.
Widzimy, że do wszystkich swoich frontów postanawia pan otworzyć kolejny – z twórcami prawicowymi, którzy mają teraz usłyszeć kilka gorzkich słów.
Pokażcie mi nazwisko jednego człowieka, który przyszedł do mnie z dobrą propozycją i dostał kosza. Nie ma takiego. Po czterech latach mam tytuł, by to powiedzieć. Ale to nie żadne otwieranie frontu, ale obrona prawdy. Mam już dość słuchania, jak to Kurski blokuje czy nie chce! Drzwi są otwarte, próbuję, ale z dobrymi projektami kiepsko. To mój problem, ale i dramat twórców, którzy chcą robić projekty o sprawach, a nie umieją o ludziach. A widzowie chcą oglądać o ludziach – przez których historie można opowiedzieć o sprawach.
Szczerość za szczerość. Zetknęliśmy się z taką, też wyrazistą, opinią: jakoś w informacji i publicystyce prezes Kurski potrafił znaleźć nowych ludzi, zbudować ekipę sprawną, ale niezależną w myśleniu i działaniu. Dlaczego w kulturze to się nie udało? Bo – twierdzą krytycy – pan woli robić roztańczone koncerty niż weekendy tożsamościowe.
Odpowiem konkretem: w 2016 r., właśnie w wywiadzie dla „Sieci”, zapowiedziałem weekend tożsamościowy poświęcony żołnierzom wyklętym. Sprawa bliska mojemu sercu. Naprawdę bliska. Były reportaże, łączenia na żywo, piękny artystycznie koncert, elita na widowni, gratulacje od uczestników i esemesy: „Jacek, świetna robota”. Ale dane o oglądalności następnego dnia były zimnym prysznicem – zaledwie 3 proc. udziału w rynku. Jak na dużą antenę i włożony wysiłek, katastrofa. Wtedy zrozumiałem, że społeczeństwo po 26 latach karmienia demoliberalną papką nie jest przygotowane na tak dużą dawkę przekazu tożsamościowego, co w połączeniu ze wspomnianym brakiem superprofesjonalnych projektów wymaga innego podejścia.
Czy telewizja publiczna nie powinna odłożyć na bok słupków oglądalności i skupić się na tych trzech procentach?
Gdybym to zrobił, nie byłbym już prezesem, a niektórzy felietoniści „Sieci” masakrowaliby mnie za nieudacznictwo. Duża antena telewizyjna musi pozostać duża, telewizja publiczna ma sens tylko wtedy, kiedy łączy Polaków, kiedy oglądają ją całe rodziny. Anteny sprofilowane, tematyczne to inna sprawa. Tam proponujemy pełną – i myślę, że atrakcyjną – ofertę historyczną, kulturalną, tożsamościową. Na naszych głównych antenach musiałem pójść inną drogą: korekty zawartości przekazu w kierunku szacunku dla wartości propolskich, ale przy szukaniu kontaktu z masowym widzem i jednocześnie budowaniu projektów tożsamościowych, ale naprawdę dopracowanych.
Ponawiamy pytanie: w informacji i publicystyce powiodła się zmiana dużo bardziej radykalna. Dlaczego?
Po pierwsze, to są jednak formy krótsze, których szybciej można się nauczyć. Po drugie, przez lata opozycji środowiska konserwatywne w tym obszarze inwestowały, wychowywały kadry, w tym także panowie w swoich, tworzonych w trudnych warunkach mediach. Do TVP przeszło wielu wychowanków mediów niepokornych, po trzecie, tu akurat talentów nie brakło. Ale też włożyliśmy w to wielką pracę, wykonaliśmy ogromny skok technologiczny. Z dumą myślę o tym, że udało się zbudowanie prawdziwego pluralizmu w Polsce i odbudowanie widowni w tym segmencie. Studia Polsatu czy TVN to dziś przy „Wiadomościach” iTVP Info zabytki.
Ludzie oczekują, że telewizja publiczna, prezes Kurski, będzie takim trochę wychowawcą narodu. Wszyscy widzimy złe zjawiska wokół siebie, agresywny atak laicyzacyjny, antykulturę. Oczekiwanie, że będzie się temu przeciwdziałać, jest słuszne. I kto jak nie TVP ma to robić?
Zgoda. Ale to nie czasy, kiedy była jedna telewizja i można było decydować, co ludzie obejrzą. To nawet nie lata 90., kiedy ten wybór stacji ograniczał się do kilku. Dziś trzeba widza zdobyć, przyciągnąć. No i powtarzam: nie jest tak, że ja rzeczy tożsamościowych nie chcę. Ja o nie wręcz błagam – ale o dobre. Telewizja musiała np. wycofać się z koprodukcji filmu o księdzu Kotlarzu, bo nie uznano zmian koniecznych do tego, by film nie był ośmieszający dla bitego i zaszczutego na śmierć przez bezpiekę księdza. Zażądaliśmy skrótu serialu o innym, niezwykle ważnym duchownym, z 13 odcinków niestrawnej hagiografii do czterech pełnokrwistej opowieści. I co rusz jest podobny problem. „Maluj mnie dobrze, nie na klęczkach” – mówił sam Bóg w znanej anegdocie. Gdy atakuje się społeczeństwo propagandą lewicową – pokazujemy, jak to wygląda od kulis w reportażu „Inwazja”. Gdy próbuje się zredukować problem pedofilii do księży, przypominamy film „Pedofile” Latkowskiego. I zamawiamy nowy pt. „Nic się nie stało”. Niedługo go pokażemy, wstrząsający. Będzie dym. Zmierzam do jednego – musi być lider tematu, musi być pomysł. Przykra to przechwałka, ale naprawdę sporo z tego, co w obszarze tożsamości się udało na antenie, musiałem po prostu wymyślić. Aja powinienem być od wyboru, selekcji najlepszych rzeczy, a nie od wymyślania pośród posuchy projektów.
Niektórzy się wyzłośliwiają, że głównie przywraca pan programy z PRL i lat 90.
To mały wycinek i absolutnie się tego nie wstydzę. To dorobek TVP, który warto próbować wykorzystać. Trzeba także wyciągać wnioski z tego, kto ogląda dziś telewizję – wszyscy wiemy, że nie młodzież. Sentyment do telewizji i pamięć widzów czy ich przyzwyczajenia to bezcenny kapitał.
Jak to? Przecież tzw. komercyjny widz w wieku 16–49 to główny cel, o jaki biją się stacje.
To w dużej mierze fikcja, ale i oddzielna dyskusja o badaniu rynku i reklamy. Odłóżmy to dzisiaj. Faktem jest, że tradycyjną telewizję oglądają głównie ludzie w wieku 40–45 plus.
CIĄG DALSZY NA NASTĘPNEJ STRONIE.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/476649-nasz-wywiad-kurski-wiadomosci-sa-duzo-spokojniejsze