„Śmierć jest mistrzem z Niemiec”, pisał przed lat po niemiecku Paul Celan, a właściwie Paul Antschel, w swej „Fudze śmierci” („Die Todesfuge”). Wiedział, o czym pisał, na podstawie tragicznych losów jego rodziny.
To wstyd, że żadna żydowska instytucja nie może istnieć bez policyjnej ochrony
—powiedziała kanclerz Angela Merkel na marginesie Dnia Pamięci o Ofiarach Holokaustu o antysemityzmie w dzisiejszych Niemczech. Ale to Warszawa, to Polska ma dziś uchodzić za brunatne siedlisko Europy, jak pisze przydatna idiotka Gabrielle Lesser w niszowym, lewicowym dzienniku „die tageszeitung”. Nie pierwszy to tekst tego dziennikarskiego pokurcza, który w samych Niemczech ma autorytet spłuczki klozetowej, ale - nie ma co kryć - rzeczywiście jest przydatna. Opisywany przez nią od lat „las rąk wznoszących się w hitlerowskim pozdrowieniu” i „Polacy ryczący >>Sieg Heil!<<”, co widzi niemal za każdym rogiem w naszym kraju doskonale wpisuje się w pielęgnowaną od lat narrację, że śmierć nie była mistrzem z Niemiec, że holokaust to dzieło wielojęzyczne, wielonarodowe, z nami, Polakami w jednej z czołowych ról.
Obrzydliwość! Poniekąd rozumiem Niemców. Jeśli nie da się zmyć tego grzechu, to przynajmniej można się nim podzielić. I taka jest też niepisana wykładnia wielopłaszczyznowych działań niemieckiej propagandy od zakończenia wojny. Jej wypadkową była emitowany na całym świecie telewizyjna trylogia pt. „Nasze matki, nasi ojcowie”, w której Niemka ratuje żydowskiego krawca, zaś odrażającymi antysemitami i złodziejami są bandyci z Armii Krajowej, dowodzeni przez typa z kilkoma zegarkami na przedramieniu. Ta jedna z niezliczonych produkcji z fikcyjnymi postaciami i ich życiorysami ma jeden cel: udowodnienie kolektywnej niewinności Niemców i obarczenie innych kolektywną winą. Polska nadaje się do tego wyśmienicie. I to z kilku względów. We wspomnianym przeze mnie filmie historia zaczyna się dopiero w połowie 1941 r., tak jakby nie było wcześniejszej napaści na nasz kraj. Co prawda kłóci się to z rozpowszechnianiem w świecie określenia „polskie obozy koncentracyjne”, ale to znów uwiarygadniają doprawiający nam zbrodniczą, antysemicka gębę, zarówno niemieckie media, jak i nasi, polscy piewcy „prawdy” inaczej. „Czy polscy partyzanci byli rzeczywiście tak antysemiccy?”, spytał sam siebie największy tabloid w RFN, wysokonakładowy „Bild”, i objaśnił:
Armia Krajowa, której jednostki operowały jako ugrupowania partyzanckie, składała się z polskich nacjonalistów. Antysemityzm w jej szeregach był ekstremalnie rozpowszechniony. W ogóle antysemityzm był we wschodniej Europie silnie rozprzestrzeniony, co ułatwiało nazistom mordowanie europejskich Żydów.
Wszystko zgodnie z maksymą sprzed kilkuset lat autorstwa niemieckiego filozofa i pisarza Georga von Hardenberga, vel Novalisa: „Prawda jest formą pozoru, a pozór prawdy”. W teleserialu „Nasze matki, nasi ojcowie” można usłyszeć okrzyki po polsku: „Brać obrączki, zegarki i złote zęby…!”. Oto mamy w przenośni i dosłownie „Pokłosie” wspólnej polityki wizerunkowej, że nawiążę do istotnej cechy łączącej nas z Niemcami: i oni i my wydajemy książki i robimy filmy o… polskich żydożercach. Film Władysława Pasikowskiego, zrealizowany przy wsparciu Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i w międzynarodowej koprodukcji, jest tego najlepszym przykładem, który notabene doczekał się odrębnego hasła w niemieckojęzycznej Wikipedii - o spędzeniu do stodoły i spaleniu 300-400 Żydów oraz zagrabieniu ich majątku i domów przez „katolickich współmieszkańców” - z komentarzem:
Takie wydarzenia są bolesne dla Polaków, którzy zawsze postrzegali się w roli ofiar i jedyną winę za wszelkie zbrodnie podczas wojny przypisywano Niemcom…
Oto, mówiąc wprost, mamy do czynienia z niemieckim eksportem i polskim importem śmierci, holokaustu i antysemityzmu, trupów z niemieckiej szafy i kąpielą w zakrwawionym błocie.
Jeśli ktoś się bał, to nie Niemców. Jeżeli niemiecki oficer widział mnie na ulicy i nie miał rozkazu aresztowania mnie, nie musiałem się niczego bać. Ale gdy polski sąsiad zauważył, że kupiłem więcej chleba, niż przyjęto, tego musiałem się bać
—skarżył się kilka lat temu w dzienniku „Die Welt” szef polskiej dyplomacji (sic!) Władysław Bartoszewski, którego imieniem nazwana została jedna z sal w niemieckiej ambasadzie w Warszawie.
Wszak był to „największy przyjaciel Niemiec”. Niebezpodstawne będzie przypomnienie, że w chwili realizacji serialu „Nasze matki, nasi ojcowie” reżyser Philipp Kadelbach mial niespełna czterdzieści lat. Także jego poglądy ukształtowane zostały zarówno przez rodzimą jak i zagraniczną narrację, będącą pochodną tej pierwszej.
„Polskie obozy zagłady” (po angielsku „Polish death camps”, po niemiecku „polnische Vernichtungslager”), „Polskie obozy koncentracyjne” („Polish concentration camps”/„polnische Konzentrationslager”), „polskie domy śmierci” („Polish death houses”/„polnische Häuser des Todes”), „Polish Holocaust”, „Nazi Poland”… - wszystkie te określenia, zaczerpnąłem z tak znanych w świecie dzienników, jak amerykański „New York Times”, „Los Angeles Times”, brytyjski „Guardian”, z włoskich gazet „La Repubblica”, „La Stampa”, „Corriere della Sera”, czy z hiszpańskiej „Publico”. Implikują one koszmarną potwarz, że my, Polacy, jesteśmy narodem splamionym ludobójstwem. Polonizacji niemieckich zbrodni dokonały też takie medialne giganty, jak amerykański koncern ABC i CBS. Co kuriozalne i szczególnie odrażajace, „polskie obozy śmierci” pojawiają się często w publikacjach niemieckich gazet - narodu rzeczywistych twórców i sprawców planowego ludobójstwa: były zarówno na łamach bulwarowego „Bilda”, jak i opiniotwórczych dzienników czy tygodników „Die Welt”, „Süddeutsche Zeitung”, „Der Tagesspiegel”, „Die Zeit”, „Der Spiegel”, „Focus”, „Stern”, użyła je agencja Deutsche Presse Agentur, czy kanał telewizji publicznej ZDF. Używają ich też pomniejsze, regionalne gazety, jak np. „Thurgauer Zeitung”, „Junge Welt” i „Märkische Allgemeine Zeitung” - ta ostatnia relacjonowała wycieczkę niemieckich uczniów do… „polnisches KZ Auschwitz”. Pojęcia takie jak „polski obóz w Majdanku” i „polnische Konzentrationslager” znalazły się w książce dla uczniów niemieckich szkół, wydanej przez Federalną Centralę Kształcenia Politycznego w blisko milionowym nakładzie…
To my, Polacy, mamy w oczach świata uchodzić za naród zbrodniarzy. Trzeba być skończonym durniem, żeby w świetle prawa akceptować tę potwarz. Interwencje i sprostowania po fakcie, których nikt nie czyta, zdają się jak umarłemu kadzidło. To samo można powiedzieć o sporadycznych dotąd procesach, wytaczanych przez osoby prywatne, przez zbulwersowane do szpiku kości polskie ofiary niemieckich zbrodni. Efekt jest taki, jaki jest, że w obiegowej opinii wielu krajów to my uchodzimy za budowniczych kombinatów śmierci, że wspomnę tylko „przejęzyczenie” wówczas prezydenta USA Baracka Obamy, który na okoliczność przyznania Janowi Karskiemu Medalu Wolności powiedział, co cytuję za stenogramem zamieszczonym po tej uroczystości w Białym Domu na stronach internetowych whitehouse.gov:
Bojownicy ruchu oporu przekazali mu (Karskiemu), że dochodzi do mordowania Żydów na masową skalę, przeszmuglowali go do warszawskiego getta i polskiego obozu śmierci, aby „zobaczył na własne oczy zagładę Żydów”…
W kwestii formalnej, wystąpienia Obamy słuchał obecny tam były szef polskiej dyplomacji Adam Rotfeld, urodzony w rodzinie żydowskiej, który być może żyje dziś dzięki temu, że podczas wojny ukrywano go w klasztorze. Ale, podobno… nie dosłyszał, czy też nie chciał zwrócić uwagi prezydentowi USA, bo byłoby to „niezręczne”… Gdzie jest wola, tam znajdują się możliwości. W 2007r., wiceminister kultury Tomasz Merta zdołał wymóc na UNESCO przyjęcie zapisu mylącej nazwy oświęcimskiego muzeum, która odtąd brzmi: „Auschwitz-Birkenau. Niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny i zagłady”.
Tej woli, niestety zazwyczaj brakowało. Jak wtedy, gdy kilka lat temu polska prokuratura odmówiła wszczęcia postępowania wobec niemieckiego dziennika „Rheinische Post”, który w tekście o losach ofiar wojny rozpętanej przez III Rzeszę pisał, że: „przeżyły polskie obozy zagłady i polskie getta”.
Pozew przeciw „Rheinische Post” złożyli Anna Halves i Józef Galiński ze Związku Polaków w Niemczech „Rodło”. Jednak prokuratura nie dopatrzyła się w nim podstaw do wszczęcia postepowania. Jej absurdalne uzasadnienie brzmiało:
Sformułowanie »polskie obozy zagłady« choć wyjątkowo niefortunne, nie miało na celu wskazania, iż obozy takie zakładali Polacy, a jedynie, iż położone one były na ziemiach polskich…
—tłumaczyła prokurator Mariola Reda-Pieczeniewska. Lepszego „adwokata” Niemcy nie mogli sobie wyobrazić. Mają ich de facto wielu. Był nim na przykład tłumaczony i nobilitowany w Niemczech do roli autorytetu pisarz Andrzej Szczypiorski. Ów „apologeta” zasad etyczno-moralnych i rzecznik pojednania tak oto charakteryzował własny naród:
Cechy charakterystyczne polskiego społeczeństwa, to: alkoholizm, nieuczciwość, brak tolerancji względem inaczej myślących, nieposzanowanie pracy, zarówno cudzej jak i własnej.
Już po jego śmierci wyszło na jaw, że był to obłudny kapuś, który donosił bezpiece nawet na swoich rodziców, nagrywał ich i pomagał w założeniu podsłuchu w ich warszawskim mieszkaniu. Przykładami oczerniania najbliższych, całego narodu i własnego kraju można sypać jak z rękawa. Bywają nimi pseudonaukowcy, naukowcy, dziennikarze, a nawet redakcje, że wspomnę cover story z „Przekroju”, pt. „My, Polacy, zabójcy Żydów”, z płonącą gwiazdą Dawida i polską flagą na okładce. Goniący w piętkę tygodnik postanowił zwrócić na siebie uwage czytelników tekstem, w którym wszyscy obarczeni zostaliśmy zbiorową współwiną za getta, obozy koncentracyjne i komory gazowe. W tym temacie wręcz bryluje Jan Tomasz Gross, socjolog z wykształcenia i historyk-amator, który z rzekomego polskiego antysemityzmu uczynił sobie sposób na zarobkowanie, autor treblinkowego „Złote żniwa”, „Sąsiadów” z Jedwabnego i „Strachu” o pogromie kieleckim. Nic to, że zdjęcie z Treblinki nie było zrobione w Treblince, że aż roi się w nich od kłamstw, nieścisłości i jednoznacznej, naciąganej interpretacji zdarzeń, przesłanie poszło w świat: to Polacy wyrywali żydowskim trupom złote zęby, a jeśli nawet nie w Treblince, to gdzie indziej, to my, Polacy, naród który poniósł największe ofiary niemieckich zbrodni byliśmy… pomagierami Hitlera.
Wszędzie tam, gdzie Żydzi byli złupieni, wyklęci, zdradzeni albo zabici przez swych sąsiadów, ich pojawienie się po wojnie wywoływało u Polaków mieszankę wstydu i pogardy (…). Ale gdy polskie społeczeństwo okazało się niezdolne do żałoby po zabitych żydowskich sąsiadach, mogło albo ich się pozbyć, albo żyć dalej w hańbie
—wywodził Gross w eseju o „jadowitym, polskim antysemityzmie”.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
„Śmierć jest mistrzem z Niemiec”, pisał przed lat po niemiecku Paul Celan, a właściwie Paul Antschel, w swej „Fudze śmierci” („Die Todesfuge”). Wiedział, o czym pisał, na podstawie tragicznych losów jego rodziny.
To wstyd, że żadna żydowska instytucja nie może istnieć bez policyjnej ochrony
—powiedziała kanclerz Angela Merkel na marginesie Dnia Pamięci o Ofiarach Holokaustu o antysemityzmie w dzisiejszych Niemczech. Ale to Warszawa, to Polska ma dziś uchodzić za brunatne siedlisko Europy, jak pisze przydatna idiotka Gabrielle Lesser w niszowym, lewicowym dzienniku „die tageszeitung”. Nie pierwszy to tekst tego dziennikarskiego pokurcza, który w samych Niemczech ma autorytet spłuczki klozetowej, ale - nie ma co kryć - rzeczywiście jest przydatna. Opisywany przez nią od lat „las rąk wznoszących się w hitlerowskim pozdrowieniu” i „Polacy ryczący >>Sieg Heil!<<”, co widzi niemal za każdym rogiem w naszym kraju doskonale wpisuje się w pielęgnowaną od lat narrację, że śmierć nie była mistrzem z Niemiec, że holokaust to dzieło wielojęzyczne, wielonarodowe, z nami, Polakami w jednej z czołowych ról.
Obrzydliwość! Poniekąd rozumiem Niemców. Jeśli nie da się zmyć tego grzechu, to przynajmniej można się nim podzielić. I taka jest też niepisana wykładnia wielopłaszczyznowych działań niemieckiej propagandy od zakończenia wojny. Jej wypadkową była emitowany na całym świecie telewizyjna trylogia pt. „Nasze matki, nasi ojcowie”, w której Niemka ratuje żydowskiego krawca, zaś odrażającymi antysemitami i złodziejami są bandyci z Armii Krajowej, dowodzeni przez typa z kilkoma zegarkami na przedramieniu. Ta jedna z niezliczonych produkcji z fikcyjnymi postaciami i ich życiorysami ma jeden cel: udowodnienie kolektywnej niewinności Niemców i obarczenie innych kolektywną winą. Polska nadaje się do tego wyśmienicie. I to z kilku względów. We wspomnianym przeze mnie filmie historia zaczyna się dopiero w połowie 1941 r., tak jakby nie było wcześniejszej napaści na nasz kraj. Co prawda kłóci się to z rozpowszechnianiem w świecie określenia „polskie obozy koncentracyjne”, ale to znów uwiarygadniają doprawiający nam zbrodniczą, antysemicka gębę, zarówno niemieckie media, jak i nasi, polscy piewcy „prawdy” inaczej. „Czy polscy partyzanci byli rzeczywiście tak antysemiccy?”, spytał sam siebie największy tabloid w RFN, wysokonakładowy „Bild”, i objaśnił:
Armia Krajowa, której jednostki operowały jako ugrupowania partyzanckie, składała się z polskich nacjonalistów. Antysemityzm w jej szeregach był ekstremalnie rozpowszechniony. W ogóle antysemityzm był we wschodniej Europie silnie rozprzestrzeniony, co ułatwiało nazistom mordowanie europejskich Żydów.
Wszystko zgodnie z maksymą sprzed kilkuset lat autorstwa niemieckiego filozofa i pisarza Georga von Hardenberga, vel Novalisa: „Prawda jest formą pozoru, a pozór prawdy”. W teleserialu „Nasze matki, nasi ojcowie” można usłyszeć okrzyki po polsku: „Brać obrączki, zegarki i złote zęby…!”. Oto mamy w przenośni i dosłownie „Pokłosie” wspólnej polityki wizerunkowej, że nawiążę do istotnej cechy łączącej nas z Niemcami: i oni i my wydajemy książki i robimy filmy o… polskich żydożercach. Film Władysława Pasikowskiego, zrealizowany przy wsparciu Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i w międzynarodowej koprodukcji, jest tego najlepszym przykładem, który notabene doczekał się odrębnego hasła w niemieckojęzycznej Wikipedii - o spędzeniu do stodoły i spaleniu 300-400 Żydów oraz zagrabieniu ich majątku i domów przez „katolickich współmieszkańców” - z komentarzem:
Takie wydarzenia są bolesne dla Polaków, którzy zawsze postrzegali się w roli ofiar i jedyną winę za wszelkie zbrodnie podczas wojny przypisywano Niemcom…
Oto, mówiąc wprost, mamy do czynienia z niemieckim eksportem i polskim importem śmierci, holokaustu i antysemityzmu, trupów z niemieckiej szafy i kąpielą w zakrwawionym błocie.
Jeśli ktoś się bał, to nie Niemców. Jeżeli niemiecki oficer widział mnie na ulicy i nie miał rozkazu aresztowania mnie, nie musiałem się niczego bać. Ale gdy polski sąsiad zauważył, że kupiłem więcej chleba, niż przyjęto, tego musiałem się bać
—skarżył się kilka lat temu w dzienniku „Die Welt” szef polskiej dyplomacji (sic!) Władysław Bartoszewski, którego imieniem nazwana została jedna z sal w niemieckiej ambasadzie w Warszawie.
Wszak był to „największy przyjaciel Niemiec”. Niebezpodstawne będzie przypomnienie, że w chwili realizacji serialu „Nasze matki, nasi ojcowie” reżyser Philipp Kadelbach mial niespełna czterdzieści lat. Także jego poglądy ukształtowane zostały zarówno przez rodzimą jak i zagraniczną narrację, będącą pochodną tej pierwszej.
„Polskie obozy zagłady” (po angielsku „Polish death camps”, po niemiecku „polnische Vernichtungslager”), „Polskie obozy koncentracyjne” („Polish concentration camps”/„polnische Konzentrationslager”), „polskie domy śmierci” („Polish death houses”/„polnische Häuser des Todes”), „Polish Holocaust”, „Nazi Poland”… - wszystkie te określenia, zaczerpnąłem z tak znanych w świecie dzienników, jak amerykański „New York Times”, „Los Angeles Times”, brytyjski „Guardian”, z włoskich gazet „La Repubblica”, „La Stampa”, „Corriere della Sera”, czy z hiszpańskiej „Publico”. Implikują one koszmarną potwarz, że my, Polacy, jesteśmy narodem splamionym ludobójstwem. Polonizacji niemieckich zbrodni dokonały też takie medialne giganty, jak amerykański koncern ABC i CBS. Co kuriozalne i szczególnie odrażajace, „polskie obozy śmierci” pojawiają się często w publikacjach niemieckich gazet - narodu rzeczywistych twórców i sprawców planowego ludobójstwa: były zarówno na łamach bulwarowego „Bilda”, jak i opiniotwórczych dzienników czy tygodników „Die Welt”, „Süddeutsche Zeitung”, „Der Tagesspiegel”, „Die Zeit”, „Der Spiegel”, „Focus”, „Stern”, użyła je agencja Deutsche Presse Agentur, czy kanał telewizji publicznej ZDF. Używają ich też pomniejsze, regionalne gazety, jak np. „Thurgauer Zeitung”, „Junge Welt” i „Märkische Allgemeine Zeitung” - ta ostatnia relacjonowała wycieczkę niemieckich uczniów do… „polnisches KZ Auschwitz”. Pojęcia takie jak „polski obóz w Majdanku” i „polnische Konzentrationslager” znalazły się w książce dla uczniów niemieckich szkół, wydanej przez Federalną Centralę Kształcenia Politycznego w blisko milionowym nakładzie…
To my, Polacy, mamy w oczach świata uchodzić za naród zbrodniarzy. Trzeba być skończonym durniem, żeby w świetle prawa akceptować tę potwarz. Interwencje i sprostowania po fakcie, których nikt nie czyta, zdają się jak umarłemu kadzidło. To samo można powiedzieć o sporadycznych dotąd procesach, wytaczanych przez osoby prywatne, przez zbulwersowane do szpiku kości polskie ofiary niemieckich zbrodni. Efekt jest taki, jaki jest, że w obiegowej opinii wielu krajów to my uchodzimy za budowniczych kombinatów śmierci, że wspomnę tylko „przejęzyczenie” wówczas prezydenta USA Baracka Obamy, który na okoliczność przyznania Janowi Karskiemu Medalu Wolności powiedział, co cytuję za stenogramem zamieszczonym po tej uroczystości w Białym Domu na stronach internetowych whitehouse.gov:
Bojownicy ruchu oporu przekazali mu (Karskiemu), że dochodzi do mordowania Żydów na masową skalę, przeszmuglowali go do warszawskiego getta i polskiego obozu śmierci, aby „zobaczył na własne oczy zagładę Żydów”…
W kwestii formalnej, wystąpienia Obamy słuchał obecny tam były szef polskiej dyplomacji Adam Rotfeld, urodzony w rodzinie żydowskiej, który być może żyje dziś dzięki temu, że podczas wojny ukrywano go w klasztorze. Ale, podobno… nie dosłyszał, czy też nie chciał zwrócić uwagi prezydentowi USA, bo byłoby to „niezręczne”… Gdzie jest wola, tam znajdują się możliwości. W 2007r., wiceminister kultury Tomasz Merta zdołał wymóc na UNESCO przyjęcie zapisu mylącej nazwy oświęcimskiego muzeum, która odtąd brzmi: „Auschwitz-Birkenau. Niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny i zagłady”.
Tej woli, niestety zazwyczaj brakowało. Jak wtedy, gdy kilka lat temu polska prokuratura odmówiła wszczęcia postępowania wobec niemieckiego dziennika „Rheinische Post”, który w tekście o losach ofiar wojny rozpętanej przez III Rzeszę pisał, że: „przeżyły polskie obozy zagłady i polskie getta”.
Pozew przeciw „Rheinische Post” złożyli Anna Halves i Józef Galiński ze Związku Polaków w Niemczech „Rodło”. Jednak prokuratura nie dopatrzyła się w nim podstaw do wszczęcia postepowania. Jej absurdalne uzasadnienie brzmiało:
Sformułowanie »polskie obozy zagłady« choć wyjątkowo niefortunne, nie miało na celu wskazania, iż obozy takie zakładali Polacy, a jedynie, iż położone one były na ziemiach polskich…
—tłumaczyła prokurator Mariola Reda-Pieczeniewska. Lepszego „adwokata” Niemcy nie mogli sobie wyobrazić. Mają ich de facto wielu. Był nim na przykład tłumaczony i nobilitowany w Niemczech do roli autorytetu pisarz Andrzej Szczypiorski. Ów „apologeta” zasad etyczno-moralnych i rzecznik pojednania tak oto charakteryzował własny naród:
Cechy charakterystyczne polskiego społeczeństwa, to: alkoholizm, nieuczciwość, brak tolerancji względem inaczej myślących, nieposzanowanie pracy, zarówno cudzej jak i własnej.
Już po jego śmierci wyszło na jaw, że był to obłudny kapuś, który donosił bezpiece nawet na swoich rodziców, nagrywał ich i pomagał w założeniu podsłuchu w ich warszawskim mieszkaniu. Przykładami oczerniania najbliższych, całego narodu i własnego kraju można sypać jak z rękawa. Bywają nimi pseudonaukowcy, naukowcy, dziennikarze, a nawet redakcje, że wspomnę cover story z „Przekroju”, pt. „My, Polacy, zabójcy Żydów”, z płonącą gwiazdą Dawida i polską flagą na okładce. Goniący w piętkę tygodnik postanowił zwrócić na siebie uwage czytelników tekstem, w którym wszyscy obarczeni zostaliśmy zbiorową współwiną za getta, obozy koncentracyjne i komory gazowe. W tym temacie wręcz bryluje Jan Tomasz Gross, socjolog z wykształcenia i historyk-amator, który z rzekomego polskiego antysemityzmu uczynił sobie sposób na zarobkowanie, autor treblinkowego „Złote żniwa”, „Sąsiadów” z Jedwabnego i „Strachu” o pogromie kieleckim. Nic to, że zdjęcie z Treblinki nie było zrobione w Treblince, że aż roi się w nich od kłamstw, nieścisłości i jednoznacznej, naciąganej interpretacji zdarzeń, przesłanie poszło w świat: to Polacy wyrywali żydowskim trupom złote zęby, a jeśli nawet nie w Treblince, to gdzie indziej, to my, Polacy, naród który poniósł największe ofiary niemieckich zbrodni byliśmy… pomagierami Hitlera.
Wszędzie tam, gdzie Żydzi byli złupieni, wyklęci, zdradzeni albo zabici przez swych sąsiadów, ich pojawienie się po wojnie wywoływało u Polaków mieszankę wstydu i pogardy (…). Ale gdy polskie społeczeństwo okazało się niezdolne do żałoby po zabitych żydowskich sąsiadach, mogło albo ich się pozbyć, albo żyć dalej w hańbie
—wywodził Gross w eseju o „jadowitym, polskim antysemityzmie”.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/378734-trupy-z-niemieckiej-szafy-mierzi-mnie-to-czcze-gadanie-co-powinnismy-co-nalezy-w-walce-o-nasza-zbiorowa-godnosc?strona=1