Sytuacja, która została wytworzona poprzez wszczęcie wobec Polski unijnego postępowania w związku ze słynnym artykułem 7, nie pozwala polskim władzom na wycofanie się. A tym, którym zależy na kontynuacji tego, co w realizowanym przez PiS projekcie IV RP uważają za dobre, nakazuje – mimo wszystkich zastrzeżeń i mimo przekonania, iż tego, co się dzieje, można było w dużej mierze uniknąć bez zarzucenia realnego przekształcania Polski – udzielić tym władzom poparcia w nieuniknionej konfrontacji. Nawet, jeśli za decyzje, które do tej sytuacji doprowadziły, i za stojącą za tymi decyzjami filozofię te władze się (tak jak ja) wcześniej krytykowało.
Wycofać się z tego położenia nie można, bowiem byłoby to powszechnie uznane za kapitulację. A kapitulacja przyniosłaby bardzo złe skutki i na płaszczyźnie wewnętrznej, i zewnętrznej. Zagroziłaby uruchomieniem procesów, których dynamika mogłaby (nie na pewno, ale nie jest to nieprawdopodobne) w krótkiej perspektywie czasowej władzę politycznie sparaliżować. Czyli osiągnąć efekt, na który u schyłku 2015 roku liczyli twórcy przyjętej wtedy przez opozycję strategii masowych ulicznych protestów i delegitymizowania rządzących. Co doprowadzić miało do czegoś w rodzaju biernego strajku administracji, a także menagementu spółek skarbu państwa oraz drastycznych spadków notowań sondażowych, i na skutek tego zrejterowania sprawujących władzę na pozycje bieżącego zarządzania - bez ambicji dokonywania jakichkolwiek poważnych zmian na jakimkolwiek polu.
Nie można się więc wycofywać. Nie ze względu na prestiż, tylko na realne skutki wycofania. Mimo że, paradoksalnie, tę pułapkę PiS w dużej mierze zastawił sam na siebie. Bo, powtórzmy, można było postępować inaczej, ale to są już żale nad rozlanym mlekiem.
Jest coś zaskakującego w sposobie, w jaki na wszczęcie przez Komisję Europejską procedury wobec Polski zareagowały elity IVRP.
Elity IV RP - będę używał tego określenia. Choć bowiem formacja IVRP jako całość i składa się, i w jakimś sensie reprezentuje, w odróżnieniu od konkurencyjnej formacji IIIRP, w dużej mierze warstwy społecznie nie uprzywilejowane, to po ponad dwóch latach rządzenia, przejęcia wszystkich możliwych, w tym lukratywnych stanowisk oraz mediów nie sposób nie dostrzegać, że posiada ona własne elity. Elity, szersze niż wąskie jednak grono polityków PiS, które bynajmniej nie są już, jak wciąż chciałyby się postrzegać, przemykającym się gdzieś przez bagna oddziałkiem Żołnierzy Wyklętych, tylko – właśnie – elitami pełną gębą, których elitarny status, choć podlejszy niż elit IIIRP, jest zarazem oczywisty. I choć przyszłe wydarzenia mogą negatywnie wpłynąć na przyszłe losy wielu ich członków, to zarazem ów status tej grupy jako całości raczej nie jest chwilowym fenomenem. Elity, które realizują nie tylko swoje poglądy (z którymi w sporej mierze sympatyzuję), ale też, splecione z tymi poglądami, własne interesy.
Które to splecenie, dodajmy, jest sytuacją w sensie i społecznym, i historycznym, i intelektualnym typową. Banalną wręcz; poglądy konkurentów, czyli elit IIIRP, też splatają się harmonijnie z ich interesami.
Wracając do reakcji elit IVRP na wszczęcie procedury wobec Polski – nie dziwi ich gniew. Zaskakuje raczej ich zaskoczenie.
To zaskoczenie jest bardzo pouczające, bo przecież ku takiemu obrotowi wydarzeń szło od dawna. Od dawna bowiem polskie władze czyniły wszystko, co mogły, by podkreślić iż realizują w naszym kraju model niekompatybilny z preferowanym przez Unię. Przy czym niekompatybilność nie jest tu klasyfikacją negatywną. Jest stwierdzeniem dość oczywistego faktu.
Pól konfliktu z Unią (czy, szerzej, z Zachodem) wytworzono od jesieni 2015 ogromną ilość. A te najważniejsze (Trybunał Konstytucyjny i sądownictwo) tworzą koherentny obraz kraju, w którym poddaje się władzy polityków obszary, których autonomia jest przez Zachód traktowana jako podstawowa cecha tegoż Zachodu, jako podstawowy wskaźnik kompatybilności danego kraju z owym Zachodem. „W Polsce rząd ma nominować sędziów!” – taki komunikat ludzie Zachodu odbierają jako perspektywę obcą i przerażającą. Kiedy parę miesięcy temu zwiedzałem brukselskie muzeum historii Europy, dokładnie tak w trakcie kuluarowej rozmowy o Polsce reagował np.duński profesor, który poza tym tak samo jak ja oburzał się na lewacką narrację, aplikowaną przez twórców tegoż muzeum, i ewidentnie sytuuje się na prawo od europejskiego mainstreamu.
To absurd i hipokryzja, przecież w krajach Zachodu też władza polityczna ma wpływ na nominacje sędziów i ich awanse! – odpowiedzą zwolennicy reform, dokonywanych przez polskie władze. I formalnie będą mieli rację. Bo to fakt, w wielu państwach zachodniej części kontynentu uprawnienia ministrów, prezydentów i parlamentów są w tych sprawach duże, porównywalne z nowymi polskimi. Co więcej, również władze publicznych mediów są tam powoływane przez władze polityczne.
Tylko że nawet dosłownie takie same zapisy prawne i procedury na wejściu nie oznaczają takiego samego rezultatu na wyjściu. Decyduje panująca kultura życia publicznego. A tak jest w Polsce i w starych demokracjach Zachodu zupełnie inna.
Na Zachodzie sędziowie są produktem establishmentu. A ten jest zasadniczo jeden. Zasadniczo zjednoczony. Istnieją w nim, oczywiście, podziały. Ale są oswojone i w porównaniu z tymi, dzielącymi u nas elity III i IV RP – niewielkie. Wybory nie oznaczają tam – przynajmniej przez kilkadziesiąt lat nie oznaczały – trzęsienia ziemi, tylko konieczność niewielkiej korekty realizowanej przez aparat państwowy polityki. Ograniczonego posunięcia się przegranych polityków i związanej z nimi części establishmentu. Posunięcia się również z definicji tymczasowego – bo za cztery czy pięć lat będą kolejne wybory, wtedy zapewne trochę będą musieli się posunąć ci, którzy dziś zajęli więcej miejsca, zaś ci, którzy dziś się posunęli będą mieli możliwość rozprostowania kości…
Nie muszę tłumaczyć, że w Polsce jest zupełnie inaczej. Że obie strony, inaczej niż na Zachodzie, nienawidzą się, i – inaczej niż na Zachodzie - marzą o wzajemnej politycznej eksterminacji. W tej sytuacji wprowadzenie w Polsce praw nawet tożsamych z obowiązującymi na Zachodzie oznacza de facto tworzenie sytuacji zupełnie innej niż na Zachodzie. To trochę tak, jakby przepisy pozwalające na posiadanie broni palnej, stworzone w społeczeństwie nie używających alkoholu i od dzieciństwa trenowanych w unikaniu agresji wegetarian, wprowadzić w kraju pijanych, wojowniczych kanibali.
Również argument, że po prostu teraz nadrabiamy to, czego przeprowadzenia zaniechaliśmy na przełomie lat 80 i 90, czyli teraz dopiero ostatecznie zrywamy z dyktatorskim systemem, nie ma wśród ludzi Zachodu większej nośności. Bo jednak upływ czasu ma tu znaczenie - przez prawie 30 lat Zachód przywykł do myśli, że nie ma u nas sytuacji rewolucyjnej. Że jest już u nas mniej więcej tak, jak właśnie na Zachodzie (nota bene, zapanowanie tam tego przekonania było zresztą na wielu polach dla nas bardzo korzystne). Wytłumaczyć, że oto to wszystko było iluzją, i Polska „po prostu” i „tylko” cofa się magicznie do ‘89 roku, ale to jest naturalne, konieczne i tylko na chwilę, i nie ma nic wspólnego z zagrożeniem wolności obywatelskich, jest w naturalny sposób przyjmowane podejrzliwie.
Tym bardziej, że – to już raczej wtręt – Zachód (w tym Ameryka) nigdy nie sympatyzował z ideą przeprowadzenia na Wschodzie dekomunizacji, rozumianej jako rewolucja społeczna i wyparcie z pozycji komunistycznych elit. Chciał żeby rozpadł się Układ Warszawski, i żeby przestał istnieć system realnego socjalizmu, bo tenże i był w sprzeczności z ideami elit Zachodu, i – będąc jednak jakąś tam systemową alternatywą – zagrażał ich światowej dominacji. Ale to tyle, i jakiejś większej odrazy wobec komunistycznych elit Zachód raczej nie przejawiał. Odwrotnie – zmianę wyobrażał sobie jako przeciągnięcie ich na swoją stronę. Wszystkie szczodre systemy stypendialne, uruchomione na Zachodzie jeszcze w latach 60 i trwające aż do lat 90, nakierowane były przecież na młodych przedstawicieli wschodnich elit. I miały na celu nie tylko przekonanie ich o wyższości wolnego rynku i demokracji, ale też, a może przede wszystkim, iż Zachód wcale nie chce, aby ewentualna wielka zmiana w ich krajach musiała automatycznie oznaczać zakwestionowanie ich politycznej i społecznej pozycji.
To też powoduje, iż argument pt. „ale teraz musimy wreszcie dokończyć dekomunizację!” nie jest przez ludzi Zachodu, łagodnie mówiąc, przyjmowany jako oczywisty.
Nie czuję się powołanym do rozstrzygnięcia, czy wszczęcie przeciw Polsce procedury jest zgodne z unijnym prawem, czy też stanowi nadużycie i próbę rozepchnięcia tego prawa. Jeśli jednak naszego stanowiska nie podzieli zdecydowana większość europejskich państw, to jeśli nawet mamy tu formalną rację, nic to nie zmieni.
CIĄG DALSZY NA NASTĘPNEJ STRONIE.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Sytuacja, która została wytworzona poprzez wszczęcie wobec Polski unijnego postępowania w związku ze słynnym artykułem 7, nie pozwala polskim władzom na wycofanie się. A tym, którym zależy na kontynuacji tego, co w realizowanym przez PiS projekcie IV RP uważają za dobre, nakazuje – mimo wszystkich zastrzeżeń i mimo przekonania, iż tego, co się dzieje, można było w dużej mierze uniknąć bez zarzucenia realnego przekształcania Polski – udzielić tym władzom poparcia w nieuniknionej konfrontacji. Nawet, jeśli za decyzje, które do tej sytuacji doprowadziły, i za stojącą za tymi decyzjami filozofię te władze się (tak jak ja) wcześniej krytykowało.
Wycofać się z tego położenia nie można, bowiem byłoby to powszechnie uznane za kapitulację. A kapitulacja przyniosłaby bardzo złe skutki i na płaszczyźnie wewnętrznej, i zewnętrznej. Zagroziłaby uruchomieniem procesów, których dynamika mogłaby (nie na pewno, ale nie jest to nieprawdopodobne) w krótkiej perspektywie czasowej władzę politycznie sparaliżować. Czyli osiągnąć efekt, na który u schyłku 2015 roku liczyli twórcy przyjętej wtedy przez opozycję strategii masowych ulicznych protestów i delegitymizowania rządzących. Co doprowadzić miało do czegoś w rodzaju biernego strajku administracji, a także menagementu spółek skarbu państwa oraz drastycznych spadków notowań sondażowych, i na skutek tego zrejterowania sprawujących władzę na pozycje bieżącego zarządzania - bez ambicji dokonywania jakichkolwiek poważnych zmian na jakimkolwiek polu.
Nie można się więc wycofywać. Nie ze względu na prestiż, tylko na realne skutki wycofania. Mimo że, paradoksalnie, tę pułapkę PiS w dużej mierze zastawił sam na siebie. Bo, powtórzmy, można było postępować inaczej, ale to są już żale nad rozlanym mlekiem.
Jest coś zaskakującego w sposobie, w jaki na wszczęcie przez Komisję Europejską procedury wobec Polski zareagowały elity IVRP.
Elity IV RP - będę używał tego określenia. Choć bowiem formacja IVRP jako całość i składa się, i w jakimś sensie reprezentuje, w odróżnieniu od konkurencyjnej formacji IIIRP, w dużej mierze warstwy społecznie nie uprzywilejowane, to po ponad dwóch latach rządzenia, przejęcia wszystkich możliwych, w tym lukratywnych stanowisk oraz mediów nie sposób nie dostrzegać, że posiada ona własne elity. Elity, szersze niż wąskie jednak grono polityków PiS, które bynajmniej nie są już, jak wciąż chciałyby się postrzegać, przemykającym się gdzieś przez bagna oddziałkiem Żołnierzy Wyklętych, tylko – właśnie – elitami pełną gębą, których elitarny status, choć podlejszy niż elit IIIRP, jest zarazem oczywisty. I choć przyszłe wydarzenia mogą negatywnie wpłynąć na przyszłe losy wielu ich członków, to zarazem ów status tej grupy jako całości raczej nie jest chwilowym fenomenem. Elity, które realizują nie tylko swoje poglądy (z którymi w sporej mierze sympatyzuję), ale też, splecione z tymi poglądami, własne interesy.
Które to splecenie, dodajmy, jest sytuacją w sensie i społecznym, i historycznym, i intelektualnym typową. Banalną wręcz; poglądy konkurentów, czyli elit IIIRP, też splatają się harmonijnie z ich interesami.
Wracając do reakcji elit IVRP na wszczęcie procedury wobec Polski – nie dziwi ich gniew. Zaskakuje raczej ich zaskoczenie.
To zaskoczenie jest bardzo pouczające, bo przecież ku takiemu obrotowi wydarzeń szło od dawna. Od dawna bowiem polskie władze czyniły wszystko, co mogły, by podkreślić iż realizują w naszym kraju model niekompatybilny z preferowanym przez Unię. Przy czym niekompatybilność nie jest tu klasyfikacją negatywną. Jest stwierdzeniem dość oczywistego faktu.
Pól konfliktu z Unią (czy, szerzej, z Zachodem) wytworzono od jesieni 2015 ogromną ilość. A te najważniejsze (Trybunał Konstytucyjny i sądownictwo) tworzą koherentny obraz kraju, w którym poddaje się władzy polityków obszary, których autonomia jest przez Zachód traktowana jako podstawowa cecha tegoż Zachodu, jako podstawowy wskaźnik kompatybilności danego kraju z owym Zachodem. „W Polsce rząd ma nominować sędziów!” – taki komunikat ludzie Zachodu odbierają jako perspektywę obcą i przerażającą. Kiedy parę miesięcy temu zwiedzałem brukselskie muzeum historii Europy, dokładnie tak w trakcie kuluarowej rozmowy o Polsce reagował np.duński profesor, który poza tym tak samo jak ja oburzał się na lewacką narrację, aplikowaną przez twórców tegoż muzeum, i ewidentnie sytuuje się na prawo od europejskiego mainstreamu.
To absurd i hipokryzja, przecież w krajach Zachodu też władza polityczna ma wpływ na nominacje sędziów i ich awanse! – odpowiedzą zwolennicy reform, dokonywanych przez polskie władze. I formalnie będą mieli rację. Bo to fakt, w wielu państwach zachodniej części kontynentu uprawnienia ministrów, prezydentów i parlamentów są w tych sprawach duże, porównywalne z nowymi polskimi. Co więcej, również władze publicznych mediów są tam powoływane przez władze polityczne.
Tylko że nawet dosłownie takie same zapisy prawne i procedury na wejściu nie oznaczają takiego samego rezultatu na wyjściu. Decyduje panująca kultura życia publicznego. A tak jest w Polsce i w starych demokracjach Zachodu zupełnie inna.
Na Zachodzie sędziowie są produktem establishmentu. A ten jest zasadniczo jeden. Zasadniczo zjednoczony. Istnieją w nim, oczywiście, podziały. Ale są oswojone i w porównaniu z tymi, dzielącymi u nas elity III i IV RP – niewielkie. Wybory nie oznaczają tam – przynajmniej przez kilkadziesiąt lat nie oznaczały – trzęsienia ziemi, tylko konieczność niewielkiej korekty realizowanej przez aparat państwowy polityki. Ograniczonego posunięcia się przegranych polityków i związanej z nimi części establishmentu. Posunięcia się również z definicji tymczasowego – bo za cztery czy pięć lat będą kolejne wybory, wtedy zapewne trochę będą musieli się posunąć ci, którzy dziś zajęli więcej miejsca, zaś ci, którzy dziś się posunęli będą mieli możliwość rozprostowania kości…
Nie muszę tłumaczyć, że w Polsce jest zupełnie inaczej. Że obie strony, inaczej niż na Zachodzie, nienawidzą się, i – inaczej niż na Zachodzie - marzą o wzajemnej politycznej eksterminacji. W tej sytuacji wprowadzenie w Polsce praw nawet tożsamych z obowiązującymi na Zachodzie oznacza de facto tworzenie sytuacji zupełnie innej niż na Zachodzie. To trochę tak, jakby przepisy pozwalające na posiadanie broni palnej, stworzone w społeczeństwie nie używających alkoholu i od dzieciństwa trenowanych w unikaniu agresji wegetarian, wprowadzić w kraju pijanych, wojowniczych kanibali.
Również argument, że po prostu teraz nadrabiamy to, czego przeprowadzenia zaniechaliśmy na przełomie lat 80 i 90, czyli teraz dopiero ostatecznie zrywamy z dyktatorskim systemem, nie ma wśród ludzi Zachodu większej nośności. Bo jednak upływ czasu ma tu znaczenie - przez prawie 30 lat Zachód przywykł do myśli, że nie ma u nas sytuacji rewolucyjnej. Że jest już u nas mniej więcej tak, jak właśnie na Zachodzie (nota bene, zapanowanie tam tego przekonania było zresztą na wielu polach dla nas bardzo korzystne). Wytłumaczyć, że oto to wszystko było iluzją, i Polska „po prostu” i „tylko” cofa się magicznie do ‘89 roku, ale to jest naturalne, konieczne i tylko na chwilę, i nie ma nic wspólnego z zagrożeniem wolności obywatelskich, jest w naturalny sposób przyjmowane podejrzliwie.
Tym bardziej, że – to już raczej wtręt – Zachód (w tym Ameryka) nigdy nie sympatyzował z ideą przeprowadzenia na Wschodzie dekomunizacji, rozumianej jako rewolucja społeczna i wyparcie z pozycji komunistycznych elit. Chciał żeby rozpadł się Układ Warszawski, i żeby przestał istnieć system realnego socjalizmu, bo tenże i był w sprzeczności z ideami elit Zachodu, i – będąc jednak jakąś tam systemową alternatywą – zagrażał ich światowej dominacji. Ale to tyle, i jakiejś większej odrazy wobec komunistycznych elit Zachód raczej nie przejawiał. Odwrotnie – zmianę wyobrażał sobie jako przeciągnięcie ich na swoją stronę. Wszystkie szczodre systemy stypendialne, uruchomione na Zachodzie jeszcze w latach 60 i trwające aż do lat 90, nakierowane były przecież na młodych przedstawicieli wschodnich elit. I miały na celu nie tylko przekonanie ich o wyższości wolnego rynku i demokracji, ale też, a może przede wszystkim, iż Zachód wcale nie chce, aby ewentualna wielka zmiana w ich krajach musiała automatycznie oznaczać zakwestionowanie ich politycznej i społecznej pozycji.
To też powoduje, iż argument pt. „ale teraz musimy wreszcie dokończyć dekomunizację!” nie jest przez ludzi Zachodu, łagodnie mówiąc, przyjmowany jako oczywisty.
Nie czuję się powołanym do rozstrzygnięcia, czy wszczęcie przeciw Polsce procedury jest zgodne z unijnym prawem, czy też stanowi nadużycie i próbę rozepchnięcia tego prawa. Jeśli jednak naszego stanowiska nie podzieli zdecydowana większość europejskich państw, to jeśli nawet mamy tu formalną rację, nic to nie zmieni.
CIĄG DALSZY NA NASTĘPNEJ STRONIE.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/373322-teraz-nie-mozna-sie-cofnac-ale-tej-sytuacji-z-art-7-mozna-bylo-uniknac