Unia naprawdę nie jest ani sojuszem wojskowym, ani dawną Europejską Wspólnotą Gospodarczą. Naprawdę jest obszarem, integrowanym przez pewne wspólne wyobrażenia i instytucje. Te wyobrażenia ewoluują, te instytucje przekształcają się wraz z tą ewolucją. To, co następuje między Unią a naszym krajem, może być właśnie przejawem takiej ewolucji. Być może nieświadomie przyspieszyliśmy ją, być może wręcz ukierunkowaliśmy. W stronę, dodajmy, którą uważamy za złą.
Unia jest zarazem rzeczywistością, w której wielkie, większe niż w poszczególnych krajach członkowskich znaczenie ma polityczna wola największych graczy. W ramach procedur unijnych miewa ona nieformalną ale realną przewagę nad literą unijnego prawa (znów – inaczej niż wewnątrz poszczególnych wchodzących w skład UE państw). My w ciągu ostatnich dwóch lat zantagonizowaliśmy się nie tylko z instytucjami unijnymi, ale i z wielkimi graczami. W efekcie nie ma teraz w Unii nikogo ważnego, kto życzyłby nam dobrze, czy też – mówiąc językiem bardziej politycznym – uważałby, iż jego interes nakazuje mu stanąć po naszej stronie.
Czy oznacza to, że – jak powiedział niedawno Robert Bogdański – gdybyśmy kupili caracale, nie byłoby problemu? Można by tu wszak dodać jeszcze reparacje… Nie uważam tak. Konflikt o unijną kompatybilność jest konfliktem rzeczywistym, bo ta kompatybilność jest dla Unii rzeczywiście ważna. Tak jak dla chrześcijańskich władców średniowiecznej Europy ważne było choćby formalne wyznawanie chrześcijaństwa przez ich partnerów. Religia nakazywała traktowanie takich jako przynajmniej formalnie równych sobie. A „wartości europejskie” są w Unii współczesnym substytutem religii.
Powiedziawszy to, dodam – gdybyśmy do naszej roli religijnych herezjarchów oszczędniej dodawali konflikty bilateralne, bylibyśmy z pewnością w sytuacji lepszej. Nie byłoby tak, że nie mielibyśmy konfliktu. Ale mielibyśmy mniej przeciwników, a tych których i tak mielibyśmy cechowałby mniejszy zapał. Własną niekompatybilność trzeba dawkować. A my jej nie tylko nie dawkujemy, ale wręcz sprawiamy wrażenie, że aktywnie poszukujemy obszarów, na których jeszcze nie zdołaliśmy jej odpowiednio jaskrawo zaznaczyć.
Dlaczego tak się stało? To efekt, rzecz jasna, nie jednej przyczyny.
Na pewną jedną z ważniejszych jest brak realnej wiedzy o współczesnym Zachodzie, dominujący niestety w elitach IVRP. To oczywiście nie dotyczy wszystkich ich członków. Ale dotyczy tak dużego odsetka pisowskich i okołopisowskich „decision and opinion makers”, że odgrywa dużą rolą.
Jest to, niestety, również w jakimś stopniu przypadłość samego Jarosława Kaczyńskiego. Jest on politykiem, strategiem, intelektualistą i teoretykiem wybitnym – ale wewnątrz kulturowych granic polskiej wspólnoty. To, co dzieje się poza tymi granicami, rozumie on wyłącznie teoretycznie. Wielka inteligencja pozwala nadrabiać wiele ograniczeń, ale tylko do pewnego stopnia.
Wielu zaś spośród tych przedstawicieli elit IV RP, którzy znają się na współczesnym Zachodzie lepiej, zarazem do tego stopnia nie lubi go z przyczyn ideologicznych, że wpływa to na ich postrzeganie rzeczywistości i możliwych lub niemożliwych do realizacji scenariuszy.
Ci prawicowi intelektualiści przypominają mi opisywanego mi niegdyś przez moją matkę dyrektora z Polskiego Radia z lat 60. To był przedwojenny komunista, który do Polski repatriował się z Belgii czy Francji dopiero po wojnie. Zachód znał więc dobrze. Pomimo to znany był z tego, że periodycznie wpadał do pomieszczeń, zajmowanych przez serwis zagraniczny, i zawsze od drzwi pytał o sytuację w Katandze, Indonezji, Kongu czy innej Boliwii. Prawdziwa, niewyartykułowana, ale czytelna dla adresatów tych pytań ich treść brzmiała: „czy wreszcie, czy już zaczęła się światowa rewolucja?!?”
Ów przedwojenny komunista, zajmujący dość wysokie stanowisko w PRL przypomina mi niektórych obecnych prawicowych intelektualistów. Tych, którzy tak nie cierpią współczesnej zachodniej Europy (skądinąd też za nią, jeśli mam być szczery, nie przepadam), że jak kania dżdżu wyczekują, iż już za chwileczkę, już za momencik Pan wreszcie ukarze wyznawców cywilizacji śmierci. Czego pierwszym objawem miałoby być popadnięcie Unii w kryzys tak ostry, że uniemożliwiający jej zajmowanie się czymkolwiek poza samą sobą.
Jeszcze przed chwilą taki obrót spraw wydawał się realny, i to była podstawowa nadzieja elit IVRP. Ale dziś widać, że choć ów kryzys trwa, to przebiega łagodniej niż wielu się spodziewało. Nie oznacza to, że się nie zaostrzy, że nie rozgorzeje do apokaliptycznych rozmiarów. Może i ta Unia się w końcu nawet rozpadnie, albo popadnie w upadek, nakazujący zachodnim elitom zredukowanie tego projektu do czegoś niewiele bardziej zintegrowanego niż dawna EWG. Ale nawet jeśli, to nie stanie się to w ciągu miesięcy (a na to przecież liczono) tylko lat. I to raczej (choć „nie jestem ja na tyle szalonym, żebym w Dzisiejszych Czasach co mniemał albo i nie mniemał”) nie roku-dwóch. A wyłącznie taka perspektywa czasowa pozwalałaby na uznanie konfliktu z Unią za element rzeczywistości, do którego można nie przykładać najwyższej wagi. I nie próbować ograniczyć go za cenę nawet daleko idących kompromisów.
A to splata się ze zjawiskiem wzajemnego, emocjonalnego nakręcania się zamkniętych w gabinetach facetów, którzy bardzo nie chcą (któż zresztą chce?) słuchać złych wiadomości. Wolą więc łudzić się nadzieją, że narastający konflikt da radę jakoś przeczekać. Że jakoś przejdzie bokiem. Tym bardziej, że wiedzą iż Szczebel Najwyższy, zajęty polską polityką, nie zareaguje dobrze na kiepskie informacje, dotyczące sfery zagranicznej.
Dlatego ci mężczyźni wolą czepiać się rozmaitych wieści i interpretacji, mających świadczyć o nadchodzącej pozytywnej zmianie. Że ktoś nam nieżyczliwy traci pozycję, że ktoś inny jest już zirytowany koniecznością ciągłego tracenia czasu na Polskę, że widać iż ktoś jeszcze inny traktuje obowiązek „napominania” polskich władz jako pańszczyznę, a wolałby zrobić z Polską jakiś obopólnie korzystny interes. Te wieści i interpretacje bywają nawet prawdziwe, tylko że nie unieważniają okoliczności znacznie ważniejszych, znacznie bardziej określających sytuację. Mówię tu o kontekście kompatybilności, o którym pisałem wyżej.
I dlatego mają podświadomą tendencję do reagowania na wszystkie sugestie, że może nie być tak różowo, a może wręcz zrobić się naprawdę źle jako na podszepty nie tylko kapitulanckie, ale i nieprawdziwe. A przede wszystkim motywowane osobistą słabością krytykujących, którzy nie tylko nie potrafią psychologicznie wytrzymać konfrontacji, ale też kierują się osobistymi aspiracjami do salonu IIIRP.
Wszystko to nie oznacza to oczywiście, abyśmy musieli stosować się do wrażliwości zachodnich partnerów. To jest nasz kraj, i mamy pełne prawo urządzać go tak, jak chcemy. Ale nie dziwmy się, że partnerzy nie muszą być wobec tego entuzjastyczni, i mogą uważać, że czyniąc to, co czynimy, dezawuujemy opinię o sobie samych jako o członkach tegoż Zachodu. Nie tego teoretycznego, historycznego, takiego jaki kiedyś był albo jaki powinien być według polskich prawicowych intelektualistów, tylko tego obecnego, realnego. Takiego, jak on sam siebie definiuje, do czego ma prawo takie samo, jak my do odrzucenia tej zdefiniowanej przez Zachód zachodniej tożsamości.
Innego Zachodu skądinąd naprawdę nie ma.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Unia naprawdę nie jest ani sojuszem wojskowym, ani dawną Europejską Wspólnotą Gospodarczą. Naprawdę jest obszarem, integrowanym przez pewne wspólne wyobrażenia i instytucje. Te wyobrażenia ewoluują, te instytucje przekształcają się wraz z tą ewolucją. To, co następuje między Unią a naszym krajem, może być właśnie przejawem takiej ewolucji. Być może nieświadomie przyspieszyliśmy ją, być może wręcz ukierunkowaliśmy. W stronę, dodajmy, którą uważamy za złą.
Unia jest zarazem rzeczywistością, w której wielkie, większe niż w poszczególnych krajach członkowskich znaczenie ma polityczna wola największych graczy. W ramach procedur unijnych miewa ona nieformalną ale realną przewagę nad literą unijnego prawa (znów – inaczej niż wewnątrz poszczególnych wchodzących w skład UE państw). My w ciągu ostatnich dwóch lat zantagonizowaliśmy się nie tylko z instytucjami unijnymi, ale i z wielkimi graczami. W efekcie nie ma teraz w Unii nikogo ważnego, kto życzyłby nam dobrze, czy też – mówiąc językiem bardziej politycznym – uważałby, iż jego interes nakazuje mu stanąć po naszej stronie.
Czy oznacza to, że – jak powiedział niedawno Robert Bogdański – gdybyśmy kupili caracale, nie byłoby problemu? Można by tu wszak dodać jeszcze reparacje… Nie uważam tak. Konflikt o unijną kompatybilność jest konfliktem rzeczywistym, bo ta kompatybilność jest dla Unii rzeczywiście ważna. Tak jak dla chrześcijańskich władców średniowiecznej Europy ważne było choćby formalne wyznawanie chrześcijaństwa przez ich partnerów. Religia nakazywała traktowanie takich jako przynajmniej formalnie równych sobie. A „wartości europejskie” są w Unii współczesnym substytutem religii.
Powiedziawszy to, dodam – gdybyśmy do naszej roli religijnych herezjarchów oszczędniej dodawali konflikty bilateralne, bylibyśmy z pewnością w sytuacji lepszej. Nie byłoby tak, że nie mielibyśmy konfliktu. Ale mielibyśmy mniej przeciwników, a tych których i tak mielibyśmy cechowałby mniejszy zapał. Własną niekompatybilność trzeba dawkować. A my jej nie tylko nie dawkujemy, ale wręcz sprawiamy wrażenie, że aktywnie poszukujemy obszarów, na których jeszcze nie zdołaliśmy jej odpowiednio jaskrawo zaznaczyć.
Dlaczego tak się stało? To efekt, rzecz jasna, nie jednej przyczyny.
Na pewną jedną z ważniejszych jest brak realnej wiedzy o współczesnym Zachodzie, dominujący niestety w elitach IVRP. To oczywiście nie dotyczy wszystkich ich członków. Ale dotyczy tak dużego odsetka pisowskich i okołopisowskich „decision and opinion makers”, że odgrywa dużą rolą.
Jest to, niestety, również w jakimś stopniu przypadłość samego Jarosława Kaczyńskiego. Jest on politykiem, strategiem, intelektualistą i teoretykiem wybitnym – ale wewnątrz kulturowych granic polskiej wspólnoty. To, co dzieje się poza tymi granicami, rozumie on wyłącznie teoretycznie. Wielka inteligencja pozwala nadrabiać wiele ograniczeń, ale tylko do pewnego stopnia.
Wielu zaś spośród tych przedstawicieli elit IV RP, którzy znają się na współczesnym Zachodzie lepiej, zarazem do tego stopnia nie lubi go z przyczyn ideologicznych, że wpływa to na ich postrzeganie rzeczywistości i możliwych lub niemożliwych do realizacji scenariuszy.
Ci prawicowi intelektualiści przypominają mi opisywanego mi niegdyś przez moją matkę dyrektora z Polskiego Radia z lat 60. To był przedwojenny komunista, który do Polski repatriował się z Belgii czy Francji dopiero po wojnie. Zachód znał więc dobrze. Pomimo to znany był z tego, że periodycznie wpadał do pomieszczeń, zajmowanych przez serwis zagraniczny, i zawsze od drzwi pytał o sytuację w Katandze, Indonezji, Kongu czy innej Boliwii. Prawdziwa, niewyartykułowana, ale czytelna dla adresatów tych pytań ich treść brzmiała: „czy wreszcie, czy już zaczęła się światowa rewolucja?!?”
Ów przedwojenny komunista, zajmujący dość wysokie stanowisko w PRL przypomina mi niektórych obecnych prawicowych intelektualistów. Tych, którzy tak nie cierpią współczesnej zachodniej Europy (skądinąd też za nią, jeśli mam być szczery, nie przepadam), że jak kania dżdżu wyczekują, iż już za chwileczkę, już za momencik Pan wreszcie ukarze wyznawców cywilizacji śmierci. Czego pierwszym objawem miałoby być popadnięcie Unii w kryzys tak ostry, że uniemożliwiający jej zajmowanie się czymkolwiek poza samą sobą.
Jeszcze przed chwilą taki obrót spraw wydawał się realny, i to była podstawowa nadzieja elit IVRP. Ale dziś widać, że choć ów kryzys trwa, to przebiega łagodniej niż wielu się spodziewało. Nie oznacza to, że się nie zaostrzy, że nie rozgorzeje do apokaliptycznych rozmiarów. Może i ta Unia się w końcu nawet rozpadnie, albo popadnie w upadek, nakazujący zachodnim elitom zredukowanie tego projektu do czegoś niewiele bardziej zintegrowanego niż dawna EWG. Ale nawet jeśli, to nie stanie się to w ciągu miesięcy (a na to przecież liczono) tylko lat. I to raczej (choć „nie jestem ja na tyle szalonym, żebym w Dzisiejszych Czasach co mniemał albo i nie mniemał”) nie roku-dwóch. A wyłącznie taka perspektywa czasowa pozwalałaby na uznanie konfliktu z Unią za element rzeczywistości, do którego można nie przykładać najwyższej wagi. I nie próbować ograniczyć go za cenę nawet daleko idących kompromisów.
A to splata się ze zjawiskiem wzajemnego, emocjonalnego nakręcania się zamkniętych w gabinetach facetów, którzy bardzo nie chcą (któż zresztą chce?) słuchać złych wiadomości. Wolą więc łudzić się nadzieją, że narastający konflikt da radę jakoś przeczekać. Że jakoś przejdzie bokiem. Tym bardziej, że wiedzą iż Szczebel Najwyższy, zajęty polską polityką, nie zareaguje dobrze na kiepskie informacje, dotyczące sfery zagranicznej.
Dlatego ci mężczyźni wolą czepiać się rozmaitych wieści i interpretacji, mających świadczyć o nadchodzącej pozytywnej zmianie. Że ktoś nam nieżyczliwy traci pozycję, że ktoś inny jest już zirytowany koniecznością ciągłego tracenia czasu na Polskę, że widać iż ktoś jeszcze inny traktuje obowiązek „napominania” polskich władz jako pańszczyznę, a wolałby zrobić z Polską jakiś obopólnie korzystny interes. Te wieści i interpretacje bywają nawet prawdziwe, tylko że nie unieważniają okoliczności znacznie ważniejszych, znacznie bardziej określających sytuację. Mówię tu o kontekście kompatybilności, o którym pisałem wyżej.
I dlatego mają podświadomą tendencję do reagowania na wszystkie sugestie, że może nie być tak różowo, a może wręcz zrobić się naprawdę źle jako na podszepty nie tylko kapitulanckie, ale i nieprawdziwe. A przede wszystkim motywowane osobistą słabością krytykujących, którzy nie tylko nie potrafią psychologicznie wytrzymać konfrontacji, ale też kierują się osobistymi aspiracjami do salonu IIIRP.
Wszystko to nie oznacza to oczywiście, abyśmy musieli stosować się do wrażliwości zachodnich partnerów. To jest nasz kraj, i mamy pełne prawo urządzać go tak, jak chcemy. Ale nie dziwmy się, że partnerzy nie muszą być wobec tego entuzjastyczni, i mogą uważać, że czyniąc to, co czynimy, dezawuujemy opinię o sobie samych jako o członkach tegoż Zachodu. Nie tego teoretycznego, historycznego, takiego jaki kiedyś był albo jaki powinien być według polskich prawicowych intelektualistów, tylko tego obecnego, realnego. Takiego, jak on sam siebie definiuje, do czego ma prawo takie samo, jak my do odrzucenia tej zdefiniowanej przez Zachód zachodniej tożsamości.
Innego Zachodu skądinąd naprawdę nie ma.
Strona 2 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/373322-teraz-nie-mozna-sie-cofnac-ale-tej-sytuacji-z-art-7-mozna-bylo-uniknac?strona=2