To jakiś kompletny absurd. Mój incydent z podpisaniem oświadczenia o współpracy z SB z roku 1979 roku skończył się na samym podpisaniu i nie miał żadnego ciągu dalszego. Nikt nigdy nie próbował mnie ponownie werbować, czy „obudzić”. Nic takiego nie miało miejsca. Odmówiłem współpracy. Nie czułem się i nigdy nie byłem uśpionym agentem.
– mówi w wywiadzie dla portalu wPolityce.pl ambasador Polski w Niemczech prof. Andrzej Przyłębski.
wPolityce.pl: Panie Ambasadorze, kto tak naprawdę wysłał pana na placówkę? Gazeta Wyborcza twierdzi, że zrobił to wywiad.
Andrzej Przyłębski:Jeśli chodzi o mój pierwszy wyjazd na placówkę w 1996 roku, to znalazłem ogłoszenie w „Gazecie Wyborczej” o konkursie na stanowisko dyrektora Instytutu Polskiego w Berlinie. Spełniałem wszystkie warunki i pojawiłem się na tym konkursie. Zrobiłem dobre wrażenie, ale nie wygrałem tego konkursu. 3 miesiące później zadzwoniono do mnie z Ministerstwa Spraw Zagranicznych i poinformowano mnie, że jest stanowisko w wydziale nauki, które mogłem objąć jako naukowiec. Po namyśle i konsultacji z żoną, zgodziłem się na to. Żaden wywiad nie miał z tym nic wspólnego. Przesądziły moje kwalifikacje naukowe. Byłem już doktorem habilitowanym.
W artykule „Gazety Wyborczej” pojawia się nazwisko tajemniczego szyfranta Dariusza S. Czy zna pan tę osobę? Współpracował pan z nią?
Nigdy nie pracowałem na placówce z szyfrantem o takich inicjałach. Natomiast w dyplomaci wyjeżdżający na placówki, także Ambasador, muszą być dopuszczeni do rozmaitych tajemnic, a tzn. zdobyć poświadczenie bezpieczeństwa ze strony ABW. To standardowa procedura.
A czy prawda jest, że do pracy na placówce rekomendował pana ówczesny ambasador Andrzej Byrt?
To kompletna bzdura. Nigdy się nie znaliśmy. To przypadek, że Andrzej Byrt pochodzi z Poznania. Poznaliśmy się dopiero na placówce. Ambasador Byrt, po trzech latach pracy, zaproponował mi zostanie swoim zastępcą.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: TYLKO U NAS. Prezes Przyłębska dementuje rewelacje „Wyborczej”: „Nieprawdą jest, że operacja służb specjalnych doprowadziła do przejęcia TK”
A jak było z tą filozofią Hegla, którą rzekomo pan się w tym czasie zajmował?
To miał być mój rzekomy atut. Kompletny absurd. Ten artykuł powstał na bazie analizy mojego życiorysu, także naukowego i próby uzasadnienia tego, że służby mnie gdzieś kierowały. Ja w tym czasie opublikowałem książkę na temat neokantyzmu. Dopiero po powrocie z placówki zacząłem się zajmować Heglem. To zresztą spowodowało, że zostałem wiceprezydentem Międzynarodowego Towarzystwa Heglowskiego i to autorom tego dziwnego tekstu wystarczyło, by spreparować tezę, że z tego powodu wysłano mnie na placówkę. To absurdalne.
A stypendium naukowe w Bonn?
Nigdy na podobnym stypendium nie byłem. Przebywałem na stypendium, ale w Heidelbergu. Wymyślono Bonn, bo kojarzy się z politykami i pasowało autorom do „koncepcji”, w przeciwieństwie do studenckiego Heidelbergu.
Kiedy pan poznał Mariusza Muszyńskiego.
Poznałem go w 1999 roku, gdy ambasada została przeniesiona do Berlina. Nasze związki były incydentalne. Pracowaliśmy w różnych częściach Berlina, a nasze drogi nawet służbowo się nie przecinały. Ja wyjechałem z żoną do Kolonii w 1996 roku, bo tam była Ambasada, a pan Muszyński pracował w Przedstawicielstwie w Berlinie.
Nie „prowadził” pana operacyjnie?
To jakiś kompletny absurd. Mój incydent z podpisaniem oświadczenia o współpracy z SB z roku 1979 roku skończył się na samym podpisaniu i nie miał żadnego ciągu dalszego. Nikt nigdy nie próbował mnie ponownie werbować, czy „obudzić”. Nic takiego nie miało miejsca. Odmówiłem współpracy. Nie czułem się i nigdy nie byłem uśpionym agentem.
Czytaj na kolejnej stronie…
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
To jakiś kompletny absurd. Mój incydent z podpisaniem oświadczenia o współpracy z SB z roku 1979 roku skończył się na samym podpisaniu i nie miał żadnego ciągu dalszego. Nikt nigdy nie próbował mnie ponownie werbować, czy „obudzić”. Nic takiego nie miało miejsca. Odmówiłem współpracy. Nie czułem się i nigdy nie byłem uśpionym agentem.
– mówi w wywiadzie dla portalu wPolityce.pl ambasador Polski w Niemczech prof. Andrzej Przyłębski.
wPolityce.pl: Panie Ambasadorze, kto tak naprawdę wysłał pana na placówkę? Gazeta Wyborcza twierdzi, że zrobił to wywiad.
Andrzej Przyłębski:Jeśli chodzi o mój pierwszy wyjazd na placówkę w 1996 roku, to znalazłem ogłoszenie w „Gazecie Wyborczej” o konkursie na stanowisko dyrektora Instytutu Polskiego w Berlinie. Spełniałem wszystkie warunki i pojawiłem się na tym konkursie. Zrobiłem dobre wrażenie, ale nie wygrałem tego konkursu. 3 miesiące później zadzwoniono do mnie z Ministerstwa Spraw Zagranicznych i poinformowano mnie, że jest stanowisko w wydziale nauki, które mogłem objąć jako naukowiec. Po namyśle i konsultacji z żoną, zgodziłem się na to. Żaden wywiad nie miał z tym nic wspólnego. Przesądziły moje kwalifikacje naukowe. Byłem już doktorem habilitowanym.
W artykule „Gazety Wyborczej” pojawia się nazwisko tajemniczego szyfranta Dariusza S. Czy zna pan tę osobę? Współpracował pan z nią?
Nigdy nie pracowałem na placówce z szyfrantem o takich inicjałach. Natomiast w dyplomaci wyjeżdżający na placówki, także Ambasador, muszą być dopuszczeni do rozmaitych tajemnic, a tzn. zdobyć poświadczenie bezpieczeństwa ze strony ABW. To standardowa procedura.
A czy prawda jest, że do pracy na placówce rekomendował pana ówczesny ambasador Andrzej Byrt?
To kompletna bzdura. Nigdy się nie znaliśmy. To przypadek, że Andrzej Byrt pochodzi z Poznania. Poznaliśmy się dopiero na placówce. Ambasador Byrt, po trzech latach pracy, zaproponował mi zostanie swoim zastępcą.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: TYLKO U NAS. Prezes Przyłębska dementuje rewelacje „Wyborczej”: „Nieprawdą jest, że operacja służb specjalnych doprowadziła do przejęcia TK”
A jak było z tą filozofią Hegla, którą rzekomo pan się w tym czasie zajmował?
To miał być mój rzekomy atut. Kompletny absurd. Ten artykuł powstał na bazie analizy mojego życiorysu, także naukowego i próby uzasadnienia tego, że służby mnie gdzieś kierowały. Ja w tym czasie opublikowałem książkę na temat neokantyzmu. Dopiero po powrocie z placówki zacząłem się zajmować Heglem. To zresztą spowodowało, że zostałem wiceprezydentem Międzynarodowego Towarzystwa Heglowskiego i to autorom tego dziwnego tekstu wystarczyło, by spreparować tezę, że z tego powodu wysłano mnie na placówkę. To absurdalne.
A stypendium naukowe w Bonn?
Nigdy na podobnym stypendium nie byłem. Przebywałem na stypendium, ale w Heidelbergu. Wymyślono Bonn, bo kojarzy się z politykami i pasowało autorom do „koncepcji”, w przeciwieństwie do studenckiego Heidelbergu.
Kiedy pan poznał Mariusza Muszyńskiego.
Poznałem go w 1999 roku, gdy ambasada została przeniesiona do Berlina. Nasze związki były incydentalne. Pracowaliśmy w różnych częściach Berlina, a nasze drogi nawet służbowo się nie przecinały. Ja wyjechałem z żoną do Kolonii w 1996 roku, bo tam była Ambasada, a pan Muszyński pracował w Przedstawicielstwie w Berlinie.
Nie „prowadził” pana operacyjnie?
To jakiś kompletny absurd. Mój incydent z podpisaniem oświadczenia o współpracy z SB z roku 1979 roku skończył się na samym podpisaniu i nie miał żadnego ciągu dalszego. Nikt nigdy nie próbował mnie ponownie werbować, czy „obudzić”. Nic takiego nie miało miejsca. Odmówiłem współpracy. Nie czułem się i nigdy nie byłem uśpionym agentem.
Czytaj na kolejnej stronie…
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/363668-tylko-u-nas-andrzej-przylebski-odpowiada-na-atak-wyborczej-nie-czulem-sie-i-nigdy-nie-bylem-uspionym-agentem-to-kompletny-absurd