Jak banalnie by to nie brzmiało, ekonomia i polityka finansowa zaczęły wreszcie służyć ludziom, a nie dogmatom i „żelaznym prawom”.
Jeszcze nigdy w III RP po sierpniu w budżecie państwa nie było prawie 5 mld zł nadwyżki. Na koniec roku będzie oczywiście wielomiliardowy deficyt, choć znacznie niższy od zakładanego w projekcie budżetu. Nie o deficycie będzie jednak ten tekst, lecz o polityce i ekonomii. W jednej i drugiej dziedzinie nic nie jest pewne, choć w niektórych kręgach ekonomia uchodzi za naukę ścisłą. Moim zdaniem dotyczy to co najwyżej ekonometrii, a i to nie do końca, mimo że w ekonomii pojawia się sporo matematyki. Najbardziej „naukowy” obraz ekonomii wdrukowali Polakom w głowach Leszek Balcerowicz i jego były doradca Jan Vincent Rostowski – jako ministrowie finansów. I obaj mieli z „naukowością” ekonomii najmniej wspólnego. Balcerowicz i Rostowski dość skutecznie wciskali Polakom ekonomię polityczną ubraną w szaty ekonomii naukowej. Szczególnie Leszek Balcerowicz wygłaszał sądy mające mieć status twierdzeń czy praw nauk ścisłych, choć nigdy tym nie były. Na lata Balcerowicz wmówił Polakom, że jego „ekonomiczne” opowieści z mchu i paproci to żelazne prawa i reguły, od których praktycznie nie ma wyjątków. Tyle tylko, że sam Balcerowicz jako minister finansów był zaprzeczeniem owych praw i reguł. Realizował bardzo zideologizowany model polityki gospodarczej (najogólniej zwany monetaryzmem), jeden z wielu możliwych, ale przedstawiany tak, jakby był jedyny i niemożliwy do zastąpienia żadnym innym. Większość Polaków dała się na tę „historyczną konieczność” (tak, tak, brzmi to bardzo marksistowsko) nabrać, gdyż ani dostatecznie nie znali się na ekonomii, ani nie wiedzieli, że „naukowość” ekonomii, tym bardziej w wersji Leszka Balcerowicza, to bujda na resorach.
Nie ma nic gorszego niż to, gdy polityk uwierzy, że ideologia jest tym samym co nauka, jeśli tylko podeprze się ją jakimiś ozdobnikami z dziedziny prawdziwej nauki (równania, wzory, funkcje etc.). W istocie Leszek Balcerowicz czy Jan Vincent Rostowski (i nie tylko oni) byli politykami operującymi ideologią zmieszaną z ekonomią. Z tym, że Balcerowicz był znacznie bardziej dogmatyczny od Rostowskiego. Ten dogmatyzm sprawiał, że jak już w coś zabrnął, to tak, że bardzo trudno było z tego wyjść, jak w wypadku „schładzania gospodarki”, gdy był ministrem finansów (1997-2000) w rządzie Jerzego Buzka. Dogmatyzm sprawiał też, że przyjęty jeszcze za rządu Tadeusza Mazowieckiego model rozwoju, skądinąd ponoć jedynie możliwy, miał swoje żelazne „prawa”, odzwierciedlone zaciekłą obroną różnych makrowskaźników (np. dotyczących poziomu deficytu, inflacji czy podaży pieniądza). Przypominam to wszystko, bo gdy ministrem finansów w rządzie Beaty Szydło zostawał Mateusz Morawiecki, wytykano mu, że z wykształcenia jest historykiem, a tylko podyplomowo i na kursach zdobył kwalifikacje w dziedzinie ekonomii, zarządzania i finansów. Wytykano mu to, mimo że przez lata był (z sukcesami) prezesem jednego z największych w Polsce banków. Gdy połączono „niefachowość” Mateusza Morawieckiego z planami socjalnymi rządu Beaty Szydło, wszystkie opozycyjne „autorytety”, z Leszkiem Balcerowiczem i Janem Vincentem Rostowskim na czele, zapowiedziały katastrofę budżetu państwa oraz finansów publicznych.
Im dalej w las rządzenia Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego, tym lepiej widać, że żadnej katastrofy nie ma, a święte dla Balcerowicza czy Rostowskiego makrowskaźniki mają się tak dobrze, jak nigdy w III RP. Co tylko pokazuje „nędzę ekonomii” w wersji Leszka Balcerowicza oraz jego byłych uczniów i doradców, w różnych rządach III RP odpowiedzialnych za gospodarkę i finanse. Nie tylko dowodzi to, że dogmatyzm i przekonanie o bezwzględnej „naukowości” ekonomii nie popłacają. Ale przede wszystkim dowodzi to bardzo miernych kwalifikacji menedżerskich Balcerowicza i spółki. Bo jak inaczej byłyby możliwe te trwające przez dekady oszustwa podatkowe i nieszczelności w systemie finansów publicznych? Chyba że przyjmiemy, iż ten system został tak pomyślany i zaprojektowany, by miał różne oszukańcze furtki, a nawet szeroko otwarte bramy. Mateusz Morawiecki nie opowiadał bajek z dziedziny „naukowej ekonomii” (pamiętajmy, że istniały takie twory jak „naukowy komunizm” i „naukowy socjalizm”), będącej de facto zwykłą ekonomią polityczną i nie próbował tych bajek wdrażać zgodnie z dogmatami doktryny, lecz postawił sobie bardzo praktyczne, zdroworozsądkowe cele. I okazało się, że to działa. Okazało się też, że menedżerskie doświadczenie w banku jest o wiele więcej warte niż wszelkie tytuły naukowe z ekonomii oraz teoretyzowanie na uczelni (co skądinąd częściowo wyszło już wtedy, gdy ministrem finansów po Rostowskim został Mateusz Szczurek, wcześniej ekonomista w dużym banku).
Dalszy ciąg na następnej stronie ===>
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Jak banalnie by to nie brzmiało, ekonomia i polityka finansowa zaczęły wreszcie służyć ludziom, a nie dogmatom i „żelaznym prawom”.
Jeszcze nigdy w III RP po sierpniu w budżecie państwa nie było prawie 5 mld zł nadwyżki. Na koniec roku będzie oczywiście wielomiliardowy deficyt, choć znacznie niższy od zakładanego w projekcie budżetu. Nie o deficycie będzie jednak ten tekst, lecz o polityce i ekonomii. W jednej i drugiej dziedzinie nic nie jest pewne, choć w niektórych kręgach ekonomia uchodzi za naukę ścisłą. Moim zdaniem dotyczy to co najwyżej ekonometrii, a i to nie do końca, mimo że w ekonomii pojawia się sporo matematyki. Najbardziej „naukowy” obraz ekonomii wdrukowali Polakom w głowach Leszek Balcerowicz i jego były doradca Jan Vincent Rostowski – jako ministrowie finansów. I obaj mieli z „naukowością” ekonomii najmniej wspólnego. Balcerowicz i Rostowski dość skutecznie wciskali Polakom ekonomię polityczną ubraną w szaty ekonomii naukowej. Szczególnie Leszek Balcerowicz wygłaszał sądy mające mieć status twierdzeń czy praw nauk ścisłych, choć nigdy tym nie były. Na lata Balcerowicz wmówił Polakom, że jego „ekonomiczne” opowieści z mchu i paproci to żelazne prawa i reguły, od których praktycznie nie ma wyjątków. Tyle tylko, że sam Balcerowicz jako minister finansów był zaprzeczeniem owych praw i reguł. Realizował bardzo zideologizowany model polityki gospodarczej (najogólniej zwany monetaryzmem), jeden z wielu możliwych, ale przedstawiany tak, jakby był jedyny i niemożliwy do zastąpienia żadnym innym. Większość Polaków dała się na tę „historyczną konieczność” (tak, tak, brzmi to bardzo marksistowsko) nabrać, gdyż ani dostatecznie nie znali się na ekonomii, ani nie wiedzieli, że „naukowość” ekonomii, tym bardziej w wersji Leszka Balcerowicza, to bujda na resorach.
Nie ma nic gorszego niż to, gdy polityk uwierzy, że ideologia jest tym samym co nauka, jeśli tylko podeprze się ją jakimiś ozdobnikami z dziedziny prawdziwej nauki (równania, wzory, funkcje etc.). W istocie Leszek Balcerowicz czy Jan Vincent Rostowski (i nie tylko oni) byli politykami operującymi ideologią zmieszaną z ekonomią. Z tym, że Balcerowicz był znacznie bardziej dogmatyczny od Rostowskiego. Ten dogmatyzm sprawiał, że jak już w coś zabrnął, to tak, że bardzo trudno było z tego wyjść, jak w wypadku „schładzania gospodarki”, gdy był ministrem finansów (1997-2000) w rządzie Jerzego Buzka. Dogmatyzm sprawiał też, że przyjęty jeszcze za rządu Tadeusza Mazowieckiego model rozwoju, skądinąd ponoć jedynie możliwy, miał swoje żelazne „prawa”, odzwierciedlone zaciekłą obroną różnych makrowskaźników (np. dotyczących poziomu deficytu, inflacji czy podaży pieniądza). Przypominam to wszystko, bo gdy ministrem finansów w rządzie Beaty Szydło zostawał Mateusz Morawiecki, wytykano mu, że z wykształcenia jest historykiem, a tylko podyplomowo i na kursach zdobył kwalifikacje w dziedzinie ekonomii, zarządzania i finansów. Wytykano mu to, mimo że przez lata był (z sukcesami) prezesem jednego z największych w Polsce banków. Gdy połączono „niefachowość” Mateusza Morawieckiego z planami socjalnymi rządu Beaty Szydło, wszystkie opozycyjne „autorytety”, z Leszkiem Balcerowiczem i Janem Vincentem Rostowskim na czele, zapowiedziały katastrofę budżetu państwa oraz finansów publicznych.
Im dalej w las rządzenia Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego, tym lepiej widać, że żadnej katastrofy nie ma, a święte dla Balcerowicza czy Rostowskiego makrowskaźniki mają się tak dobrze, jak nigdy w III RP. Co tylko pokazuje „nędzę ekonomii” w wersji Leszka Balcerowicza oraz jego byłych uczniów i doradców, w różnych rządach III RP odpowiedzialnych za gospodarkę i finanse. Nie tylko dowodzi to, że dogmatyzm i przekonanie o bezwzględnej „naukowości” ekonomii nie popłacają. Ale przede wszystkim dowodzi to bardzo miernych kwalifikacji menedżerskich Balcerowicza i spółki. Bo jak inaczej byłyby możliwe te trwające przez dekady oszustwa podatkowe i nieszczelności w systemie finansów publicznych? Chyba że przyjmiemy, iż ten system został tak pomyślany i zaprojektowany, by miał różne oszukańcze furtki, a nawet szeroko otwarte bramy. Mateusz Morawiecki nie opowiadał bajek z dziedziny „naukowej ekonomii” (pamiętajmy, że istniały takie twory jak „naukowy komunizm” i „naukowy socjalizm”), będącej de facto zwykłą ekonomią polityczną i nie próbował tych bajek wdrażać zgodnie z dogmatami doktryny, lecz postawił sobie bardzo praktyczne, zdroworozsądkowe cele. I okazało się, że to działa. Okazało się też, że menedżerskie doświadczenie w banku jest o wiele więcej warte niż wszelkie tytuły naukowe z ekonomii oraz teoretyzowanie na uczelni (co skądinąd częściowo wyszło już wtedy, gdy ministrem finansów po Rostowskim został Mateusz Szczurek, wcześniej ekonomista w dużym banku).
Dalszy ciąg na następnej stronie ===>
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/358802-morawiecki-jest-duzo-lepszy-od-balcerowicza-bo-nie-kieruje-sie-dogmatami-naukowej-ekonomii?strona=1