Przeczytałem 175-stronicowy projekt ustawy „Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce”. Nie bardzo wiem, dlaczego ten projekt jest nazywany 2.0, choć ustawa w wielu miejscach uwzględnia zasadniczy cel nauki, czyli dostarczanie gospodarce innowacji i wynalazków oraz powstawanie na tej podstawie konkretnych wdrożeń. Uwzględniono nawet podział zysków z patentów czy wdrożeń między jednostki badawcze, uczelnie i badaczy czy wynalazców. Ale ustawa przygotowywana w 2017 r. powinna być „współczesna” i nastawiona na przyszłość, bez sztuczek marketingowych w rodzaju określenia „2.0”. Wszystko zostało wymierzone i wyważone, także w wypadku studentów i doktorantów, nie bardzo jednak z ustawy wynika, dlaczego w polskiej nauce i szkolnictwie wyższym miałby nastąpić skok jakościowy. Na pewno rozsądne jest przyznawanie profesur tym doktorom bez habilitacji, którzy za granicą zajmują stanowiska profesorów i mają wybitne osiągnięcia, ale trudno się spodziewać wielkiej fali ich powrotów z zagranicy, skoro radzą sobie w USA, Wielkiej Brytanii, Niemczech czy Kanadzie.
Z pewnością ustawa, gdyby w tym kształcie weszła w życie, mocno ograniczy liczbę hochsztaplerów, leni i pozorantów w jednostkach badawczych i na uczelniach. Ale nie do końca. Dobrze, że będą musieli w macierzystej uczelni przepracować 75 proc. czasu na kierunkach ogólnych i 50 proc. na praktycznych, ale to nie oznacza, że nie „skacząc” po uczelniach będą lepszymi wykładowcami. Doktoraty i habilitacje będą musiały spełniać wyższe wymagania. Dwukrotnie negatywnie oceniani pracownicy nauki mogą być zwolnieni. Zaostrzono przepisy dyscyplinarne, przede wszystkim na poziomie ministerstwa, gdzie będzie 14 rzeczników dyscyplinarnych. Surowiej będą oceniane projekty badawcze. Promotorami doktoratów nie będą ci naukowcy, których podopieczni sobie nie radzą. Recenzje mają być jawne. Nie będzie fabryk doktorantów mogących nic nie robić i de facto „bezprizornych”, lecz nabór będzie ukierunkowany i konkursowy, zaś ci, którzy przejdą, zostaną objęci systemem stypendialnym. Uczelnie będą mogły wprowadzić egzaminy wstępne, lecz wynik matury będzie nadal stanowić co najmniej 50 proc. punktów. Łatwiej będzie zlikwidować niepubliczną uczelnię nie trzymającą poziomu czy zamknąć konkretny kierunek studiów. Trudniej będzie zorganizować nowy kierunek studiów, jeśli ma być tylko modny bądź postępowy. No i więcej będzie można zapisać w statucie uczelni, czyli chętni i pomysłowi zyskają więcej autonomii.
A minusy? Ocena jakości pracy nauczycieli akademickich raz na cztery lata to chyba jednak za rzadko. Źli promotorzy nie dostaną nowych podopiecznych, jednak na uczelniach pozostaną. Postępowania dyscyplinarne w sprawach przedawnionych nie będą kontynuowane, czyli jeśli ktoś dawno temu został profesorem w drodze oszustwa czy machlojek, będzie nim nadal. Nowi pracownicy naukowi będą przyjmowani w drodze konkursów, ale ci zasiedziali i blokujący miejsca młodym wcale nie znikną. Habilitacje stracą na znaczeniu i nie będą obligatoryjne, co może spowodować, że uczelnie będą miały wielu doktorów nie nadających się na profesorów, ale niezatapialnych i często „z braku laku” zajmujących profesorskie stanowiska. Ale przede wszystkim ma być tak, że ci sami co obecnie naukowcy na mocy nowej ustawy mają być surowsi wobec swoich kolegów i mniej podatni na wymianę usług wzajemnych, skutkującą finansowaniem miernych bądź wtórnych badań. W końcu uzasadnienia to tylko papier, który wszystko przyjmie. Owszem, projekty będą weryfikowane w trakcie realizacji, ale właściwie tak jest również obecnie, a nie ma to żadnego wpływu na finansowanie złych projektów. Gdyby ustawa weszła w życie w 2018 r., jej skutki będą widoczne za kilka, kilkanaście lat, o ile nie później, a przez ten czas na uczelniach będzie dominować obecna kadra (często zwana panami feudalnymi), ze wszystkimi swymi wadami i negatywnymi przyzwyczajeniami.
Czytaj dalej na następnej stronie
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Przeczytałem 175-stronicowy projekt ustawy „Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce”. Nie bardzo wiem, dlaczego ten projekt jest nazywany 2.0, choć ustawa w wielu miejscach uwzględnia zasadniczy cel nauki, czyli dostarczanie gospodarce innowacji i wynalazków oraz powstawanie na tej podstawie konkretnych wdrożeń. Uwzględniono nawet podział zysków z patentów czy wdrożeń między jednostki badawcze, uczelnie i badaczy czy wynalazców. Ale ustawa przygotowywana w 2017 r. powinna być „współczesna” i nastawiona na przyszłość, bez sztuczek marketingowych w rodzaju określenia „2.0”. Wszystko zostało wymierzone i wyważone, także w wypadku studentów i doktorantów, nie bardzo jednak z ustawy wynika, dlaczego w polskiej nauce i szkolnictwie wyższym miałby nastąpić skok jakościowy. Na pewno rozsądne jest przyznawanie profesur tym doktorom bez habilitacji, którzy za granicą zajmują stanowiska profesorów i mają wybitne osiągnięcia, ale trudno się spodziewać wielkiej fali ich powrotów z zagranicy, skoro radzą sobie w USA, Wielkiej Brytanii, Niemczech czy Kanadzie.
Z pewnością ustawa, gdyby w tym kształcie weszła w życie, mocno ograniczy liczbę hochsztaplerów, leni i pozorantów w jednostkach badawczych i na uczelniach. Ale nie do końca. Dobrze, że będą musieli w macierzystej uczelni przepracować 75 proc. czasu na kierunkach ogólnych i 50 proc. na praktycznych, ale to nie oznacza, że nie „skacząc” po uczelniach będą lepszymi wykładowcami. Doktoraty i habilitacje będą musiały spełniać wyższe wymagania. Dwukrotnie negatywnie oceniani pracownicy nauki mogą być zwolnieni. Zaostrzono przepisy dyscyplinarne, przede wszystkim na poziomie ministerstwa, gdzie będzie 14 rzeczników dyscyplinarnych. Surowiej będą oceniane projekty badawcze. Promotorami doktoratów nie będą ci naukowcy, których podopieczni sobie nie radzą. Recenzje mają być jawne. Nie będzie fabryk doktorantów mogących nic nie robić i de facto „bezprizornych”, lecz nabór będzie ukierunkowany i konkursowy, zaś ci, którzy przejdą, zostaną objęci systemem stypendialnym. Uczelnie będą mogły wprowadzić egzaminy wstępne, lecz wynik matury będzie nadal stanowić co najmniej 50 proc. punktów. Łatwiej będzie zlikwidować niepubliczną uczelnię nie trzymającą poziomu czy zamknąć konkretny kierunek studiów. Trudniej będzie zorganizować nowy kierunek studiów, jeśli ma być tylko modny bądź postępowy. No i więcej będzie można zapisać w statucie uczelni, czyli chętni i pomysłowi zyskają więcej autonomii.
A minusy? Ocena jakości pracy nauczycieli akademickich raz na cztery lata to chyba jednak za rzadko. Źli promotorzy nie dostaną nowych podopiecznych, jednak na uczelniach pozostaną. Postępowania dyscyplinarne w sprawach przedawnionych nie będą kontynuowane, czyli jeśli ktoś dawno temu został profesorem w drodze oszustwa czy machlojek, będzie nim nadal. Nowi pracownicy naukowi będą przyjmowani w drodze konkursów, ale ci zasiedziali i blokujący miejsca młodym wcale nie znikną. Habilitacje stracą na znaczeniu i nie będą obligatoryjne, co może spowodować, że uczelnie będą miały wielu doktorów nie nadających się na profesorów, ale niezatapialnych i często „z braku laku” zajmujących profesorskie stanowiska. Ale przede wszystkim ma być tak, że ci sami co obecnie naukowcy na mocy nowej ustawy mają być surowsi wobec swoich kolegów i mniej podatni na wymianę usług wzajemnych, skutkującą finansowaniem miernych bądź wtórnych badań. W końcu uzasadnienia to tylko papier, który wszystko przyjmie. Owszem, projekty będą weryfikowane w trakcie realizacji, ale właściwie tak jest również obecnie, a nie ma to żadnego wpływu na finansowanie złych projektów. Gdyby ustawa weszła w życie w 2018 r., jej skutki będą widoczne za kilka, kilkanaście lat, o ile nie później, a przez ten czas na uczelniach będzie dominować obecna kadra (często zwana panami feudalnymi), ze wszystkimi swymi wadami i negatywnymi przyzwyczajeniami.
Czytaj dalej na następnej stronie
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/358484-reforma-nauki-i-szkolnictwa-wyzszego-system-bedzie-nadal-feudalny-tylko-troche-mniej