Gdyby profesorowie Jan Hartman i Andrzej Szahaj spotkali się w tym samym miejscu i czasie, ich polemika mogłaby wyglądać tak jak poniżej.
Prof. Jan Hartman uważa się za intelektualistę i liberała, z czego wyprowadza wniosek, że o tych, którzy - wedle jego kryteriów - nie dorastają do ról intelektualisty i liberała, można mówić wyłącznie z pogardą. Skądinąd pogarda wynikająca z poczucia elitarności w dziejach zwykle cechowała ćwierćinteligentów. A pogarda wynikająca z tego, że liberalizm jest najlepszym i ostatnim etapem rozwoju ludzkości, zwykle cechowała zamordystów. Obie dość dobrze identyfikowały zakompleksionych nieudaczników. W „Magazynie Świątecznym” gazety Michnika Jan Hartman z wyżyn swego intelektu, elitarności i liberalizmu wylał kolejną cysternę obelg, czyli złotych myśli z bakelitu, sam uważając je za szczytowy wytrysk intelektualnego wyrafinowania.
Nie uważam egzegezy tekstów Hartmana za zajęcie przynoszące jakiekolwiek korzyści, bo on niczego się już nie nauczy, a ludzie podzielający jego poglądy nie zmienią przekonania, że są elitą tak jak ich idol. Uznałem jednak za pożyteczne skonfrontowanie złotych myśli Hartmana z tekstem Sarmacki popliberalizm” prof. Andrzeja Szahaja, filozofa polityki z UMK w Toruniu, zamieszczonym 9 września 2017 r. w „Liberte!”. Hartman po raz kolejny twierdzi, że „ta władza jest ekspozyturą warstw mniej wyedukowanych i uboższych, więc ich reprezentanci też nie są ludźmi specjalnie wykształconymi. (…) Nadal dominuje tradycyjna masa ludowa, ludzie, którzy swoją tożsamość społeczną definiują przez religię, obyczaj, swojskość, ale nie przez ideały polityczne. Owszem, część społeczeństwa funkcjonuje już we wspólnocie typowej dla zachodniej Europy, ale większość nie, bo są w swej masie społeczeństwem postchłopskim. (…) Na dodatek niektórzy spośród tych, którzy się dorobili, odkryli, że można zachować swojskość i nie przechodzić liberalnej reedukacji. To było dla nich cenne odkrycie, jako że w kulturze liberalnej czują się źle”. O sobie i takich jak on Jan Hartman mówi „my, liberalne elity”. Prof. Andrzej Szahaj tak postrzega owe liberalne elity: „Liberalizm w Polsce przybrał formę karykaturalną, którą miałbym ochotę określić mianem liberalizmu śmieciowego. Stał się niewyrafinowanym światopoglądem, zbudowanym na kilku bardzo prostych założeniach, głuchym na krytykę, zapatrzonym w siebie, pełnym nieuzasadnionej pychy i arogancji, a więc postaw wynikających z przekonania, że reprezentuje jakąś Prawdę, wobec której trzeba się ukorzyć. Kto nie przyjął tak rozumianego liberalizmu, z definicji był głupcem. (…) Nędza intelektualna i emocjonalna polskiego liberalizmu okazała się skądinąd tak atrakcyjna dla wielu ludzi, którzy nie mając zielonego pojęcia o subtelnościach myśli liberalnej i nie chcąc zadawać sobie trudu poznania jej dogłębnie, z dumą zaczęli się określać mianem liberałów”.
Jedyny problem, jaki dostrzega liberalny elitarysta Jan Hartman, to zaniechanie pedagogiki czy też inżynierii społecznej prowadzącej do wydobycia ciemnej masy z otchłani obskurantyzmu. „Jako elity społeczne – nie bójmy się tego określenia – kierowani paternalizmem i zbiorowym egoizmem zlekceważyliśmy masy społeczne, zostawiając je częściowo samym sobie, a częściowo w rękach Kościoła. I nie zrobiliśmy niczego, by otrzymały podstawową wiedzę o świecie. (…) Odpuściliśmy i dziś Polską rządzą dwie wsteczne siły o podobnej strategii przetrwania. Kościół, tak jak PiS, utrwala izolującą, anachroniczną i lękową mentalność niewykształconych warstw społeczeństwa. Chce, by te warstwy przetrwały i nadal żyły w zaścianku i zacofaniu. Zresztą sam kler wywodzi się z tych środowisk”. Niestety prof. Szahaj problemy widzi po drugiej stronie: „nadwiślański liberalizm przybrał formę dziewiętnastowieczną, nie tyle jednak w sensie samej liberalnej myśli filozoficznej (…), ale faktycznej praktyki społecznej. Stał się doktryną legitymizującą brutalną formę kapitalizmu, nieznaną Europie od stu lat. Sprzyjały temu uprawiana przez (pseudo)liberalnych komentatorów i niektórych ekspertów stygmatyzowanie słabszych i niedotrzymujących kroku w pochodzie ku świetlanej przyszłości w postaci teorii homo sovieticusa, braków stosownych kompetencji osobowych, wyuczonej bezradności, niechęci do ciężkiej pracy, mającej jakoby charakteryzować przegranych, połączonej z ich rzekomą roszczeniowością (zawsze gdy słabsi domagali się swoich praw, byli oskarżani o roszczeniowość i populizm – ulubione etykietki polskich popliberałów)”.
Jan Hartman złe zamiary i złe postępki przypisuje tym, którzy nie wstąpili do liberalnego, oświeconego raju. A ich liderem jest Jarosław Kaczyński. To tacy jak Kaczyński uważają ponoć, „że jest lud, który trzeba jakoś opanować, dać mu jakąś paszę, ulepić go po swojemu, by mogła powstać Polska jednolita i uległa wobec władzy. Jak się z tym ludem porozumiewać? Językiem, który on rozumie – mieszanką mitów katolickich i nacjonalistycznych. My, władza, będziemy więc udawać, że jesteśmy żarliwymi katolikami, dołożymy do tego swojski tradycjonalizm, okrasimy pewną surowością obyczajów – choć dorzucimy także nieco luzu, żeby się lud pobawił. Dowartościujemy go, damy mu 500 plus, pochwalimy, a wtedy będzie zadowolony i grzeczny. (…) Strasznie to prostackie. (…) Kaczyński zabiera nam czas. Polska zatrzymała się w rozwoju politycznym i jest jak traktor na zbyt stromym stoku: zamiast się wznosić, zsuwa się, choć coraz silniej buksuje w błocie”. Prosty i jasny przekaz Jana Hartmana psuje Andrzej Szahaj: „pod płaszczykiem otwartości na różne głosy i koncepcje z ledwo skrywanym zniecierpliwieniem [(pseudo)liberałowie] traktowali wszystkich, którzy mieli wątpliwości co do kierunku, który przybrała praktyka ekonomiczna i społeczna w Polsce po 1989 roku, chętnie oskarżając ich o tęsknotę za starymi czasami czy etatyzm, a nawet sympatie wobec socjalizmu. W ten sposób doktryna z definicji antydogmatyczna zamieniła się w czystej wody dogmatyzm. (…) Hasło wolności służyło jako młot na liberalnych heretyków oraz antyliberalnych sceptyków, tak jak gdyby istniał tylko jeden typ wolności. (…) Absolutyzowanie tak pojmowanej wolności doprowadziło do sytuacji, w której jakiekolwiek regulacje naszego wspólnego życia były traktowane jako wejście na ścieżkę totalitaryzmu, zaś próby domagania się realizacji także innych obietnic liberalizmu (równość, sprawiedliwość) – jako koncesja na rzecz socjalizmu. Z kolei patologiczny hiperindywidualizm polskiego liberalizmu kazał traktować wszelkie odwołania do dobra wspólnego czy do wspólnoty jako takiej jako przedsionek kolektywnego piekła w stylu Kambodży Pol Pota”.
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Gdyby profesorowie Jan Hartman i Andrzej Szahaj spotkali się w tym samym miejscu i czasie, ich polemika mogłaby wyglądać tak jak poniżej.
Prof. Jan Hartman uważa się za intelektualistę i liberała, z czego wyprowadza wniosek, że o tych, którzy - wedle jego kryteriów - nie dorastają do ról intelektualisty i liberała, można mówić wyłącznie z pogardą. Skądinąd pogarda wynikająca z poczucia elitarności w dziejach zwykle cechowała ćwierćinteligentów. A pogarda wynikająca z tego, że liberalizm jest najlepszym i ostatnim etapem rozwoju ludzkości, zwykle cechowała zamordystów. Obie dość dobrze identyfikowały zakompleksionych nieudaczników. W „Magazynie Świątecznym” gazety Michnika Jan Hartman z wyżyn swego intelektu, elitarności i liberalizmu wylał kolejną cysternę obelg, czyli złotych myśli z bakelitu, sam uważając je za szczytowy wytrysk intelektualnego wyrafinowania.
Nie uważam egzegezy tekstów Hartmana za zajęcie przynoszące jakiekolwiek korzyści, bo on niczego się już nie nauczy, a ludzie podzielający jego poglądy nie zmienią przekonania, że są elitą tak jak ich idol. Uznałem jednak za pożyteczne skonfrontowanie złotych myśli Hartmana z tekstem Sarmacki popliberalizm” prof. Andrzeja Szahaja, filozofa polityki z UMK w Toruniu, zamieszczonym 9 września 2017 r. w „Liberte!”. Hartman po raz kolejny twierdzi, że „ta władza jest ekspozyturą warstw mniej wyedukowanych i uboższych, więc ich reprezentanci też nie są ludźmi specjalnie wykształconymi. (…) Nadal dominuje tradycyjna masa ludowa, ludzie, którzy swoją tożsamość społeczną definiują przez religię, obyczaj, swojskość, ale nie przez ideały polityczne. Owszem, część społeczeństwa funkcjonuje już we wspólnocie typowej dla zachodniej Europy, ale większość nie, bo są w swej masie społeczeństwem postchłopskim. (…) Na dodatek niektórzy spośród tych, którzy się dorobili, odkryli, że można zachować swojskość i nie przechodzić liberalnej reedukacji. To było dla nich cenne odkrycie, jako że w kulturze liberalnej czują się źle”. O sobie i takich jak on Jan Hartman mówi „my, liberalne elity”. Prof. Andrzej Szahaj tak postrzega owe liberalne elity: „Liberalizm w Polsce przybrał formę karykaturalną, którą miałbym ochotę określić mianem liberalizmu śmieciowego. Stał się niewyrafinowanym światopoglądem, zbudowanym na kilku bardzo prostych założeniach, głuchym na krytykę, zapatrzonym w siebie, pełnym nieuzasadnionej pychy i arogancji, a więc postaw wynikających z przekonania, że reprezentuje jakąś Prawdę, wobec której trzeba się ukorzyć. Kto nie przyjął tak rozumianego liberalizmu, z definicji był głupcem. (…) Nędza intelektualna i emocjonalna polskiego liberalizmu okazała się skądinąd tak atrakcyjna dla wielu ludzi, którzy nie mając zielonego pojęcia o subtelnościach myśli liberalnej i nie chcąc zadawać sobie trudu poznania jej dogłębnie, z dumą zaczęli się określać mianem liberałów”.
Jedyny problem, jaki dostrzega liberalny elitarysta Jan Hartman, to zaniechanie pedagogiki czy też inżynierii społecznej prowadzącej do wydobycia ciemnej masy z otchłani obskurantyzmu. „Jako elity społeczne – nie bójmy się tego określenia – kierowani paternalizmem i zbiorowym egoizmem zlekceważyliśmy masy społeczne, zostawiając je częściowo samym sobie, a częściowo w rękach Kościoła. I nie zrobiliśmy niczego, by otrzymały podstawową wiedzę o świecie. (…) Odpuściliśmy i dziś Polską rządzą dwie wsteczne siły o podobnej strategii przetrwania. Kościół, tak jak PiS, utrwala izolującą, anachroniczną i lękową mentalność niewykształconych warstw społeczeństwa. Chce, by te warstwy przetrwały i nadal żyły w zaścianku i zacofaniu. Zresztą sam kler wywodzi się z tych środowisk”. Niestety prof. Szahaj problemy widzi po drugiej stronie: „nadwiślański liberalizm przybrał formę dziewiętnastowieczną, nie tyle jednak w sensie samej liberalnej myśli filozoficznej (…), ale faktycznej praktyki społecznej. Stał się doktryną legitymizującą brutalną formę kapitalizmu, nieznaną Europie od stu lat. Sprzyjały temu uprawiana przez (pseudo)liberalnych komentatorów i niektórych ekspertów stygmatyzowanie słabszych i niedotrzymujących kroku w pochodzie ku świetlanej przyszłości w postaci teorii homo sovieticusa, braków stosownych kompetencji osobowych, wyuczonej bezradności, niechęci do ciężkiej pracy, mającej jakoby charakteryzować przegranych, połączonej z ich rzekomą roszczeniowością (zawsze gdy słabsi domagali się swoich praw, byli oskarżani o roszczeniowość i populizm – ulubione etykietki polskich popliberałów)”.
Jan Hartman złe zamiary i złe postępki przypisuje tym, którzy nie wstąpili do liberalnego, oświeconego raju. A ich liderem jest Jarosław Kaczyński. To tacy jak Kaczyński uważają ponoć, „że jest lud, który trzeba jakoś opanować, dać mu jakąś paszę, ulepić go po swojemu, by mogła powstać Polska jednolita i uległa wobec władzy. Jak się z tym ludem porozumiewać? Językiem, który on rozumie – mieszanką mitów katolickich i nacjonalistycznych. My, władza, będziemy więc udawać, że jesteśmy żarliwymi katolikami, dołożymy do tego swojski tradycjonalizm, okrasimy pewną surowością obyczajów – choć dorzucimy także nieco luzu, żeby się lud pobawił. Dowartościujemy go, damy mu 500 plus, pochwalimy, a wtedy będzie zadowolony i grzeczny. (…) Strasznie to prostackie. (…) Kaczyński zabiera nam czas. Polska zatrzymała się w rozwoju politycznym i jest jak traktor na zbyt stromym stoku: zamiast się wznosić, zsuwa się, choć coraz silniej buksuje w błocie”. Prosty i jasny przekaz Jana Hartmana psuje Andrzej Szahaj: „pod płaszczykiem otwartości na różne głosy i koncepcje z ledwo skrywanym zniecierpliwieniem [(pseudo)liberałowie] traktowali wszystkich, którzy mieli wątpliwości co do kierunku, który przybrała praktyka ekonomiczna i społeczna w Polsce po 1989 roku, chętnie oskarżając ich o tęsknotę za starymi czasami czy etatyzm, a nawet sympatie wobec socjalizmu. W ten sposób doktryna z definicji antydogmatyczna zamieniła się w czystej wody dogmatyzm. (…) Hasło wolności służyło jako młot na liberalnych heretyków oraz antyliberalnych sceptyków, tak jak gdyby istniał tylko jeden typ wolności. (…) Absolutyzowanie tak pojmowanej wolności doprowadziło do sytuacji, w której jakiekolwiek regulacje naszego wspólnego życia były traktowane jako wejście na ścieżkę totalitaryzmu, zaś próby domagania się realizacji także innych obietnic liberalizmu (równość, sprawiedliwość) – jako koncesja na rzecz socjalizmu. Z kolei patologiczny hiperindywidualizm polskiego liberalizmu kazał traktować wszelkie odwołania do dobra wspólnego czy do wspólnoty jako takiej jako przedsionek kolektywnego piekła w stylu Kambodży Pol Pota”.
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/358102-polacy-to-chamy-i-buraki-glosi-jan-hartman-liberalne-elity-to-pyszni-aroganci-twierdzi-andrzej-szahaj