Już niedługo nawet statystki z najmarniejszych telewizyjnych tasiemców będą zabierać głos w sprawie rządów Prawa i Sprawiedliwości. A niektóre już zabierają, choć nie zdają sobie sprawy z tego, że są statystkami, bo czasem wypowiadają na planie jakieś pełne zdanie. A co dopiero mówić o takich tuzach jak Agnieszka Holland.
Reżyserka naprawdę świetnych filmów w rodzaju „Kobiety samotnej”, „Gorączki”, „Aktorów prowincjonalnych” czy „Gorejącego krzewu”, oraz nieświetnych (m.in. „Ekipy”, „Janosika. Prawdziwej historii”, „Pokotu”), 10 sierpnia wkroczyła na Krakowskie Przedmieście niczym Hannah Arendt i Simone de Beauvoir w jednym. Z wyżyn swego statusu dyktatorki polskiego kina, „zaklepanego” w filmowym towarzystwie po odejściu Andrzeja Wajdy, Holland zainscenizowała performance pt. „Obóz Krakowskie Przedmieście”. Przechadzała się wzdłuż barierek interpretując je jako symbol zagłady w Polsce wolności i demokracji oraz odgrodzenia od świata. I tłumaczyła zagranicznym turystom, jak to Jarosław Kaczyński urządza „seanse nienawiści”, a policja go chroni oraz uniemożliwia manifestacje sprzeciwu żądnym wolności obywatelom. Przy okazji pytała policjantów, dlaczego włączają się w zagładę wolności i demokracji. Wyglądało na to, jakby przyszła z ekipą filmową, która dokumentowała jej studia na temat wolności i demokracji (stąd moje porównanie do Hannah Arendt i Simone de Beauvoir – pani Holland to przecież feministka). Można się więc zapewne spodziewać jakiegoś jej wielkiego dzieła pt. „Polska odgrodzona”, pokazanego w telewizji we Francji czy w Niemczech.
Agnieszka Holland w swych ulicznych wykładach z fenomenologii wolności ani słowem się nie zająknęła, że żadnych barierek i policjantów, by nie było, jak przecież bywało przez kilka poprzednich lat, gdyby żądni wolności obywatele, z którymi wyraźnie sympatyzuje, nie chcieli ograniczać wolności innych.
Potem w zakładowym radiowęźle Agory reżyserka Holland mówiła obraźliwie o „miesiączkach” zamiast miesięcznicach, bo skojarzyła to sobie z „comiesięcznym krwawieniem płodnej kobiety”. I te „miesiączki” urodziły ponoć „groźne jajo węża”. Pani reżyserka zapewne chciała błysnąć odniesieniem do głośnego filmu Ingmara Bergmana „Jajo węża”, tylko albo go kompletnie nie zrozumiała, albo celowo zmanipulowała jego przesłanie. W swoim świetnym filmie z 1977 r. szwedzki twórca pokazał, jak w 1923 r. niemiecka „ulica” dowodzona przez ludzi Adolfa Hitlera próbowała puczu i przejęcia władzy. Metafora „jaja węża” odnosiła się do tego, że tak jak poprzez błonę prawdziwego jaja widać rozwijającego się w środku węża, tak poprzez „ulicę” i inspirowane przez jej organizatorów zbrodnie, już pod koniec 1923 r. było widać, co się z tego urodzi. Agnieszka Holland odwraca kota ogonem, bo „ulicę” czyni rajem wolności, podczas gdy u Bergmana było odwrotnie, czyli to nie demokratycznie wybrana władza zagrażała wolności, lecz „ulica” próbująca puczu, a po jego niepowodzeniu eskalująca przemoc w codziennym życiu. Jeśli więc ktoś rodzi w Polsce „groźne jajo węża”, to ulubieńcy Agnieszki Holland, czyli Obywatele RP z agenturalno-mundurowymi przystawkami.
Reżyserka Holland chodziła 10 sierpnia 2017 r. po Krakowskim Przedmieściu jak wielka pani, która omiata rzeczywistość swym arystokratycznym wzrokiem i daje wykładnię wolności, m.in. zagranicznych turystom.
Tyle że ta jej wykładnia nie ma nic wspólnego z tym, co w swoich książkach i esejach pisała Hannah Arendt, na którą reżyserka Holland najwyraźniej próbowała pozować. Skądinąd to znamienne, że nawet oczytana Agnieszka Holland opisuje rzeczywistość w tak banalnych kategoriach i z takimi ciosanymi siekierą uproszczeniami, że ma się poczucie kompletnej intelektualnej pustki, a przynajmniej miałkości. I im bardziej trywialne oraz uproszczone są wygłaszane sądy, tym bardziej pompatyczną i autorytatywną przyjmują formę. Jeśli dotyka to Agnieszki Holland - bywałej w świecie i zaprzyjaźnionej ze sporą grupą zachodnich intelektualistów oraz twórców, to czego się spodziewać po aktorach Krystynie Jandzie, Jacku Poniedziałku, Arturze Barcisiu, Magdalenie Cieleckiej czy Mai Ostaszewskiej? Niczego! I to nic wyziera z ich wpisów w mediach społecznościowych oraz z publicznych wypowiedzi. To nic sprowadza się do pseudopsychologicznego bajdurzenia, które nazywam zlewozmywakową psychoanalizą. Zlewozmywakową dlatego, że takie dywagacje najlepiej pasują do rozmyślań przy myciu naczyń.
Czytaj dalej na następnej stronie
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Już niedługo nawet statystki z najmarniejszych telewizyjnych tasiemców będą zabierać głos w sprawie rządów Prawa i Sprawiedliwości. A niektóre już zabierają, choć nie zdają sobie sprawy z tego, że są statystkami, bo czasem wypowiadają na planie jakieś pełne zdanie. A co dopiero mówić o takich tuzach jak Agnieszka Holland.
Reżyserka naprawdę świetnych filmów w rodzaju „Kobiety samotnej”, „Gorączki”, „Aktorów prowincjonalnych” czy „Gorejącego krzewu”, oraz nieświetnych (m.in. „Ekipy”, „Janosika. Prawdziwej historii”, „Pokotu”), 10 sierpnia wkroczyła na Krakowskie Przedmieście niczym Hannah Arendt i Simone de Beauvoir w jednym. Z wyżyn swego statusu dyktatorki polskiego kina, „zaklepanego” w filmowym towarzystwie po odejściu Andrzeja Wajdy, Holland zainscenizowała performance pt. „Obóz Krakowskie Przedmieście”. Przechadzała się wzdłuż barierek interpretując je jako symbol zagłady w Polsce wolności i demokracji oraz odgrodzenia od świata. I tłumaczyła zagranicznym turystom, jak to Jarosław Kaczyński urządza „seanse nienawiści”, a policja go chroni oraz uniemożliwia manifestacje sprzeciwu żądnym wolności obywatelom. Przy okazji pytała policjantów, dlaczego włączają się w zagładę wolności i demokracji. Wyglądało na to, jakby przyszła z ekipą filmową, która dokumentowała jej studia na temat wolności i demokracji (stąd moje porównanie do Hannah Arendt i Simone de Beauvoir – pani Holland to przecież feministka). Można się więc zapewne spodziewać jakiegoś jej wielkiego dzieła pt. „Polska odgrodzona”, pokazanego w telewizji we Francji czy w Niemczech.
Agnieszka Holland w swych ulicznych wykładach z fenomenologii wolności ani słowem się nie zająknęła, że żadnych barierek i policjantów, by nie było, jak przecież bywało przez kilka poprzednich lat, gdyby żądni wolności obywatele, z którymi wyraźnie sympatyzuje, nie chcieli ograniczać wolności innych.
Potem w zakładowym radiowęźle Agory reżyserka Holland mówiła obraźliwie o „miesiączkach” zamiast miesięcznicach, bo skojarzyła to sobie z „comiesięcznym krwawieniem płodnej kobiety”. I te „miesiączki” urodziły ponoć „groźne jajo węża”. Pani reżyserka zapewne chciała błysnąć odniesieniem do głośnego filmu Ingmara Bergmana „Jajo węża”, tylko albo go kompletnie nie zrozumiała, albo celowo zmanipulowała jego przesłanie. W swoim świetnym filmie z 1977 r. szwedzki twórca pokazał, jak w 1923 r. niemiecka „ulica” dowodzona przez ludzi Adolfa Hitlera próbowała puczu i przejęcia władzy. Metafora „jaja węża” odnosiła się do tego, że tak jak poprzez błonę prawdziwego jaja widać rozwijającego się w środku węża, tak poprzez „ulicę” i inspirowane przez jej organizatorów zbrodnie, już pod koniec 1923 r. było widać, co się z tego urodzi. Agnieszka Holland odwraca kota ogonem, bo „ulicę” czyni rajem wolności, podczas gdy u Bergmana było odwrotnie, czyli to nie demokratycznie wybrana władza zagrażała wolności, lecz „ulica” próbująca puczu, a po jego niepowodzeniu eskalująca przemoc w codziennym życiu. Jeśli więc ktoś rodzi w Polsce „groźne jajo węża”, to ulubieńcy Agnieszki Holland, czyli Obywatele RP z agenturalno-mundurowymi przystawkami.
Reżyserka Holland chodziła 10 sierpnia 2017 r. po Krakowskim Przedmieściu jak wielka pani, która omiata rzeczywistość swym arystokratycznym wzrokiem i daje wykładnię wolności, m.in. zagranicznych turystom.
Tyle że ta jej wykładnia nie ma nic wspólnego z tym, co w swoich książkach i esejach pisała Hannah Arendt, na którą reżyserka Holland najwyraźniej próbowała pozować. Skądinąd to znamienne, że nawet oczytana Agnieszka Holland opisuje rzeczywistość w tak banalnych kategoriach i z takimi ciosanymi siekierą uproszczeniami, że ma się poczucie kompletnej intelektualnej pustki, a przynajmniej miałkości. I im bardziej trywialne oraz uproszczone są wygłaszane sądy, tym bardziej pompatyczną i autorytatywną przyjmują formę. Jeśli dotyka to Agnieszki Holland - bywałej w świecie i zaprzyjaźnionej ze sporą grupą zachodnich intelektualistów oraz twórców, to czego się spodziewać po aktorach Krystynie Jandzie, Jacku Poniedziałku, Arturze Barcisiu, Magdalenie Cieleckiej czy Mai Ostaszewskiej? Niczego! I to nic wyziera z ich wpisów w mediach społecznościowych oraz z publicznych wypowiedzi. To nic sprowadza się do pseudopsychologicznego bajdurzenia, które nazywam zlewozmywakową psychoanalizą. Zlewozmywakową dlatego, że takie dywagacje najlepiej pasują do rozmyślań przy myciu naczyń.
Czytaj dalej na następnej stronie
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/352924-agnieszka-holland-wyszla-na-ulice-warszawy-by-zobaczyc-miesiaczke-rodzaca-grozne-jajo-weza