Podwójne weto prezydenta Andrzeja Dudy oznacza głęboki reset i wyraźne powywracanie dotychczasowego układu pionków na politycznej szachownicy w Polsce. Spróbujmy nie dać się zwariować (na przykład zapisując prezydenta do ubeckiego układu) i podjąć wysiłek refleksji nad podstawowymi pytaniami: co stało u podstaw tej decyzji? Jakie będą jej następstwa? Kto kogo ograł w tej arcyciekawej potyczce?
Zacznijmy od tego, że prezydent miał szereg realnych, konkretnych powodów, by zawetować te dwie ustawy (a zwłaszcza tę o Sądzie Najwyższym). Projekt ustawy o SN wyglądał w dużej mierze, jak gdyby został napisany na kolanie. Wewnętrznie sprzeczne artykuły i dziury legislacyjne okraszone błyskawicznym tempem pracy parlamentu tylko potęgowały poczucie chaosu i stanu wyjątkowego. Brak elementarnej, fundamentalnej pracy merytorycznej przy wyjaśnianiu efektów wprowadzanych zmian nie tylko pozwolił na rozwój protestów, ale był wręcz katalizatorem tychże. Nie można zapomnieć o presji ze strony dyplomatów z USA, Kanady i wielu państw należących do zachodniej cywilizacji i kultury polityczno-prawnej.
Krótko mówiąc, tak ważnej ustawy nie przepycha się kolanem w atmosferze narastającego rozedrgania. Prawo i Sprawiedliwość miało dwa lata (nie licząc czasu w opozycji), by projekt był wychuchany, by zadbano o każdy przecinek, by kampania informacyjna o ustawie była tak natrętna i szeroka, że dzieci w przedszkolach rozumiałyby, że chodzi o odrzucenie patologicznego modelu sądownictwa, a nie budowanie podstaw do autorytarnego reżimu.
Powtórzę; z tego punktu widzenia weto prezydenta, jak i jego uzasadnienie są zrozumiałe - odesłanie ustaw do parlamentu, wsparcie merytoryczne przy powstaniu nowych projektów i jasny sygnał wysłany na przyszłość - wszystko to byłoby czytelne. I gdyby prezydent Andrzej Duda zgłaszał swoje uwagi jeszcze na początkowym etapie procesu legislacyjnego, gdyby mówił o swoich wątpliwościach wcześniej: dosadniej, precyzyjniej i otwarcie, to nie byłoby dziś tego zdumienia w obozie rządzącym, także wśród wielu wyborców prawicy. Ale prezydent milczał, a w zasadzie milcząco akceptował (niemal) wszystko to, co działo się przy ustawach o KRS i SN (o czym za chwilę).
Ubolewam, że projekt nie został mi przedstawiony przed złożeniem
— mówił prezydent Andrzej Duda w jednym z kluczowych fragmentów swojego poniedziałkowego przemówienia.
Prezydent tymi słowami upomniał się o swoją - poważną - rolę w państwie, także w procesie legislacyjnym. Wygląda logicznie i sensownie? Oczywiście. Ale cofnijmy się w czasie o kilka dni. W piątek, 14 lipca tego roku, Krzysztof Szczerski szef gabinetu prezydenta mówił tak:
Pan prezydent, zgodnie z tym co wielokrotnie już powtarzał, nigdy nie ingeruje w proces legislacyjny w parlamencie - powiedział minister Szczerski. Podkreślił, że dopóki parlament nie zakończy pracy nad daną ustawą prezydent nie wypowiada się na jej temat, bo byłoby to „ingerowanie przez władzę wykonawczą w autonomię władzy ustawodawczej”.
— czytamy na oficjalnych stronach Kancelarii Prezydenta.
Bądźmy konsekwentni - albo prezydent chce mieć wgląd w przygotowane ustawy przed ich złożeniem, albo nie miesza się w proces legislacyjny, bo to „ingerowanie w autonomię władzy ustawodawczej”. Nie da się zjeść ciastka i mieć go w garści.
No ale dobrze, załóżmy nawet, że prezydent chce mieć dość naturalne prawo do bieżącej oceny prac parlamentu, gdzie większość ma partia, z której się wywodzi i gdzie ma wielu znajomych, może i przyjaciół (choć wiadomo jak to z przyjaźniami w polityce bywa). Nawet przy tym scenariuszu narracja o izolacji Pałacu w procesie legislacyjnym ustaw zmieniających sądownictwo (w tym ustawy o SN) jest fałszywa.
Być może rozmów, negocjacji i pytań wysłanych do prezydenta było za mało (sam tak uważam, PiS niedostatecznie serio potraktowało głowę państwa i dziś płaci za to wysoką cenę), ale nie było też tak, że Andrzej Duda otrzymał na swoje biurko projekt, o którym nic nie wiedział i na który miał zerowy wpływ. Z informacji, jakie otrzymuję wynika, że prezydent miał wgląd do ustaw (w tym do ustawy o SN) i zgłaszał swoje uwagi na kilku etapach procedowania.
Mało tego, w końcowym etapie prac nad projektem ustawy o Sądzie Najwyższym prezydent Andrzej Duda otwarcie włączył się do gry, stawiając wszystkim znane ultimatum. Efekt? Wszystkie jego uwagi i warunki zostały spełnione: wybór sędziów do KRS większością 3/5 był dla PiS koszmarnie niekorzystny i kreślący scenariusz włoski (odsyłam do swojego tekstu w tej sprawie), ale jednak zgodzono się na warunki prezydenta. Określony przepis ws. KRS został wpisany do ustawy o SN, więc udawanie, że ultimatum nie zostało spełnione jest wyrazem nieznajomości podstawowego biegu spraw.
Mało tego, prezydent Andrzej Duda - jak szeptają wiewiórki, przy sporym wsparciu Jarosława Gowina - przygotował pakiet określonych poprawek do ustawy o SN. Poprawek, które zostały przyjęte (w dużej mierze) przez większość parlamentarną. To dlatego duża część kompetencji z pierwotnego projektu ustawy została przekazana z ministra sprawiedliwości na prezydenta właśnie. Możemy udawać, że i o tym głowa państwa nie miała pojęcia, ale co oznaczałyby te zmiany? Że Zbigniew Ziobro postanowił dobrowolnie posunąć się na politycznej szachownicy, by przygotować miejsce dla prezydenta? Naprawdę ktoś poważny jest w stanie uwierzyć w taki scenariusz? W obozie rządowym poszli w niektórych miejscach nawet dalej niż oczekiwał sam prezydent - Ziobrze zależało przede wszystkim na nadzorze nad Izbą Dyscyplinarną, a tutaj prezydent nie zgłaszał i, jak można rozumieć, nawet dziś nie zgłasza uwag.
Mimo spełnionego ultimatum, mimo przyjęych poprawek w ustawie o SN (choć nie wszystkich, w niektórych przepisach Ziobro nieco okiwał prezydenta, choć nie ciosami poniżej pasa), Andrzej Duda zdecydował się na weto. Argumentując swoją decyzję, prezydent powołał się na zbyt daleko idące kompetencje ministra sprawiedliwości i Prokuratora Generalnego. Ale znów - wcześniej nie wysylał takich sygnałów. Podobno - tutaj opieram się głównie o krążące plotki - prezydent dał również zielone światło do personalnego resetu w Sądzie Najwyższym. Początkowo reset ten miał zresztą wyglądać na „zwyczajnym” wygaszeniu mandatów sędziów SN z powodu określonego wieku. Ale skoro głowa państwa dała zielone światło, obóz rządowy poszedł o krok dalej. Oczywiście - prezydent miał też prawo do zwyczajnej, naturalnej zmiany zdania w tym temacie. Ale nie udawajmy, że było inaczej. Miło wygląda opowieść o tym, że dobry prezydent wzniósł się ponad podziałami i zablokował dintojrę mściwego Ziobry. Tyleż miło, co nieprawdziwie, bo prawda jest o wiele bardziej złożona.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Podwójne weto prezydenta Andrzeja Dudy oznacza głęboki reset i wyraźne powywracanie dotychczasowego układu pionków na politycznej szachownicy w Polsce. Spróbujmy nie dać się zwariować (na przykład zapisując prezydenta do ubeckiego układu) i podjąć wysiłek refleksji nad podstawowymi pytaniami: co stało u podstaw tej decyzji? Jakie będą jej następstwa? Kto kogo ograł w tej arcyciekawej potyczce?
Zacznijmy od tego, że prezydent miał szereg realnych, konkretnych powodów, by zawetować te dwie ustawy (a zwłaszcza tę o Sądzie Najwyższym). Projekt ustawy o SN wyglądał w dużej mierze, jak gdyby został napisany na kolanie. Wewnętrznie sprzeczne artykuły i dziury legislacyjne okraszone błyskawicznym tempem pracy parlamentu tylko potęgowały poczucie chaosu i stanu wyjątkowego. Brak elementarnej, fundamentalnej pracy merytorycznej przy wyjaśnianiu efektów wprowadzanych zmian nie tylko pozwolił na rozwój protestów, ale był wręcz katalizatorem tychże. Nie można zapomnieć o presji ze strony dyplomatów z USA, Kanady i wielu państw należących do zachodniej cywilizacji i kultury polityczno-prawnej.
Krótko mówiąc, tak ważnej ustawy nie przepycha się kolanem w atmosferze narastającego rozedrgania. Prawo i Sprawiedliwość miało dwa lata (nie licząc czasu w opozycji), by projekt był wychuchany, by zadbano o każdy przecinek, by kampania informacyjna o ustawie była tak natrętna i szeroka, że dzieci w przedszkolach rozumiałyby, że chodzi o odrzucenie patologicznego modelu sądownictwa, a nie budowanie podstaw do autorytarnego reżimu.
Powtórzę; z tego punktu widzenia weto prezydenta, jak i jego uzasadnienie są zrozumiałe - odesłanie ustaw do parlamentu, wsparcie merytoryczne przy powstaniu nowych projektów i jasny sygnał wysłany na przyszłość - wszystko to byłoby czytelne. I gdyby prezydent Andrzej Duda zgłaszał swoje uwagi jeszcze na początkowym etapie procesu legislacyjnego, gdyby mówił o swoich wątpliwościach wcześniej: dosadniej, precyzyjniej i otwarcie, to nie byłoby dziś tego zdumienia w obozie rządzącym, także wśród wielu wyborców prawicy. Ale prezydent milczał, a w zasadzie milcząco akceptował (niemal) wszystko to, co działo się przy ustawach o KRS i SN (o czym za chwilę).
Ubolewam, że projekt nie został mi przedstawiony przed złożeniem
— mówił prezydent Andrzej Duda w jednym z kluczowych fragmentów swojego poniedziałkowego przemówienia.
Prezydent tymi słowami upomniał się o swoją - poważną - rolę w państwie, także w procesie legislacyjnym. Wygląda logicznie i sensownie? Oczywiście. Ale cofnijmy się w czasie o kilka dni. W piątek, 14 lipca tego roku, Krzysztof Szczerski szef gabinetu prezydenta mówił tak:
Pan prezydent, zgodnie z tym co wielokrotnie już powtarzał, nigdy nie ingeruje w proces legislacyjny w parlamencie - powiedział minister Szczerski. Podkreślił, że dopóki parlament nie zakończy pracy nad daną ustawą prezydent nie wypowiada się na jej temat, bo byłoby to „ingerowanie przez władzę wykonawczą w autonomię władzy ustawodawczej”.
— czytamy na oficjalnych stronach Kancelarii Prezydenta.
Bądźmy konsekwentni - albo prezydent chce mieć wgląd w przygotowane ustawy przed ich złożeniem, albo nie miesza się w proces legislacyjny, bo to „ingerowanie w autonomię władzy ustawodawczej”. Nie da się zjeść ciastka i mieć go w garści.
No ale dobrze, załóżmy nawet, że prezydent chce mieć dość naturalne prawo do bieżącej oceny prac parlamentu, gdzie większość ma partia, z której się wywodzi i gdzie ma wielu znajomych, może i przyjaciół (choć wiadomo jak to z przyjaźniami w polityce bywa). Nawet przy tym scenariuszu narracja o izolacji Pałacu w procesie legislacyjnym ustaw zmieniających sądownictwo (w tym ustawy o SN) jest fałszywa.
Być może rozmów, negocjacji i pytań wysłanych do prezydenta było za mało (sam tak uważam, PiS niedostatecznie serio potraktowało głowę państwa i dziś płaci za to wysoką cenę), ale nie było też tak, że Andrzej Duda otrzymał na swoje biurko projekt, o którym nic nie wiedział i na który miał zerowy wpływ. Z informacji, jakie otrzymuję wynika, że prezydent miał wgląd do ustaw (w tym do ustawy o SN) i zgłaszał swoje uwagi na kilku etapach procedowania.
Mało tego, w końcowym etapie prac nad projektem ustawy o Sądzie Najwyższym prezydent Andrzej Duda otwarcie włączył się do gry, stawiając wszystkim znane ultimatum. Efekt? Wszystkie jego uwagi i warunki zostały spełnione: wybór sędziów do KRS większością 3/5 był dla PiS koszmarnie niekorzystny i kreślący scenariusz włoski (odsyłam do swojego tekstu w tej sprawie), ale jednak zgodzono się na warunki prezydenta. Określony przepis ws. KRS został wpisany do ustawy o SN, więc udawanie, że ultimatum nie zostało spełnione jest wyrazem nieznajomości podstawowego biegu spraw.
Mało tego, prezydent Andrzej Duda - jak szeptają wiewiórki, przy sporym wsparciu Jarosława Gowina - przygotował pakiet określonych poprawek do ustawy o SN. Poprawek, które zostały przyjęte (w dużej mierze) przez większość parlamentarną. To dlatego duża część kompetencji z pierwotnego projektu ustawy została przekazana z ministra sprawiedliwości na prezydenta właśnie. Możemy udawać, że i o tym głowa państwa nie miała pojęcia, ale co oznaczałyby te zmiany? Że Zbigniew Ziobro postanowił dobrowolnie posunąć się na politycznej szachownicy, by przygotować miejsce dla prezydenta? Naprawdę ktoś poważny jest w stanie uwierzyć w taki scenariusz? W obozie rządowym poszli w niektórych miejscach nawet dalej niż oczekiwał sam prezydent - Ziobrze zależało przede wszystkim na nadzorze nad Izbą Dyscyplinarną, a tutaj prezydent nie zgłaszał i, jak można rozumieć, nawet dziś nie zgłasza uwag.
Mimo spełnionego ultimatum, mimo przyjęych poprawek w ustawie o SN (choć nie wszystkich, w niektórych przepisach Ziobro nieco okiwał prezydenta, choć nie ciosami poniżej pasa), Andrzej Duda zdecydował się na weto. Argumentując swoją decyzję, prezydent powołał się na zbyt daleko idące kompetencje ministra sprawiedliwości i Prokuratora Generalnego. Ale znów - wcześniej nie wysylał takich sygnałów. Podobno - tutaj opieram się głównie o krążące plotki - prezydent dał również zielone światło do personalnego resetu w Sądzie Najwyższym. Początkowo reset ten miał zresztą wyglądać na „zwyczajnym” wygaszeniu mandatów sędziów SN z powodu określonego wieku. Ale skoro głowa państwa dała zielone światło, obóz rządowy poszedł o krok dalej. Oczywiście - prezydent miał też prawo do zwyczajnej, naturalnej zmiany zdania w tym temacie. Ale nie udawajmy, że było inaczej. Miło wygląda opowieść o tym, że dobry prezydent wzniósł się ponad podziałami i zablokował dintojrę mściwego Ziobry. Tyleż miło, co nieprawdziwie, bo prawda jest o wiele bardziej złożona.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/350219-po-wecie-prezydenta-nie-dajmy-zamknac-sie-w-wariatkowie-o-co-chodzi-glowie-panstwa-o-co-rzadowi-co-dalej
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.