Koniec. Donald Trump pokonał Hillary Clinton w wyścigu do Białego Domu. Ta noc była horrorem, który pewnie jeszcze potrwa wiele godzin. A może dni, miesiące albo lata?
Jest to koniec najbardziej niezwykłej, pokręconej, brudnej kampanii wyborczej w historii USA. Kampanii, w której walczyli ze sobą politycy o największym negatywnym elektoracie w historii. Były to wybory z grą służb w tle, emocjami podgrzanymi do granic możliwości. Były to wybory historyczne. Nie tylko dlatego, że mogła je wygrać pierwsza kobieta, która zastąpiłaby w Białym Domu pierwszego afroamerykańskiego prezydenta. Wybory wygrał przecież człowiek spoza głównego nurtu GOP, znienawidzony przez jej głównych graczy i zlekceważony przez jedynych żyjących prawicowych ex prezydentów USA czyli Bushów. Czy ktoś mógł się spodziewać, że ten tak znienawidzony przez lewicę George W. Bush zagłosuje na Clinton? A jednak Trump wygrał. Podniósł się na ostatniej prostej, zdobywając elektorów, gdy wszyscy go przekreślili. Niebywałe. Historyczne. Szokujące. Świat idzie na prawo, a lewica znów zignorowała wielką część społeczeństwa.** Ja również straciłem wiarę, że Trump może wygrać te wybory, choć w lipcu pisałem z USA, że stopień wkurzenia nawet socjalnie nastawionych Amerykanów jest tak wielki, że mogą oni dokonać historycznego wyboru.
To były przełomowe wybory, bowiem pokazały frustrację Amerykanów. Frustrację, która zaniosła do Białego Domu taplającego się w populizmie ekscentryka z przerośniętym ego, który jeszcze kilka lat temu nie wychodził poza wstępne fazy wyborów. Ta frustracja przez lata czekała na wybuch. W końcu znalazła upust w tych wyborach. W tych wyborach nie chodziło przecież głównie o wieczny spór między prawicą i lewicą o rolę państwa w życiu obywateli. Nie chodziło głównie o poradzenie sobie z fatalnymi skutkami kryzysu finansowego, globalizację zabijającą miejsca pracy amerykańskich robotników. Ba, nie chodziło nawet o takie czysto amerykańskie sprawy jak szerokość legalności posiadania broni palnej, istotę Sądu Najwyższego czy dostępność aborcji i małżeństw homoseksualnych. To wszystko było ważne, ale wybrzmiałoby przy starciu Clinton z mniej kontrowersyjnym kandydatem. W tych wyborach chodziło o emocje. Gniew, wściekłość i rozżalenie. Nie tylko na „zmianę” Baracka Obamy, ale o problem cywilizacyjny.
„Dosyć cywilizacji mięczaków” - powiedział w głośnym wywiadzie symbol amerykańskiej popkultury. Słowa Clinta Eastwooda symbolizują eksplozję, jaka w tym roku miała miejsce w USA. Eksplozję wysadzającą mur poprawności politycznej zdetonował celebryta, skandalista i multimilioner, który najgłośniej wrzasnął „dość”. Zrobił to w sposób niemal destrukcyjny dla samego siebie. Lewica nie może wyjść w szoku jak to możliwe, że człowiek, który zraził do siebie Latynosów czy Afroamerykanów (18 procent społeczeństwa!) dziś jest 45 prezydentem USA. Trump dokonał jednak czegoś, czego bali się zrobić o wiele od niego lepiej przygotowani do prezydentury politycy jak Ted Cruz czy Mark Rubio. Powiedział wprost to, o czym Amerykanie mówili w zaciszach swoich domów. Idealnie też zagrał na sentymencie do lat 80., gdy Ameryką rządzili twardziele w typie Reagana i Johna Rambo. W erze, gdy wszyscy oglądamy się za plecy bojąc się zamachu, przypomniał o bezpiecznym okresie, gdy USA rosło w finansową siłę, a słabnący w oczach czerwony wróg był jasno zdefiniowany. Ostatecznie został pokonany przez kowboja. Okazał się kowbojem nie takim jak Reagan. Ale wszedł w jego buty, stając się na tyle dobrą imitacją wielkiego odnowiciela amerykańskiej prawicy, że kupił Amerykanów.
Żyjemy w epoce lizania tyłków, czasach pokolenia mięczaków, gdzie wszyscy tylko chodzą na paluszkach, żeby nikogo nie urazić.
mówił Clint „Brudny Harry” Eastwood argumentując swoje poparcie dla Donalda Trumpa. Cytuję słowa Eastwooda nie dlatego, że jest on wyrocznią. Warto wsłuchiwać się w słowa 85-letniego weterana kina, bowiem ma on taką pozycję w show-biznesie, że w zasadzie jako jedyny może mówić co naprawdę myśli. Tak myśli nie tylko wybitny filmowiec, ale miliony zwykłych Amerykanów, którzy zagłosowały na Donalda Trumpa. Myślą też tak Amerykanie bojący się tego znienawidzonego przez wielką część prawicy egocentryka. Teraz nie mają jednak nikogo innego w roli swojego lidera. A może po zrzuceniu maski (ileż razy Trump je zrzucał?!) okaże się, że z pajaca medialnego przeistoczy się on w męża stanu słuchającego swoich doradców? Amerykańska demokracja jest zbyt dojrzała, by dopuścić do władzy szaleńca. Przynajmniej tak ją konstruowali Ojcowie Założyciele tworząc zabezpieczenie przed kaprysem ludu w postaci głosów elektorów. No, ale w końcu ekscentryk eksploatujący bezwstydnie mediokrację przebił się przez system. Jak go wykorzysta?
Nie ukrywam, że obawiałem się od początku wygranej tak nietypowo jak na USA populistycznego polityka. Mimo, że miał kilka rozsądnych rozwiązań problemów trawiących USA. Jako mieszkaniec Europy Wschodniej, mający do rosyjskiej granicy niewiele ponad 100 km, czułbym się pewniej, gdy w Białym Domu zasiadała popierana przez znanych neokonserwatystów polityk z samego jądra waszyngtońskiego establishmentu. Nie twierdzę, że Donald Trump sprzeda Europę Moskwie. Ma on jednak silne poczucie potrzeby powrotu do XIX wiecznego izolacjonizmu, co może wiązać się z cynicznym zostawianiem sojuszników. O ile nie musi to być wcale coś negatywnego dla Amerykanów (pisałem już, że jako Amerykanin może bym na niego głosował), to dla Europy i świata popierany przez dużą część jankeskiej prawicy izolacjonizm jest niebezpieczny.
Czytaj dalej na drugiej stronie
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Koniec. Donald Trump pokonał Hillary Clinton w wyścigu do Białego Domu. Ta noc była horrorem, który pewnie jeszcze potrwa wiele godzin. A może dni, miesiące albo lata?
Jest to koniec najbardziej niezwykłej, pokręconej, brudnej kampanii wyborczej w historii USA. Kampanii, w której walczyli ze sobą politycy o największym negatywnym elektoracie w historii. Były to wybory z grą służb w tle, emocjami podgrzanymi do granic możliwości. Były to wybory historyczne. Nie tylko dlatego, że mogła je wygrać pierwsza kobieta, która zastąpiłaby w Białym Domu pierwszego afroamerykańskiego prezydenta. Wybory wygrał przecież człowiek spoza głównego nurtu GOP, znienawidzony przez jej głównych graczy i zlekceważony przez jedynych żyjących prawicowych ex prezydentów USA czyli Bushów. Czy ktoś mógł się spodziewać, że ten tak znienawidzony przez lewicę George W. Bush zagłosuje na Clinton? A jednak Trump wygrał. Podniósł się na ostatniej prostej, zdobywając elektorów, gdy wszyscy go przekreślili. Niebywałe. Historyczne. Szokujące. Świat idzie na prawo, a lewica znów zignorowała wielką część społeczeństwa.** Ja również straciłem wiarę, że Trump może wygrać te wybory, choć w lipcu pisałem z USA, że stopień wkurzenia nawet socjalnie nastawionych Amerykanów jest tak wielki, że mogą oni dokonać historycznego wyboru.
To były przełomowe wybory, bowiem pokazały frustrację Amerykanów. Frustrację, która zaniosła do Białego Domu taplającego się w populizmie ekscentryka z przerośniętym ego, który jeszcze kilka lat temu nie wychodził poza wstępne fazy wyborów. Ta frustracja przez lata czekała na wybuch. W końcu znalazła upust w tych wyborach. W tych wyborach nie chodziło przecież głównie o wieczny spór między prawicą i lewicą o rolę państwa w życiu obywateli. Nie chodziło głównie o poradzenie sobie z fatalnymi skutkami kryzysu finansowego, globalizację zabijającą miejsca pracy amerykańskich robotników. Ba, nie chodziło nawet o takie czysto amerykańskie sprawy jak szerokość legalności posiadania broni palnej, istotę Sądu Najwyższego czy dostępność aborcji i małżeństw homoseksualnych. To wszystko było ważne, ale wybrzmiałoby przy starciu Clinton z mniej kontrowersyjnym kandydatem. W tych wyborach chodziło o emocje. Gniew, wściekłość i rozżalenie. Nie tylko na „zmianę” Baracka Obamy, ale o problem cywilizacyjny.
„Dosyć cywilizacji mięczaków” - powiedział w głośnym wywiadzie symbol amerykańskiej popkultury. Słowa Clinta Eastwooda symbolizują eksplozję, jaka w tym roku miała miejsce w USA. Eksplozję wysadzającą mur poprawności politycznej zdetonował celebryta, skandalista i multimilioner, który najgłośniej wrzasnął „dość”. Zrobił to w sposób niemal destrukcyjny dla samego siebie. Lewica nie może wyjść w szoku jak to możliwe, że człowiek, który zraził do siebie Latynosów czy Afroamerykanów (18 procent społeczeństwa!) dziś jest 45 prezydentem USA. Trump dokonał jednak czegoś, czego bali się zrobić o wiele od niego lepiej przygotowani do prezydentury politycy jak Ted Cruz czy Mark Rubio. Powiedział wprost to, o czym Amerykanie mówili w zaciszach swoich domów. Idealnie też zagrał na sentymencie do lat 80., gdy Ameryką rządzili twardziele w typie Reagana i Johna Rambo. W erze, gdy wszyscy oglądamy się za plecy bojąc się zamachu, przypomniał o bezpiecznym okresie, gdy USA rosło w finansową siłę, a słabnący w oczach czerwony wróg był jasno zdefiniowany. Ostatecznie został pokonany przez kowboja. Okazał się kowbojem nie takim jak Reagan. Ale wszedł w jego buty, stając się na tyle dobrą imitacją wielkiego odnowiciela amerykańskiej prawicy, że kupił Amerykanów.
Żyjemy w epoce lizania tyłków, czasach pokolenia mięczaków, gdzie wszyscy tylko chodzą na paluszkach, żeby nikogo nie urazić.
mówił Clint „Brudny Harry” Eastwood argumentując swoje poparcie dla Donalda Trumpa. Cytuję słowa Eastwooda nie dlatego, że jest on wyrocznią. Warto wsłuchiwać się w słowa 85-letniego weterana kina, bowiem ma on taką pozycję w show-biznesie, że w zasadzie jako jedyny może mówić co naprawdę myśli. Tak myśli nie tylko wybitny filmowiec, ale miliony zwykłych Amerykanów, którzy zagłosowały na Donalda Trumpa. Myślą też tak Amerykanie bojący się tego znienawidzonego przez wielką część prawicy egocentryka. Teraz nie mają jednak nikogo innego w roli swojego lidera. A może po zrzuceniu maski (ileż razy Trump je zrzucał?!) okaże się, że z pajaca medialnego przeistoczy się on w męża stanu słuchającego swoich doradców? Amerykańska demokracja jest zbyt dojrzała, by dopuścić do władzy szaleńca. Przynajmniej tak ją konstruowali Ojcowie Założyciele tworząc zabezpieczenie przed kaprysem ludu w postaci głosów elektorów. No, ale w końcu ekscentryk eksploatujący bezwstydnie mediokrację przebił się przez system. Jak go wykorzysta?
Nie ukrywam, że obawiałem się od początku wygranej tak nietypowo jak na USA populistycznego polityka. Mimo, że miał kilka rozsądnych rozwiązań problemów trawiących USA. Jako mieszkaniec Europy Wschodniej, mający do rosyjskiej granicy niewiele ponad 100 km, czułbym się pewniej, gdy w Białym Domu zasiadała popierana przez znanych neokonserwatystów polityk z samego jądra waszyngtońskiego establishmentu. Nie twierdzę, że Donald Trump sprzeda Europę Moskwie. Ma on jednak silne poczucie potrzeby powrotu do XIX wiecznego izolacjonizmu, co może wiązać się z cynicznym zostawianiem sojuszników. O ile nie musi to być wcale coś negatywnego dla Amerykanów (pisałem już, że jako Amerykanin może bym na niego głosował), to dla Europy i świata popierany przez dużą część jankeskiej prawicy izolacjonizm jest niebezpieczny.
Czytaj dalej na drugiej stronie
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/314761-wszystko-wskazuje-ze-donald-trump-zostal-45-prezydentem-usa-wygrala-wscieklosc-amerykanow?strona=1