Uważałem ich za niebezpiecznych i doszedłem do wniosku, że trzeba ich pozbawić tych stanowisk, na których mogą podejmować ważne polityczne decyzje. Są oni niepewni, zakompleksieni i dlatego patrzą wstecz, a nie do przodu
— stwierdził Lech Wałęsa na użytek niemieckiego dziennika „Süddeutsche Zeitung”.
Tak w każdym razie brzmi tłumaczenie wypowiedzi z polskiego na… polski, z polskiego na niemiecki i z niemieckiego na polski autora, który „dokonał zwrotu o 360 stopni”, „widzi jasno na białym”, mówi „wymijająco wprost”, nie ma „pretensji do słońca, że się kręci wokół ziemi”, ma natomiast „dwie profesury, sto doktoratów i dwadzieścia razy tyle medali co Breżniew”…
Że kpię z legendarnego przywódcy Solidarności, słynnego w świecie elektryka-prezydenta-noblisty? Bynajmniej. Nie jest to pierwszy przypadek, gdy jeden z najbardziej znanych Polaków z przyczyn partykularnych oraz osobistych, niskich pobudek wzywa zagranicę do interwencji we własnym kraju. Nie jest to sytuacja, którą można bagatelizować, wręcz przeciwnie. Wałęsa i inni frustraci, w tym, niestety, dziennikarze, którzy z powodu naruszenia ich statusu i dotychczasowych układów przez tzw. dobrą zmianę snują bzdury o Polsce przed obcymi politykami i w obcych mediach, stają się pionkami w całkiem innej grze na arenie międzynarodowej. W ich relacjach Polska szkicowana jest jako kraj totalitarny z nowym wcieleniem Hitlera u władzy. W tym kontekście można postawić sobie pytanie: czy w niemieckich redakcjach pracują głupcy, którzy nie zdają sobie sprawy, że gdyby w Polsce nie funkcjonowała demokracja, niemożliwe byłoby utworzenie, ani wiecowanie tzw. Komitetu Obrony Demokracji, że nie wspomnę o obsobaczaniu demokratycznie wybranego rządu przez zawiedzionych beneficjentów partii odsuniętych od władzy przez społeczeństwo?
W niemieckich redakcjach nie pracują bezmózgowcy. Ich postawa i działania są jak najbardziej świadome. Jeśli w grę wchodzi nadrzędny interes republiki, w niemieckiej polityce praktykowany jest charakterystyczny podział ról na ustawiających i rozgrywających: politycy z reguły wypowiadają się przyjaźnie, powściągliwie, są otwarci na „partnerski dialog” itd. itp., zaś rozgrywającymi są właśnie media, przygotowujące grunt pod działania tych pierwszych. Śp. Lech Kaczyński i jego brat Jarosław nigdy nie byli wygodnymi „partnerami” dla Niemiec. Bnyli, jak ochrzcił ich kiedyś bulwarowy „Bild”, „zjadliwymi karłami”. Dlaczego? Z punktu widzenia Berlina zawsze lepszy jest rząd obcego kraju, który nie sprawia żadnych kłopotów, tymczasem szef PiS Jarosław Kaczyński otwarcie zapowiadał już przed wyborami w 2005r.:
Nie chcę być premierem państwa satelickiego, który degraduje własny kraj, lecz premierem suwerennej, niezależnej Polski…
… co powtórzyły w RFN wszystkie ważniejsze media.
W Berlinie już wtedy rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Mówiąc krótko, od okresu zimnej wojny nie było w Niemczech tak postponowanej partii jak Prawo i Sprawiedliwość. Skrzywioną opinię o „partii Kaczyńskich” nasi sąsiedzi wyrobili sobie zanim dobrze przetłumaczono im jej nazwę. Symbolem tego okresu stało się przedstawienie głowy państwa polskiego jako kartofla. W ugruntowaniu złego wizerunku partii rządzącej pomagali nasi co bardziej znani politycy, którzy przenieśli międzypartyjne rozgrywki i osobiste animozje poza granice kraju. Na pierwszym planie w tej bezprecedensowej akcji dyskredytacji znalazł się nie kto inny, tylko właśnie Lech Wałęsa, który z obawy przed wiwisekcją jego zapaskudzonego życiorysu obrzucał błotem braci Kaczyńskich, gdzie tylko się dało. Już wtedy opowiadał na łamach tygodnika „Der Spiegel” dokładnie to samo, co trzy dni temu w „Süddeutsche Zeitung”, że tych „zakompleksionych nieudaczników wywalił z biura, bo więcej psuli niż robili coś dobrego”, i radził co robić: ośmieszać ich, lekceważyć i izolować polski rząd na arenie międzynarodowej.
Do demontażu pierwszego rządu PiS z pomocą zagranicy włączyli się wszyscy obrońcy magdalenkowo-pookrągłostołowego układu. Nieżyjący już europoseł Bronisław Geremek porównywał Polskę w „Die Zeit” do „Folwarku zwierzęcego” George`a Orwella. I jego najbardziej irytowała próba rozrachunku w naszym kraju z komunistyczną przeszłością. Chadecki przewodniczący europarlamentu Hans-Gert Pöttering zastosował wówczas dwie miary moralności: z jednej strony popierał bezwzględną lustrację w swej ojczyźnie, z drugiej gromił zamiar dokonania w Polsce tego samego, co zrobili Niemcy: czystki w urzędach i wyeliminowania z życia publicznego osób zaangażowanych w komunistycznym aparacie ucisku dawnej NRD. To tak, jakby - analogicznie - polscy politycy potępiali rozliczenia zjednoczonych Niemiec z enerdowskim komunizmem oraz wtrącenie ostatniego szefa partii i państwa byłej NRD Egona Krenza wraz z towarzyszami do więzienia za wydanie rozkazu strzelania do rodaków.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Uważałem ich za niebezpiecznych i doszedłem do wniosku, że trzeba ich pozbawić tych stanowisk, na których mogą podejmować ważne polityczne decyzje. Są oni niepewni, zakompleksieni i dlatego patrzą wstecz, a nie do przodu
— stwierdził Lech Wałęsa na użytek niemieckiego dziennika „Süddeutsche Zeitung”.
Tak w każdym razie brzmi tłumaczenie wypowiedzi z polskiego na… polski, z polskiego na niemiecki i z niemieckiego na polski autora, który „dokonał zwrotu o 360 stopni”, „widzi jasno na białym”, mówi „wymijająco wprost”, nie ma „pretensji do słońca, że się kręci wokół ziemi”, ma natomiast „dwie profesury, sto doktoratów i dwadzieścia razy tyle medali co Breżniew”…
Że kpię z legendarnego przywódcy Solidarności, słynnego w świecie elektryka-prezydenta-noblisty? Bynajmniej. Nie jest to pierwszy przypadek, gdy jeden z najbardziej znanych Polaków z przyczyn partykularnych oraz osobistych, niskich pobudek wzywa zagranicę do interwencji we własnym kraju. Nie jest to sytuacja, którą można bagatelizować, wręcz przeciwnie. Wałęsa i inni frustraci, w tym, niestety, dziennikarze, którzy z powodu naruszenia ich statusu i dotychczasowych układów przez tzw. dobrą zmianę snują bzdury o Polsce przed obcymi politykami i w obcych mediach, stają się pionkami w całkiem innej grze na arenie międzynarodowej. W ich relacjach Polska szkicowana jest jako kraj totalitarny z nowym wcieleniem Hitlera u władzy. W tym kontekście można postawić sobie pytanie: czy w niemieckich redakcjach pracują głupcy, którzy nie zdają sobie sprawy, że gdyby w Polsce nie funkcjonowała demokracja, niemożliwe byłoby utworzenie, ani wiecowanie tzw. Komitetu Obrony Demokracji, że nie wspomnę o obsobaczaniu demokratycznie wybranego rządu przez zawiedzionych beneficjentów partii odsuniętych od władzy przez społeczeństwo?
W niemieckich redakcjach nie pracują bezmózgowcy. Ich postawa i działania są jak najbardziej świadome. Jeśli w grę wchodzi nadrzędny interes republiki, w niemieckiej polityce praktykowany jest charakterystyczny podział ról na ustawiających i rozgrywających: politycy z reguły wypowiadają się przyjaźnie, powściągliwie, są otwarci na „partnerski dialog” itd. itp., zaś rozgrywającymi są właśnie media, przygotowujące grunt pod działania tych pierwszych. Śp. Lech Kaczyński i jego brat Jarosław nigdy nie byli wygodnymi „partnerami” dla Niemiec. Bnyli, jak ochrzcił ich kiedyś bulwarowy „Bild”, „zjadliwymi karłami”. Dlaczego? Z punktu widzenia Berlina zawsze lepszy jest rząd obcego kraju, który nie sprawia żadnych kłopotów, tymczasem szef PiS Jarosław Kaczyński otwarcie zapowiadał już przed wyborami w 2005r.:
Nie chcę być premierem państwa satelickiego, który degraduje własny kraj, lecz premierem suwerennej, niezależnej Polski…
… co powtórzyły w RFN wszystkie ważniejsze media.
W Berlinie już wtedy rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Mówiąc krótko, od okresu zimnej wojny nie było w Niemczech tak postponowanej partii jak Prawo i Sprawiedliwość. Skrzywioną opinię o „partii Kaczyńskich” nasi sąsiedzi wyrobili sobie zanim dobrze przetłumaczono im jej nazwę. Symbolem tego okresu stało się przedstawienie głowy państwa polskiego jako kartofla. W ugruntowaniu złego wizerunku partii rządzącej pomagali nasi co bardziej znani politycy, którzy przenieśli międzypartyjne rozgrywki i osobiste animozje poza granice kraju. Na pierwszym planie w tej bezprecedensowej akcji dyskredytacji znalazł się nie kto inny, tylko właśnie Lech Wałęsa, który z obawy przed wiwisekcją jego zapaskudzonego życiorysu obrzucał błotem braci Kaczyńskich, gdzie tylko się dało. Już wtedy opowiadał na łamach tygodnika „Der Spiegel” dokładnie to samo, co trzy dni temu w „Süddeutsche Zeitung”, że tych „zakompleksionych nieudaczników wywalił z biura, bo więcej psuli niż robili coś dobrego”, i radził co robić: ośmieszać ich, lekceważyć i izolować polski rząd na arenie międzynarodowej.
Do demontażu pierwszego rządu PiS z pomocą zagranicy włączyli się wszyscy obrońcy magdalenkowo-pookrągłostołowego układu. Nieżyjący już europoseł Bronisław Geremek porównywał Polskę w „Die Zeit” do „Folwarku zwierzęcego” George`a Orwella. I jego najbardziej irytowała próba rozrachunku w naszym kraju z komunistyczną przeszłością. Chadecki przewodniczący europarlamentu Hans-Gert Pöttering zastosował wówczas dwie miary moralności: z jednej strony popierał bezwzględną lustrację w swej ojczyźnie, z drugiej gromił zamiar dokonania w Polsce tego samego, co zrobili Niemcy: czystki w urzędach i wyeliminowania z życia publicznego osób zaangażowanych w komunistycznym aparacie ucisku dawnej NRD. To tak, jakby - analogicznie - polscy politycy potępiali rozliczenia zjednoczonych Niemiec z enerdowskim komunizmem oraz wtrącenie ostatniego szefa partii i państwa byłej NRD Egona Krenza wraz z towarzyszami do więzienia za wydanie rozkazu strzelania do rodaków.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/314678-palowanie-walesy-najwiekszym-bledem-pis-jest-to-ze-przy-tak-nasilonej-aktywnosci-swoich-przeciwnikow-dalo-sie-zepchnac-do-defensywy