Komedia „Mein Führer” wywołała istną burzę poza granicami Niemiec, zanim trafiła na ekrany. Dziś nikt już tej nazi-farsy nie pamięta, ale rura została odetkana; ostatecznie wygrała opinia, że lepiej, gdy Niemcy z uwielbianego niegdyś „wuja Dolfiego” robią idiotę, niż wielkiego wodza z małymi wadami. Lista filmów o historycznej treści zrealizowanych w ostatnich latach w RFN dla kin i telewizji jest długa: „Ucieczka i wypędzenie”, trylogia „Wygnańcy”, filmy „Ucieczka kobiet”, „Śmierć mego ojca”, „Ostatnie ofiary Hitlera”, dwa odcinki „Drezna” o zburzeniu miasta przez aliantów, czy np. film o zatopieniu przez Rosjan statku „Wilhelm Gustloff”.
Głównym problemem wszystkich tych ekranizacji jest to, że o złamanych losach milionów ludzi mówi się po niemiecku „łamanym” językiem.Przykład?
„Ucieczka i wypędzenie”, to „Love story” na pruskim mrozie - miłosne perypetie hrabianki Leny i francuskiego jeńca, który nie wiadomo skąd znalazł się na terenach Litwy i Polski tuż przed wkroczeniem Armii Czerwonej. Bardziej prawdopodobne byłoby wygniatanie słomy przez błękitnokrwistą nazistkę z polskim robotnikiem przymusowym, ale w produkcji partycypowała telewizja Arte, co gwarantowało Niemcom rozpowszechnianie tego dzieła za granicą, więc był Francuz. Ojciec hrabianki, tak jak Hitler, zabił swego psa, potem siebie, lecz historia kończy się szczęśliwie: jego córka, młoda nazistka, nagle zmieniła poglądy, pokochała wrogów III Rzeszy, odnalazła w Bawarii Francuza, tego od słomy, pracującego tam dla aliantów, …Küsschen, Küsschen/buziaczek, buziaczek, das Ende/koniec. Bzdura na resorach, ale jaka romantyczna historia, i jaka pouczająca…
Albo film „Die Gustloff”, którego akcja rozgrywa się w… Gotenhafen - jak objaśniano - „dzisiejszej Gdyni”. Rzecz o tragedii na morzu, w której sprawcy stali się ofiarami. Zginęli z powodu nigdy nie dowiedzionego sabotażu - wedle jednej z wersji, niemiecki zdrajca miał naprowadzić na ten statek rosyjską łódź podwodną. Dla wielu wspieranych przez niemieckie państwo producentów i twórców dzieje własnego narodu albo zaczynają się w 1944 roku, albo są ekranizacją wzruszających losów rodzimych ofiar wojny… - jak w osławionym, obsypanym wszystkimi możliwymi niemieckimi nagrodami serialu „Nasze matki, nasi ojcowie” Philippa Kadelbacha. Dla przypomnienia, w jego odzwierciedleniu wojennej hekatomby biedni Niemcy skonfrontowani są ze strasznymi, polskimi bandytami, antysemitami i złodziejami z Armii Krajowej.
Ten porównywany przez niektórych krytyków film do „nazistowskich propagandówek” został sprzedany do 80 krajów świata. Na zarzuty o zniekształcaniu historii jego twórcy odpowiadali: to przecież nie jest film dokumentalny, a poza tym tak to widzieli i nikomu nic do tego.
Pewnie, że nic. Chyba, że chodzi o produkcję, która może w sposób nieplanowany mieszać w głowach niemieckich odbiorców. Jak np. film polski fabularny pt. „Smoleńsk”, po którym pewnie niemieccy widzowie poszliby protestować pod Bramę Brandenburską, albo jeszcze podpaliliby Bundestag w Reichstagu, czy – nie daj Boże – oddaloną o kilkaset metrów rosyjską ambasadę przy Unter den Linden… A na poważnie: kto i komu dał prawo decydowania o tym, co mogą zobaczyć niemieccy widzowie? Dlaczego nie mogą zapoznać się z choćby najbardziej nieprawdopodobną wersją przyczyn wstrząsającej tragedii polskiej delegacji w drodze do Katynia? Dlaczego mają być pozbawieni możliwości własnej oceny, że film jest np. knotem, a zawarte w nim sugestie absurdalne…?
Odpowiedź brzmi: ależ nikt, nikomu nie dał w Niemczech takiego prawa, Niemcy są przecież wolnym, demokratycznym krajem, po prostu kina tego pokazywać nie chcą…, ot co. A gdzie jak gdzie, w Niemczech „Ordnung muss sein!”.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Komedia „Mein Führer” wywołała istną burzę poza granicami Niemiec, zanim trafiła na ekrany. Dziś nikt już tej nazi-farsy nie pamięta, ale rura została odetkana; ostatecznie wygrała opinia, że lepiej, gdy Niemcy z uwielbianego niegdyś „wuja Dolfiego” robią idiotę, niż wielkiego wodza z małymi wadami. Lista filmów o historycznej treści zrealizowanych w ostatnich latach w RFN dla kin i telewizji jest długa: „Ucieczka i wypędzenie”, trylogia „Wygnańcy”, filmy „Ucieczka kobiet”, „Śmierć mego ojca”, „Ostatnie ofiary Hitlera”, dwa odcinki „Drezna” o zburzeniu miasta przez aliantów, czy np. film o zatopieniu przez Rosjan statku „Wilhelm Gustloff”.
Głównym problemem wszystkich tych ekranizacji jest to, że o złamanych losach milionów ludzi mówi się po niemiecku „łamanym” językiem.Przykład?
„Ucieczka i wypędzenie”, to „Love story” na pruskim mrozie - miłosne perypetie hrabianki Leny i francuskiego jeńca, który nie wiadomo skąd znalazł się na terenach Litwy i Polski tuż przed wkroczeniem Armii Czerwonej. Bardziej prawdopodobne byłoby wygniatanie słomy przez błękitnokrwistą nazistkę z polskim robotnikiem przymusowym, ale w produkcji partycypowała telewizja Arte, co gwarantowało Niemcom rozpowszechnianie tego dzieła za granicą, więc był Francuz. Ojciec hrabianki, tak jak Hitler, zabił swego psa, potem siebie, lecz historia kończy się szczęśliwie: jego córka, młoda nazistka, nagle zmieniła poglądy, pokochała wrogów III Rzeszy, odnalazła w Bawarii Francuza, tego od słomy, pracującego tam dla aliantów, …Küsschen, Küsschen/buziaczek, buziaczek, das Ende/koniec. Bzdura na resorach, ale jaka romantyczna historia, i jaka pouczająca…
Albo film „Die Gustloff”, którego akcja rozgrywa się w… Gotenhafen - jak objaśniano - „dzisiejszej Gdyni”. Rzecz o tragedii na morzu, w której sprawcy stali się ofiarami. Zginęli z powodu nigdy nie dowiedzionego sabotażu - wedle jednej z wersji, niemiecki zdrajca miał naprowadzić na ten statek rosyjską łódź podwodną. Dla wielu wspieranych przez niemieckie państwo producentów i twórców dzieje własnego narodu albo zaczynają się w 1944 roku, albo są ekranizacją wzruszających losów rodzimych ofiar wojny… - jak w osławionym, obsypanym wszystkimi możliwymi niemieckimi nagrodami serialu „Nasze matki, nasi ojcowie” Philippa Kadelbacha. Dla przypomnienia, w jego odzwierciedleniu wojennej hekatomby biedni Niemcy skonfrontowani są ze strasznymi, polskimi bandytami, antysemitami i złodziejami z Armii Krajowej.
Ten porównywany przez niektórych krytyków film do „nazistowskich propagandówek” został sprzedany do 80 krajów świata. Na zarzuty o zniekształcaniu historii jego twórcy odpowiadali: to przecież nie jest film dokumentalny, a poza tym tak to widzieli i nikomu nic do tego.
Pewnie, że nic. Chyba, że chodzi o produkcję, która może w sposób nieplanowany mieszać w głowach niemieckich odbiorców. Jak np. film polski fabularny pt. „Smoleńsk”, po którym pewnie niemieccy widzowie poszliby protestować pod Bramę Brandenburską, albo jeszcze podpaliliby Bundestag w Reichstagu, czy – nie daj Boże – oddaloną o kilkaset metrów rosyjską ambasadę przy Unter den Linden… A na poważnie: kto i komu dał prawo decydowania o tym, co mogą zobaczyć niemieccy widzowie? Dlaczego nie mogą zapoznać się z choćby najbardziej nieprawdopodobną wersją przyczyn wstrząsającej tragedii polskiej delegacji w drodze do Katynia? Dlaczego mają być pozbawieni możliwości własnej oceny, że film jest np. knotem, a zawarte w nim sugestie absurdalne…?
Odpowiedź brzmi: ależ nikt, nikomu nie dał w Niemczech takiego prawa, Niemcy są przecież wolnym, demokratycznym krajem, po prostu kina tego pokazywać nie chcą…, ot co. A gdzie jak gdzie, w Niemczech „Ordnung muss sein!”.
Strona 3 z 3
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/314206-ordnung-muss-sein-dlaczego-niemcy-sa-pozbawiani-mozliwosci-oceny-ze-film-smolensk-jest-np-knotem-a-zawarte-w-nim-sugestie-absurdalne?strona=3