Czy warto z zaskoczeniem i zdziwieniem odnotowywać, że PiS prowadzi lewicową politykę gospodarczą (a raczej: cały czas zapowiada, że będzie prowadził, bo plan Morawieckiego to wciąż projekt)? Raczej nie – PiS w swoim jądrze zawsze było socjalistyczne i nic się tu nie zmieniło. Miało jedynie odbiegające od tej linii epizody – w tym obniżkę podatków i składki ZUS w pierwszym okresie swoich rządów. Warto jednak rządzących krytykować za to, z czym się nie zgadzamy, a już z pewnością za obłudne zapowiedzi wyborcze oraz niekonsekwencje, które odnajdujemy w wypowiedziach najważniejszej dzisiaj w rządzie osoby – Mateusza Morawieckiego.
Platforma Obywatelska oszukała Polaków, gdy idzie o obciążenia fiskalne. Jeszcze w pamiętnym, długaśnym pierwszym exposé Donald Tusk zapowiadał, że wyrzuci z rządu każdego, kto wspomni o podwyższeniu podatków. Zgodnie z tą deklaracją, kilka lat później powinien był wyrzucić się sam, bo to rząd PO podniósł nam podatki w takich stopniu, w jakim nie zrobił tego wcześniej nikt. Złożyła się na to podwyżka VAT, likwidacja licznych ulg, zamrożenie progów podatkowych i kwoty wolnej i inne podobne działania.
Niestety – wszystko wskazuje na to, że podobnie jak, PO, tak i PiS oszuka nas w sprawach podatkowych. Obniżki VAT w najbliższych latach nie będzie – to już wiemy. Kwota wolna nie została podwyższona, choć był to jeden z głównych motywów przewodnich zarówno kampanii Andrzeja Dudy, jak i PiS w wyborach parlamentarnych. Jeśli sądzić na podstawie zapowiedzi ministrów Kowalczyka i Morawieckiego, można założyć, że zamiast po podwyższeniu posłużyć wszystkim Polakom w takim samym stopniu, kwota wolna stanie się kolejnym instrumentem wzmacniającym progresję podatkową (min. Kowalczyk wielokrotnie wspominał, że prawdopodobnie będzie się zmniejszać wraz ze wzrostem dochodów lub że będzie dostępna tylko dla „najuboższych”).
Wreszcie jest plan jednolitej daniny, której konsekwencje są już chyba jasne: dla części podatników będzie to oznaczało wyraźny, dla niektórych może nawet bardzo duży wzrost obciążeń, głównie z powodu włączenia do niej progresywnie liczonej składki ZUS. Ba, w przypadku niektórych form umów – osób, które dotąd z własnego wyboru i z pełną świadomością konsekwencji pozostawały poza systemem powszechnych ubezpieczeń – będzie to oznaczało konieczność poniesienia być może nawet dwukrotnie większych obciążeń niż dotąd.
Czy jednak PiS w kampanii zapowiadał: „Jednym obniżymy podatki, innym podniesiemy je, niektórym nawet drastycznie”? Nie przypominam sobie. Pamiętam natomiast zapowiedzi, że „podatków nie podniesiemy”. W tym kontekście obecne zapowiedzi trudno podsumować inaczej niż jako wyborcze kłamstwo. Dokładnie takie samo jak w przypadku PO. Pozostaje oczywiście poczekać na konkrety, ale nie sposób się łudzić, że skutki projektu, jaki ostatecznie zostanie ogłoszony, będą inne niż dociążenie „bogaczy”, co – o czym już wielokrotnie pisałem – dla tego rządu oznacza średniaków. Świadczy o tym powtarzająca się w różnych rządowych wypowiedziach granica zarobków w wysokości 10 tys. zł brutto miesięcznie. Owszem, tak zarabia jedynie niewielka część Polaków, ale sum tego rzędu nie sposób nazywać bogactwem, zwłaszcza jeżeli rozkładają się na kilkuosobową rodzinę w dużym mieście. Jak już kiedyś pisałem, bogactwo powinno się definiować w odniesieniu do tego, jaka jest siła nabywcza pieniędzy, które ma się do dyspozycji, a nie tego, jaki procent ludzi osiąga dane dochody. W polskich warunkach bogactwem nie jest bez żadnych wątpliwości 10 tys. miesięcznie, a nawet dwa razy tyle – niezależnie od tego, że dla ogromnej liczby obywateli są to pieniądze niewyobrażalne. Zarabiając takie sumy da się żyć na przyzwoitym poziomie, ale nie wybuduje się dużego domu za miastem, nie pośle kilkorga dzieci do prywatnych szkół i nie kupi dwóch przyzwoitych samochodów – a to są wyróżniki bogactwa, tego bez cudzysłowu. To zaledwie przyzwoity poziom średni. Morawiecki doskonale to oczywiście wie, a uparte wracanie do magicznej granicy 10 tys. złotych można sobie wytłumaczyć jedynie chęcią wzięcia populistycznego kursu (wielu wyborców PiS będzie zachwyconych, że rząd bierze się za „bogaczy”) oraz koniecznością głębokiego sięgnięcia do kieszeni średniaków wobec ogromnych potrzeb związanych z wydatkami socjalnymi.
Tu dochodzimy do sprawy składek ZUS. Formalnie rzecz biorąc, nie są one podatkiem sensu stricto. Nie są też – jak usiłują dziś wmawiać niektórzy – żadnym „podatkiem solidarnościowym”. Formalnie są opłatą za ściśle określone usługi, jakie świadczy wobec obywatela państwo, bo przecież składki ZUS są celowe: za utrzymanie na starość, opiekę lekarską czy świadczenie chorobowe. Skoro tak, to obywatel powinien mieć możliwość wyboru, czy z tego państwowego dobrodziejstwa chce czy nie chce korzystać. Mało tego – wyższe składki powinny obywatela uprawniać do bardziej rozbudowanych usług: wyższej emerytury i lepszej opieki lekarskiej.
Tak oczywiście nie jest i tak nie będzie w nowym systemie. Ten nowy system będzie zresztą szczególnie perfidny, ponieważ zmienia zusowskie składki już całkiem wprost w podatek, ale wciąż unikać ma nazwania ich w ten sposób. Ludzie zostaną obłożeni kolejną, proporcjonalnie liczoną stawką, ale wciąż będą słyszeć, że to „składka”. Paradoks będzie polegał na tym, że w gronie obłożonych nowym podatkiem znajdą się i ci, którzy dotąd – legalnie i z własnego wyboru – nie składali się na własną emeryturę w publicznym systemie. Teraz zostaną obciążeni przymusem takiej składki w wieku, powiedzmy, 40 czy 50 lat, a więc zabierze im się pieniądze, które mogliby nadal odkładać sami, a w zamian, w momencie przejścia na emeryturę, ich świadczenie będzie żebracze. Ciekawe, co zamierza takim podatnikom zakomunikować wicepremier Morawiecki.
Dziś były bankier, który stał się piewcą sprawiedliwości społecznej, występując w TVP Info powiada bez mrugnięcia okiem, że rząd PiS jest „bardzo wolnorynkowy”. Jest dokładnie tak wolnorynkowy, jak peerelowski socjalizm był demokratyczny. Mówi też, pytany o ujednoliconą daninę, że „bogaci muszą zapłacić troszeczkę więcej” – i mówi to w kontekście pochwały progresji podatkowej, która sama w sobie jest zaprzeczeniem sprawiedliwego podziału obciążeń. Nie da się przedstawić przekonującego uzasadnienia, dlaczego praca, która przynosi większe dochody, ma być obłożona podatkiem procentowo większym niż praca przynosząca mniejszy dochód. Faktyczna progresja kwotowa występuje w prostym systemie liniowym – bogatszy płaci tę samą część od swoich dochodów, a więc płaci więcej pieniędzy. To jasne. Ale dlaczego miałby płacić większą część?
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Czy warto z zaskoczeniem i zdziwieniem odnotowywać, że PiS prowadzi lewicową politykę gospodarczą (a raczej: cały czas zapowiada, że będzie prowadził, bo plan Morawieckiego to wciąż projekt)? Raczej nie – PiS w swoim jądrze zawsze było socjalistyczne i nic się tu nie zmieniło. Miało jedynie odbiegające od tej linii epizody – w tym obniżkę podatków i składki ZUS w pierwszym okresie swoich rządów. Warto jednak rządzących krytykować za to, z czym się nie zgadzamy, a już z pewnością za obłudne zapowiedzi wyborcze oraz niekonsekwencje, które odnajdujemy w wypowiedziach najważniejszej dzisiaj w rządzie osoby – Mateusza Morawieckiego.
Platforma Obywatelska oszukała Polaków, gdy idzie o obciążenia fiskalne. Jeszcze w pamiętnym, długaśnym pierwszym exposé Donald Tusk zapowiadał, że wyrzuci z rządu każdego, kto wspomni o podwyższeniu podatków. Zgodnie z tą deklaracją, kilka lat później powinien był wyrzucić się sam, bo to rząd PO podniósł nam podatki w takich stopniu, w jakim nie zrobił tego wcześniej nikt. Złożyła się na to podwyżka VAT, likwidacja licznych ulg, zamrożenie progów podatkowych i kwoty wolnej i inne podobne działania.
Niestety – wszystko wskazuje na to, że podobnie jak, PO, tak i PiS oszuka nas w sprawach podatkowych. Obniżki VAT w najbliższych latach nie będzie – to już wiemy. Kwota wolna nie została podwyższona, choć był to jeden z głównych motywów przewodnich zarówno kampanii Andrzeja Dudy, jak i PiS w wyborach parlamentarnych. Jeśli sądzić na podstawie zapowiedzi ministrów Kowalczyka i Morawieckiego, można założyć, że zamiast po podwyższeniu posłużyć wszystkim Polakom w takim samym stopniu, kwota wolna stanie się kolejnym instrumentem wzmacniającym progresję podatkową (min. Kowalczyk wielokrotnie wspominał, że prawdopodobnie będzie się zmniejszać wraz ze wzrostem dochodów lub że będzie dostępna tylko dla „najuboższych”).
Wreszcie jest plan jednolitej daniny, której konsekwencje są już chyba jasne: dla części podatników będzie to oznaczało wyraźny, dla niektórych może nawet bardzo duży wzrost obciążeń, głównie z powodu włączenia do niej progresywnie liczonej składki ZUS. Ba, w przypadku niektórych form umów – osób, które dotąd z własnego wyboru i z pełną świadomością konsekwencji pozostawały poza systemem powszechnych ubezpieczeń – będzie to oznaczało konieczność poniesienia być może nawet dwukrotnie większych obciążeń niż dotąd.
Czy jednak PiS w kampanii zapowiadał: „Jednym obniżymy podatki, innym podniesiemy je, niektórym nawet drastycznie”? Nie przypominam sobie. Pamiętam natomiast zapowiedzi, że „podatków nie podniesiemy”. W tym kontekście obecne zapowiedzi trudno podsumować inaczej niż jako wyborcze kłamstwo. Dokładnie takie samo jak w przypadku PO. Pozostaje oczywiście poczekać na konkrety, ale nie sposób się łudzić, że skutki projektu, jaki ostatecznie zostanie ogłoszony, będą inne niż dociążenie „bogaczy”, co – o czym już wielokrotnie pisałem – dla tego rządu oznacza średniaków. Świadczy o tym powtarzająca się w różnych rządowych wypowiedziach granica zarobków w wysokości 10 tys. zł brutto miesięcznie. Owszem, tak zarabia jedynie niewielka część Polaków, ale sum tego rzędu nie sposób nazywać bogactwem, zwłaszcza jeżeli rozkładają się na kilkuosobową rodzinę w dużym mieście. Jak już kiedyś pisałem, bogactwo powinno się definiować w odniesieniu do tego, jaka jest siła nabywcza pieniędzy, które ma się do dyspozycji, a nie tego, jaki procent ludzi osiąga dane dochody. W polskich warunkach bogactwem nie jest bez żadnych wątpliwości 10 tys. miesięcznie, a nawet dwa razy tyle – niezależnie od tego, że dla ogromnej liczby obywateli są to pieniądze niewyobrażalne. Zarabiając takie sumy da się żyć na przyzwoitym poziomie, ale nie wybuduje się dużego domu za miastem, nie pośle kilkorga dzieci do prywatnych szkół i nie kupi dwóch przyzwoitych samochodów – a to są wyróżniki bogactwa, tego bez cudzysłowu. To zaledwie przyzwoity poziom średni. Morawiecki doskonale to oczywiście wie, a uparte wracanie do magicznej granicy 10 tys. złotych można sobie wytłumaczyć jedynie chęcią wzięcia populistycznego kursu (wielu wyborców PiS będzie zachwyconych, że rząd bierze się za „bogaczy”) oraz koniecznością głębokiego sięgnięcia do kieszeni średniaków wobec ogromnych potrzeb związanych z wydatkami socjalnymi.
Tu dochodzimy do sprawy składek ZUS. Formalnie rzecz biorąc, nie są one podatkiem sensu stricto. Nie są też – jak usiłują dziś wmawiać niektórzy – żadnym „podatkiem solidarnościowym”. Formalnie są opłatą za ściśle określone usługi, jakie świadczy wobec obywatela państwo, bo przecież składki ZUS są celowe: za utrzymanie na starość, opiekę lekarską czy świadczenie chorobowe. Skoro tak, to obywatel powinien mieć możliwość wyboru, czy z tego państwowego dobrodziejstwa chce czy nie chce korzystać. Mało tego – wyższe składki powinny obywatela uprawniać do bardziej rozbudowanych usług: wyższej emerytury i lepszej opieki lekarskiej.
Tak oczywiście nie jest i tak nie będzie w nowym systemie. Ten nowy system będzie zresztą szczególnie perfidny, ponieważ zmienia zusowskie składki już całkiem wprost w podatek, ale wciąż unikać ma nazwania ich w ten sposób. Ludzie zostaną obłożeni kolejną, proporcjonalnie liczoną stawką, ale wciąż będą słyszeć, że to „składka”. Paradoks będzie polegał na tym, że w gronie obłożonych nowym podatkiem znajdą się i ci, którzy dotąd – legalnie i z własnego wyboru – nie składali się na własną emeryturę w publicznym systemie. Teraz zostaną obciążeni przymusem takiej składki w wieku, powiedzmy, 40 czy 50 lat, a więc zabierze im się pieniądze, które mogliby nadal odkładać sami, a w zamian, w momencie przejścia na emeryturę, ich świadczenie będzie żebracze. Ciekawe, co zamierza takim podatnikom zakomunikować wicepremier Morawiecki.
Dziś były bankier, który stał się piewcą sprawiedliwości społecznej, występując w TVP Info powiada bez mrugnięcia okiem, że rząd PiS jest „bardzo wolnorynkowy”. Jest dokładnie tak wolnorynkowy, jak peerelowski socjalizm był demokratyczny. Mówi też, pytany o ujednoliconą daninę, że „bogaci muszą zapłacić troszeczkę więcej” – i mówi to w kontekście pochwały progresji podatkowej, która sama w sobie jest zaprzeczeniem sprawiedliwego podziału obciążeń. Nie da się przedstawić przekonującego uzasadnienia, dlaczego praca, która przynosi większe dochody, ma być obłożona podatkiem procentowo większym niż praca przynosząca mniejszy dochód. Faktyczna progresja kwotowa występuje w prostym systemie liniowym – bogatszy płaci tę samą część od swoich dochodów, a więc płaci więcej pieniędzy. To jasne. Ale dlaczego miałby płacić większą część?
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/310490-podatki-jako-dobro-czyli-zaklecia-mateusza-morawieckiego