Nieprawdziwy jest pojawiający się czasami argument, że bogatsi korzystają w większym stopniu z usług państwa. Jest dokładnie odwrotnie: bogatsi za więcej rzeczy płacą sami (opieka lekarska jest tu najbardziej czytelnym przykładem) i w większym stopniu składają się do budżetu (na przykład kupując więcej, a więc więcej dokładając poprzez VAT i akcyzę).
Podatek progresywny od strony ideowej daje się uzasadnić jedynie jako narzędzie społecznej inżynierii, stosowane przez tych, którzy sądzą, że w dochodzeniu do zamożności jest coś zdrożnego i że zarabiających więcej trzeba za to ukarać. To bardzo charakterystyczne dla ideowej lewicy: nie zastanawiamy się nad tym, jak sprawić, żeby jak najwięcej osób zarabiało więcej, ale nad tym, jak spowodować, żeby zarabiający więcej zarabiali mniej. I to wydaje się być dziś motywacją Morawieckiego. Poza oczywiście rozpaczliwą potrzebą zasilenia budżetu.
Gdy zatem słyszę, jak wicepremier Morawiecki mówi – wpadając w jakąś absurdalną hurrapatriotyczną tromtadrację – że rząd chce sprawić, aby podatki były traktowane „jako dobro, a nie jako haracz”, zastanawiam się, czy najważniejsza osoba w rządzie wierzy w to, co mówi czy też traktuje widzów jak idiotów.
Jednocześnie – w innej części tej samej rozmowy – powiada pan Morawiecki, że jednym z filarów jego planu jest oparcie się na krajowych oszczędnościach. Wciąż bez odpowiedzi pozostaje pytanie, kto ma te oszczędności generować, skoro „bogacze” (czyli zaledwie średniacy) mają zostać wkrótce poważnie dociążeni. Tej rozbieżności Morawiecki nigdy nie wyjaśnił.
Jest wreszcie fatalny czynnik niepewności. Prace nad jednolitym podatkiem trwają od jakiegoś czasu, przy czym nie mamy pojęcia o konkretach. Według zapowiedzi Morawieckiego, pierwsze założenia mają być znane za kilka tygodni, podczas gdy nowe stawki mają obowiązywać od początku 2018 roku.
Nie wiem, czy były bankier zdaje sobie sprawę z tego, że ludzie planują swoją finansową czy biznesową przyszłość na lata naprzód. Chcą wiedzieć, czy mogą sobie pozwolić na kredyt, kupno mieszkania, samochodu. Dziś rząd PiS trzyma w szachu miliony osób (bo w grę wchodzą ci, którzy prowadząc działalność gospodarczą korzystają z 19-procentowego liniowego opodatkowania), które nie są w stanie zrobić żadnych długoterminowych planów. Ostatecznie dla wielu z nich „dobra zmiana” będzie się kojarzyć z trwającą miesiące nerwówką i ze znikającymi z portfela pieniędzmi. Jestem więcej niż pewien, że głosy tych ludzi będą dla PiS stracone na zawsze, bo nic tak nie boli, jak własny portfel. I nie zmienią tego żadne zaklęcia Mateusza Morawieckiego o traktowaniu podatków jako „dobra”.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Nieprawdziwy jest pojawiający się czasami argument, że bogatsi korzystają w większym stopniu z usług państwa. Jest dokładnie odwrotnie: bogatsi za więcej rzeczy płacą sami (opieka lekarska jest tu najbardziej czytelnym przykładem) i w większym stopniu składają się do budżetu (na przykład kupując więcej, a więc więcej dokładając poprzez VAT i akcyzę).
Podatek progresywny od strony ideowej daje się uzasadnić jedynie jako narzędzie społecznej inżynierii, stosowane przez tych, którzy sądzą, że w dochodzeniu do zamożności jest coś zdrożnego i że zarabiających więcej trzeba za to ukarać. To bardzo charakterystyczne dla ideowej lewicy: nie zastanawiamy się nad tym, jak sprawić, żeby jak najwięcej osób zarabiało więcej, ale nad tym, jak spowodować, żeby zarabiający więcej zarabiali mniej. I to wydaje się być dziś motywacją Morawieckiego. Poza oczywiście rozpaczliwą potrzebą zasilenia budżetu.
Gdy zatem słyszę, jak wicepremier Morawiecki mówi – wpadając w jakąś absurdalną hurrapatriotyczną tromtadrację – że rząd chce sprawić, aby podatki były traktowane „jako dobro, a nie jako haracz”, zastanawiam się, czy najważniejsza osoba w rządzie wierzy w to, co mówi czy też traktuje widzów jak idiotów.
Jednocześnie – w innej części tej samej rozmowy – powiada pan Morawiecki, że jednym z filarów jego planu jest oparcie się na krajowych oszczędnościach. Wciąż bez odpowiedzi pozostaje pytanie, kto ma te oszczędności generować, skoro „bogacze” (czyli zaledwie średniacy) mają zostać wkrótce poważnie dociążeni. Tej rozbieżności Morawiecki nigdy nie wyjaśnił.
Jest wreszcie fatalny czynnik niepewności. Prace nad jednolitym podatkiem trwają od jakiegoś czasu, przy czym nie mamy pojęcia o konkretach. Według zapowiedzi Morawieckiego, pierwsze założenia mają być znane za kilka tygodni, podczas gdy nowe stawki mają obowiązywać od początku 2018 roku.
Nie wiem, czy były bankier zdaje sobie sprawę z tego, że ludzie planują swoją finansową czy biznesową przyszłość na lata naprzód. Chcą wiedzieć, czy mogą sobie pozwolić na kredyt, kupno mieszkania, samochodu. Dziś rząd PiS trzyma w szachu miliony osób (bo w grę wchodzą ci, którzy prowadząc działalność gospodarczą korzystają z 19-procentowego liniowego opodatkowania), które nie są w stanie zrobić żadnych długoterminowych planów. Ostatecznie dla wielu z nich „dobra zmiana” będzie się kojarzyć z trwającą miesiące nerwówką i ze znikającymi z portfela pieniędzmi. Jestem więcej niż pewien, że głosy tych ludzi będą dla PiS stracone na zawsze, bo nic tak nie boli, jak własny portfel. I nie zmienią tego żadne zaklęcia Mateusza Morawieckiego o traktowaniu podatków jako „dobra”.
Strona 2 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/310490-podatki-jako-dobro-czyli-zaklecia-mateusza-morawieckiego?strona=2