Po pierwsze – jeden człowiek zostaje szefem dwóch skomplikowanych, dużych resortów. Przecież Ministerstwo Finansów to także cały aparat skarbowy i celny, cały fiskus ze swoim gigantycznym wpływem na przedsiębiorców, między innymi poprzez interpretacje choćby ustawy o VAT. Jest fizycznie niemożliwe, aby jedna osoba była w stanie panować nad takim ogromem zadań i liczbą ludzi. To zaś oznacza, że wiele spraw faktycznie umknie z pola widzenia Morawieckiego, a zajmować nimi będą współpracownicy. Wówczas nietrudno o zaskoczenia, niekoniecznie dobre.
Po drugie – sytuację, gdy wizjoner – minister rozwoju – dostaje zarazem klucz do kasy można porównać do sytuacji, gdy modelarz, ogarnięty wizją budowy pięknej i rozległej makiety kolejowej, dostanie kartę kredytową z wielkim limitem i kody do rodzinnego konta. Być może będzie potrafił zachować racjonalność i nie wyda wszystkiego na nowe lokomotywy, wagony, tory, mosty i tak dalej. Nawet jeżeli przekonuje bliskich, że po zmontowaniu makietę będzie można za pieniądze udostępniać i kasa się zwróci. Mimo wszystko bezpieczniejsza wydaje się sytuacja, w której kartę kredytową i kody do konta ma w ręku praktyczna, może nawet sknerowata żona. Taką rolę pełnił zawsze minister finansów, zwykle niecierpiany przez kolegów z rządu, bo niechętnie wydzielający pieniądze. I właśnie dlatego potrzebny. Entuzjastom państwowego rozdawnictwa trzeba bowiem przypomnieć, że – jak stwierdziła niegdyś Margaret Thatcher – rząd nie ma żadnych własnych pieniędzy; ma wyłącznie pieniądze zabrane obywatelom.
Paweł Szałamacha kilkakrotnie zresztą dowodził, że umie dostrzec potencjalne problemy tam, gdzie inni dawali się ponieść fali partyjnego entuzjazmu. Tak było, gdy ostrzegał przed kosztami programu 500 Plus, gdy krytykował pomysł przywrócenia dawnego systemu emerytalnego bez żadnych modyfikacji, łagodzących druzgocący dla budżetu efekt takiej zmiany, lub proponował, aby zakaz niedzielnego handlu wprowadzić najpierw ostrożnie, na jedną niedzielę w miesiącu. Podobnych wątpliwości w tych sprawach nigdy nie wyrażał Mateusz Morawiecki.
Morawiecki wie, że jego przyszłość w polityce zależy od powodzenia realizacji jego projektu. Dlatego istnieje niebezpieczeństwo, że powierzonej mu pieczy nad publiczną kasą będzie nadużywał, jeżeli uzna, że tyko w ten sposób może spiąć koniec z końcem. Może być jak hazardzista, który – przegrywając kolejne tysiące – po cichu wynosi z domu rodowe srebra, tłumacząc sobie, że przecież musi to zrobić, bo tylko w ten sposób się odegra, a to niechybnie nastąpi już za moment. Może być zatem i tak, że plan Morawieckiego będzie nas kosztował bardzo wiele, a na koniec i tak okaże się mrzonką. Tyle że my będziemy wówczas znacznie biedniejsi niż na początku. Być może zresztą nie będzie chodziło o to, że plan się nie powiedzie, ale o to, że za trzy lata PiS straci niepodzielną władzę, a plan Morawieckiego kolejna władza skasuje. Koszty będą już jednak poniesione.
Po trzecie – jak na funkcjonowanie rządu wpłynie sytuacja, w której szef resortu finansów to zarazem jeden z merytorycznych ministrów, mający własne i to niemałe potrzeby? Dotychczas minister finansów trzymał równy dystans do wszystkich (choć oczywiście każdy rząd ma swoje priorytety). Teraz potrzeby Ministerstwa Rozwoju będą na pierwszym miejscu.
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Po pierwsze – jeden człowiek zostaje szefem dwóch skomplikowanych, dużych resortów. Przecież Ministerstwo Finansów to także cały aparat skarbowy i celny, cały fiskus ze swoim gigantycznym wpływem na przedsiębiorców, między innymi poprzez interpretacje choćby ustawy o VAT. Jest fizycznie niemożliwe, aby jedna osoba była w stanie panować nad takim ogromem zadań i liczbą ludzi. To zaś oznacza, że wiele spraw faktycznie umknie z pola widzenia Morawieckiego, a zajmować nimi będą współpracownicy. Wówczas nietrudno o zaskoczenia, niekoniecznie dobre.
Po drugie – sytuację, gdy wizjoner – minister rozwoju – dostaje zarazem klucz do kasy można porównać do sytuacji, gdy modelarz, ogarnięty wizją budowy pięknej i rozległej makiety kolejowej, dostanie kartę kredytową z wielkim limitem i kody do rodzinnego konta. Być może będzie potrafił zachować racjonalność i nie wyda wszystkiego na nowe lokomotywy, wagony, tory, mosty i tak dalej. Nawet jeżeli przekonuje bliskich, że po zmontowaniu makietę będzie można za pieniądze udostępniać i kasa się zwróci. Mimo wszystko bezpieczniejsza wydaje się sytuacja, w której kartę kredytową i kody do konta ma w ręku praktyczna, może nawet sknerowata żona. Taką rolę pełnił zawsze minister finansów, zwykle niecierpiany przez kolegów z rządu, bo niechętnie wydzielający pieniądze. I właśnie dlatego potrzebny. Entuzjastom państwowego rozdawnictwa trzeba bowiem przypomnieć, że – jak stwierdziła niegdyś Margaret Thatcher – rząd nie ma żadnych własnych pieniędzy; ma wyłącznie pieniądze zabrane obywatelom.
Paweł Szałamacha kilkakrotnie zresztą dowodził, że umie dostrzec potencjalne problemy tam, gdzie inni dawali się ponieść fali partyjnego entuzjazmu. Tak było, gdy ostrzegał przed kosztami programu 500 Plus, gdy krytykował pomysł przywrócenia dawnego systemu emerytalnego bez żadnych modyfikacji, łagodzących druzgocący dla budżetu efekt takiej zmiany, lub proponował, aby zakaz niedzielnego handlu wprowadzić najpierw ostrożnie, na jedną niedzielę w miesiącu. Podobnych wątpliwości w tych sprawach nigdy nie wyrażał Mateusz Morawiecki.
Morawiecki wie, że jego przyszłość w polityce zależy od powodzenia realizacji jego projektu. Dlatego istnieje niebezpieczeństwo, że powierzonej mu pieczy nad publiczną kasą będzie nadużywał, jeżeli uzna, że tyko w ten sposób może spiąć koniec z końcem. Może być jak hazardzista, który – przegrywając kolejne tysiące – po cichu wynosi z domu rodowe srebra, tłumacząc sobie, że przecież musi to zrobić, bo tylko w ten sposób się odegra, a to niechybnie nastąpi już za moment. Może być zatem i tak, że plan Morawieckiego będzie nas kosztował bardzo wiele, a na koniec i tak okaże się mrzonką. Tyle że my będziemy wówczas znacznie biedniejsi niż na początku. Być może zresztą nie będzie chodziło o to, że plan się nie powiedzie, ale o to, że za trzy lata PiS straci niepodzielną władzę, a plan Morawieckiego kolejna władza skasuje. Koszty będą już jednak poniesione.
Po trzecie – jak na funkcjonowanie rządu wpłynie sytuacja, w której szef resortu finansów to zarazem jeden z merytorycznych ministrów, mający własne i to niemałe potrzeby? Dotychczas minister finansów trzymał równy dystans do wszystkich (choć oczywiście każdy rząd ma swoje priorytety). Teraz potrzeby Ministerstwa Rozwoju będą na pierwszym miejscu.
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Strona 2 z 3
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/310083-superminister-morawiecki-czyli-brak-planu-b?strona=2