Antoni Macierewicz gra wyłącznie na siebie i własne środowisko polityczne – taką tezę postawiłem jakiś czas temu w jednym z opublikowanych na wPolityce tekstów. Ostatnie wydarzenia, których twarzą stał się Bartłomiej Misiewicz, pokazują, że miałem rację.
Zawieszenie rzecznika MON w obowiązkach (samozawieszenie, dla ścisłości), ale bez ustąpienia z rady nadzorczej PGZ, przychodzi o wiele za późno, żeby zapobiec najpoważniejszemu kryzysowi wizerunkowemu PiS od początku sprawowania władzy. Zaś twarzą tego kryzysu stał się już właśnie Bartłomiej Misiewicz, nawet jeśli nie do końca zasłużenie. W końcu – przy wszystkich zastrzeżeniach i przy bardzo źle wyglądającej zmianie statutu PGZ w taki sposób, aby Misiewicz mógł trafić do rady nadzorczej – nie mówimy o stanowisku kierowniczym, a jedynie kontrolnym. Wygląda to zatem brzydko, ale też nie wymaga tak gruntownej wiedzy fachowej jak kierowanie wyspecjalizowaną spółką.
W przypadku Misiewicza można było zadziałać ostro, reagując na kryzys natychmiast, ale zamiast tego zadziałano tak, że wszyscy zrozumieli, do jakiego stopnia autonomiczna jest pozycja Antoniego Macierewicza. Premier Beata Szydło mogła w tej sprawie albo nie zabierać głosu, albo – gdyby miała możliwość wyegzekwowania swojego polecenia – mogła powiedzieć, że poleciła ministrowi zawiesić lub odwołać Misiewicza. Tymczasem pani premier ogłosiła, że jedynie zasugerowała ministrowi, aby coś z szefem swojego gabinetu zrobił, a decyzja należy do szefa MON. Misiewicz zaś ostatecznie zawiesił się sam, co jest oczywiście dla niego wyjściem najwygodniejszym. To pokazało, że Macierewicz zależy jedynie od Jarosława Kaczyńskiego, a i to niecałkowicie.
Abstrahując jednak od własnych politycznych celów szefa MON, PiS w sprawie TKM w SSP znalazł się w największym kryzysie od początku sprawowania władzy. Nie dlatego, żeby zjawisko było absolutnie powszechne i dotyczyło bez wyjątku wszystkich osób mianowanych do zarządów albo osiągnęło skalę taką jak za poprzedników. Dlatego, że – jak bardzo słusznie zauważył w wywiadzie w naszym tygodniku Joachim Brudziński – w tej akurat sprawie wyborcy nie wybaczą PiS nadużyć, nawet znacznie mniejszych niż za poprzedników. Prawo i Sprawiedliwość zbudowało swoją przedwyborczą tożsamość w roku 2015 w ogromnej mierze na sprzeciwie wobec ośmiorniczek, czyli wystawnego stylu bycia poprzedniej władzy i traktowania przez nią państwa jako prywatnej własności, którą można bez skrupułów eksploatować. Już wiele miesięcy temu, gdy wybuchła afera z podsłuchami u Sowy i Przyjaciół, pisałem, że Polacy nie będą się zagłębiać w skomplikowane zależności instytucjonalne czy rozważać, ile setek milionów mogło wypłynąć ze spółek skarbu państwa. Ich wyobraźnię poruszą właśnie ośmiorniczki – aroganckie zbytki władzy za publiczne pieniądze.
Co ważne, takie zbytki wielu wyborców widziało w mniejszej, lokalnej skali w swoich miejscowościach. Dziś widzą je znów, tyle że w wykonaniu tych, którzy mieli być bez skazy.
PiS, zdobywszy pełnię władzy, stanął przed problemem obsady stanowisk w SSP i – dziś widać to wyraźnie – nie wyszedł z tego wyzwania obronną ręką. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że wyzwanie nie było proste. Jak w każdej partii, tak i w PiS istnieje ogromna presja ze strony aparatu partyjnego, aby potraktować SSP jako łup, który się po prostu należy. A po ośmiu latach poza władzą należy się tym bardziej. I trudno tutaj stawiać zarzut odwołanemu ministrowi skarbu, choć swoje za uszami także ma. Ale nie on odpowiada choćby za to, że prezesem Jelcza, produkującego samochody dla wojska, został były szef domu kultury. Taka jest natura partyjnego układu.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Antoni Macierewicz gra wyłącznie na siebie i własne środowisko polityczne – taką tezę postawiłem jakiś czas temu w jednym z opublikowanych na wPolityce tekstów. Ostatnie wydarzenia, których twarzą stał się Bartłomiej Misiewicz, pokazują, że miałem rację.
Zawieszenie rzecznika MON w obowiązkach (samozawieszenie, dla ścisłości), ale bez ustąpienia z rady nadzorczej PGZ, przychodzi o wiele za późno, żeby zapobiec najpoważniejszemu kryzysowi wizerunkowemu PiS od początku sprawowania władzy. Zaś twarzą tego kryzysu stał się już właśnie Bartłomiej Misiewicz, nawet jeśli nie do końca zasłużenie. W końcu – przy wszystkich zastrzeżeniach i przy bardzo źle wyglądającej zmianie statutu PGZ w taki sposób, aby Misiewicz mógł trafić do rady nadzorczej – nie mówimy o stanowisku kierowniczym, a jedynie kontrolnym. Wygląda to zatem brzydko, ale też nie wymaga tak gruntownej wiedzy fachowej jak kierowanie wyspecjalizowaną spółką.
W przypadku Misiewicza można było zadziałać ostro, reagując na kryzys natychmiast, ale zamiast tego zadziałano tak, że wszyscy zrozumieli, do jakiego stopnia autonomiczna jest pozycja Antoniego Macierewicza. Premier Beata Szydło mogła w tej sprawie albo nie zabierać głosu, albo – gdyby miała możliwość wyegzekwowania swojego polecenia – mogła powiedzieć, że poleciła ministrowi zawiesić lub odwołać Misiewicza. Tymczasem pani premier ogłosiła, że jedynie zasugerowała ministrowi, aby coś z szefem swojego gabinetu zrobił, a decyzja należy do szefa MON. Misiewicz zaś ostatecznie zawiesił się sam, co jest oczywiście dla niego wyjściem najwygodniejszym. To pokazało, że Macierewicz zależy jedynie od Jarosława Kaczyńskiego, a i to niecałkowicie.
Abstrahując jednak od własnych politycznych celów szefa MON, PiS w sprawie TKM w SSP znalazł się w największym kryzysie od początku sprawowania władzy. Nie dlatego, żeby zjawisko było absolutnie powszechne i dotyczyło bez wyjątku wszystkich osób mianowanych do zarządów albo osiągnęło skalę taką jak za poprzedników. Dlatego, że – jak bardzo słusznie zauważył w wywiadzie w naszym tygodniku Joachim Brudziński – w tej akurat sprawie wyborcy nie wybaczą PiS nadużyć, nawet znacznie mniejszych niż za poprzedników. Prawo i Sprawiedliwość zbudowało swoją przedwyborczą tożsamość w roku 2015 w ogromnej mierze na sprzeciwie wobec ośmiorniczek, czyli wystawnego stylu bycia poprzedniej władzy i traktowania przez nią państwa jako prywatnej własności, którą można bez skrupułów eksploatować. Już wiele miesięcy temu, gdy wybuchła afera z podsłuchami u Sowy i Przyjaciół, pisałem, że Polacy nie będą się zagłębiać w skomplikowane zależności instytucjonalne czy rozważać, ile setek milionów mogło wypłynąć ze spółek skarbu państwa. Ich wyobraźnię poruszą właśnie ośmiorniczki – aroganckie zbytki władzy za publiczne pieniądze.
Co ważne, takie zbytki wielu wyborców widziało w mniejszej, lokalnej skali w swoich miejscowościach. Dziś widzą je znów, tyle że w wykonaniu tych, którzy mieli być bez skazy.
PiS, zdobywszy pełnię władzy, stanął przed problemem obsady stanowisk w SSP i – dziś widać to wyraźnie – nie wyszedł z tego wyzwania obronną ręką. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że wyzwanie nie było proste. Jak w każdej partii, tak i w PiS istnieje ogromna presja ze strony aparatu partyjnego, aby potraktować SSP jako łup, który się po prostu należy. A po ośmiu latach poza władzą należy się tym bardziej. I trudno tutaj stawiać zarzut odwołanemu ministrowi skarbu, choć swoje za uszami także ma. Ale nie on odpowiada choćby za to, że prezesem Jelcza, produkującego samochody dla wojska, został były szef domu kultury. Taka jest natura partyjnego układu.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/309021-tkm-w-ssp-czyli-rzeczpospolita-partyjna?strona=1