„Pan jest demagogiem!” – pokrzykiwał do mnie wczoraj w TVP Info zdenerwowany Alfred Bujara z „Solidarności”. Czyli przedstawiciel, rzec można, demagogów zawodowych.
Po zakończeniu programu nie było wcale spokojniej. „Czy pan wie, ile ja będę miał emerytury?!” – gorączkował się Bujara, jakby miało to jakikolwiek związek z handlem w niedziele. „Ja nie będę miał wcale” – odpowiedziałem. – „Bo zawsze z własnego suwerennego wyboru pracowałem na umowie cywilnoprawnej. A wy chcecie mnie tego wyboru pozbawić”. „Solidarność” walczy przecież zaciekle z tego typu umowami, demagogicznie nazywanymi „śmieciowymi”.
Skąd ta nerwowość Bujary? Stąd, jak sądzę, że po konfrontacji z twardą logiką uświadomił sobie, iż projekt „Solidarności” nie wzbudzi zachwytu u przedstawicieli innych branż. Nie bez powodu podczas programu kilkakrotnie zwracałem się wprost do widzów, pracujących w ciężkich zawodach oraz pracujących w niedzielę – ale nie w handlu – aby uświadomić im, że związek zawodowy chce uprzywilejować jedną tylko grupę ludzi. Bez żadnego uzasadnienia czy wytłumaczenia. Oni – kolejarze, kelnerzy, pracownicy fast foodów, ochroniarze i przedstawiciele setek innych profesji – zostali uznani za gorszych, lżej pracujących, mniej godnych ochrony.
W trakcie programu Bujara zaczął mówić o tym, że pracującym w handlu wolna niedziela się należy, bo mało zarabiają. W ten sposób pogrążył siebie oraz projekt swojego związku do reszty. Jakie to bowiem ma znaczenie? Czy „Solidarność” chce jakiegoś progu dochodu, od którego wolna niedziela nie musi przysługiwać? Czy zatrudnieni na część etatu pracownicy kawiarni albo ochroniarze zarabiają więcej niż posiadacze pełnych etatów w sklepach wielkopowierzchniowych? Wątpię. Myślę, że wielu z nich zarabia gorzej. Zarobki nie mogą tu mieć nic do rzeczy.
Powtórzę: albo uznajemy, że praca w niedzielę (niech będzie, że praca „niekonieczna”, cokolwiek to ma oznaczać i ktokolwiek miałby tę „niekonieczność” definiować) jest zawsze zła, albo przyznajemy, że w przypadku projektu „Solidarności” nie mamy do czynienia z jakimś generalnym naprawianiem świata i „przywracaniem chrześcijańskiej tożsamości”, ale po prostu z realizacją interesu pracowników jednego sektora – na takiej samej zasadzie, jak o własne interesy kosztem innych dbają choćby górnicy. Krótko mówiąc – że chodzi po prostu o branżowy przywilej, a cała reszta, wszystkie te opowieści o „dniu świętym”, byciu z rodziną i godności pracownika to świętoszkowate bujdy, mające maskować prawdę.
Na mojej stronie na FB pojawił się komentarz pewnego kolejarza, który dedykuję szczególnie samozwańczym obrońcom ludzi z „obozów pracy”, jak w fanatycznym zapamiętaniu nazywają markety:
Jestem kolejarzem (moja żona również) i też przyjemniej byłoby jutro [w niedzielę] poleżeć w domu, świętować, zamiast jechać o 7.15 do pracy. Tym bardziej, że dzisiaj wróciliśmy do domu z pracy o 20 i już nie mieliśmy możliwości ani siły zrobić zakupów. Skoro więc nie będę jadł jutro w domu obiadu, to cieszę się, że na dworcu wschodnim w Warszawie otwarta jest Biedronka. Mam tam godzinę przerwy, wiec mam możliwość kupić świeże pieczywo, owoce, sok itd. […] Śmiem twierdzić, że sytuacje wykorzystywania pracowników i naruszania ich praw częściej mają miejsce w małych sklepikach, straganach na bazarach niż sieciowych marketach.
Tak, to głos jednego z tych „lemingów”, którzy „z lenistwa i braku zorganizowania” robią zakupy w niedzielę.
Zresztą retoryka, jaka zaczęła się pojawiać w dyskusji o niedzielnym handlu sama w sobie zasługuje na uwagę. Zapewne nieświadomie zapalczywi zwolennicy zakazu sięgnęli po wzorce wprost z poetyki towarzysza Wiesława czy Zenona Kliszki. Mamy zatem, poza obowiązkowymi już opowieściami o „obozach pracy” i „wyzyskiwaczach”, coraz częstsze przeciwstawianie „klasy robotniczej” (czyli tych „naprawdę ciężko pracujących”) leniwym lemingom, którzy nie rozumieją, co oznacza wysiłek. Pan Bujara w TVP Info pokrzykiwał o „upokarzaniu” pracowników hipermarketów. Gdyby nie wiedzieć, że to opinie z roku 2016, naprawdę można by uznać, że to listy do redakcji (oczywiście spreparowane) „Głosu Robotniczego” z roku 1968.
Te bzdury nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością, a w dodatku są obraźliwe i wprowadzają wartościowanie tam, gdzie go nie powinno być. Owszem, sklepy wielkopowierzchniowe obchodziły się z pracownikami brutalnie, ale działo się to w czasach, gdy o godność walczyła Grażyna Łopacka (kto ją jeszcze pamięta?). Dziś nawet media, skłonne do wyolbrzymiania problemów i do przedstawiania incydentów jako stanu powszechnie obowiązującego, niemal wcale nie piszą o tego typu patologiach. Jeśli już, to w kontekście chamskich kupujących i ich starć z kasjerami. Ale gdzie nie zdarzają się chamscy klienci?
Sieci handlowe pod wpływem medialnego i społecznego nacisku zaczęły dawać etaty, podwyższać wynagrodzenia, a słynny pampers kasjerki jest obecnie bezmyślnie powielaną miejską legendą. Jeżeli gdzieś szukać naruszania praw pracowników, to raczej nie w wielkich sieciach handlowych. Już prędzej w korporacjach, gdzie Polacy, szefowie polskich oddziałów zagranicznych firm, chcąc się wykazać przed zagranicznymi zwierzchnikami, orzą swoimi pracownikami niemiłosiernie, zmuszając ich notorycznie do pracy po godzinach, w każdy weekend (a nie tylko w niektóre, i bez ustawowego dnia wolnego, który mają pracownicy hipermarketów) i powyżej swojej wydajności. No, ale wiadomo – w korporacjach pracują lemingi i umysłowi, a nad lemingami i umysłowymi nie ma się co litować. Oni na PiS nie głosowali, więc niech spadają.
Bywam w hipermarketach i zawsze bardzo uważnie przyglądam się pracy obsługi. Moje doświadczenie jest oczywiście jedynie anegdotyczne i dotyczy tylko tego, co widzą klienci, możliwe zatem, że nie jest pełne. Nie zdarzyło mi się jednak nigdy – ani razu – być świadkiem chamskiego potraktowania kasjera przez klienta. Nie widziałem nigdy pracownika targającego ciężkie kartony – w powszechnym użyciu są teraz wózki z elektrycznym wspomaganiem. Kasjerzy często się wymieniają, a ulgę przynoszą im dodatkowo kasy bezobsługowe. W jednym ze sklepów dużej sieci, gdzie zdarza mi się bywać regularnie, jest kilkoro kasjerów (znam ich z widzenia), którzy chętnie wdają się z kupującymi w pogawędki, żartują, uśmiechają się. Nie wyglądają jak ofiary obozu pracy. Czarne wizje pana Bujary nie znajdują potwierdzenia i on sam – jak sądzę – świetnie to wie. Stąd jego zdenerwowanie.
cd na następnej stronie
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
„Pan jest demagogiem!” – pokrzykiwał do mnie wczoraj w TVP Info zdenerwowany Alfred Bujara z „Solidarności”. Czyli przedstawiciel, rzec można, demagogów zawodowych.
Po zakończeniu programu nie było wcale spokojniej. „Czy pan wie, ile ja będę miał emerytury?!” – gorączkował się Bujara, jakby miało to jakikolwiek związek z handlem w niedziele. „Ja nie będę miał wcale” – odpowiedziałem. – „Bo zawsze z własnego suwerennego wyboru pracowałem na umowie cywilnoprawnej. A wy chcecie mnie tego wyboru pozbawić”. „Solidarność” walczy przecież zaciekle z tego typu umowami, demagogicznie nazywanymi „śmieciowymi”.
Skąd ta nerwowość Bujary? Stąd, jak sądzę, że po konfrontacji z twardą logiką uświadomił sobie, iż projekt „Solidarności” nie wzbudzi zachwytu u przedstawicieli innych branż. Nie bez powodu podczas programu kilkakrotnie zwracałem się wprost do widzów, pracujących w ciężkich zawodach oraz pracujących w niedzielę – ale nie w handlu – aby uświadomić im, że związek zawodowy chce uprzywilejować jedną tylko grupę ludzi. Bez żadnego uzasadnienia czy wytłumaczenia. Oni – kolejarze, kelnerzy, pracownicy fast foodów, ochroniarze i przedstawiciele setek innych profesji – zostali uznani za gorszych, lżej pracujących, mniej godnych ochrony.
W trakcie programu Bujara zaczął mówić o tym, że pracującym w handlu wolna niedziela się należy, bo mało zarabiają. W ten sposób pogrążył siebie oraz projekt swojego związku do reszty. Jakie to bowiem ma znaczenie? Czy „Solidarność” chce jakiegoś progu dochodu, od którego wolna niedziela nie musi przysługiwać? Czy zatrudnieni na część etatu pracownicy kawiarni albo ochroniarze zarabiają więcej niż posiadacze pełnych etatów w sklepach wielkopowierzchniowych? Wątpię. Myślę, że wielu z nich zarabia gorzej. Zarobki nie mogą tu mieć nic do rzeczy.
Powtórzę: albo uznajemy, że praca w niedzielę (niech będzie, że praca „niekonieczna”, cokolwiek to ma oznaczać i ktokolwiek miałby tę „niekonieczność” definiować) jest zawsze zła, albo przyznajemy, że w przypadku projektu „Solidarności” nie mamy do czynienia z jakimś generalnym naprawianiem świata i „przywracaniem chrześcijańskiej tożsamości”, ale po prostu z realizacją interesu pracowników jednego sektora – na takiej samej zasadzie, jak o własne interesy kosztem innych dbają choćby górnicy. Krótko mówiąc – że chodzi po prostu o branżowy przywilej, a cała reszta, wszystkie te opowieści o „dniu świętym”, byciu z rodziną i godności pracownika to świętoszkowate bujdy, mające maskować prawdę.
Na mojej stronie na FB pojawił się komentarz pewnego kolejarza, który dedykuję szczególnie samozwańczym obrońcom ludzi z „obozów pracy”, jak w fanatycznym zapamiętaniu nazywają markety:
Jestem kolejarzem (moja żona również) i też przyjemniej byłoby jutro [w niedzielę] poleżeć w domu, świętować, zamiast jechać o 7.15 do pracy. Tym bardziej, że dzisiaj wróciliśmy do domu z pracy o 20 i już nie mieliśmy możliwości ani siły zrobić zakupów. Skoro więc nie będę jadł jutro w domu obiadu, to cieszę się, że na dworcu wschodnim w Warszawie otwarta jest Biedronka. Mam tam godzinę przerwy, wiec mam możliwość kupić świeże pieczywo, owoce, sok itd. […] Śmiem twierdzić, że sytuacje wykorzystywania pracowników i naruszania ich praw częściej mają miejsce w małych sklepikach, straganach na bazarach niż sieciowych marketach.
Tak, to głos jednego z tych „lemingów”, którzy „z lenistwa i braku zorganizowania” robią zakupy w niedzielę.
Zresztą retoryka, jaka zaczęła się pojawiać w dyskusji o niedzielnym handlu sama w sobie zasługuje na uwagę. Zapewne nieświadomie zapalczywi zwolennicy zakazu sięgnęli po wzorce wprost z poetyki towarzysza Wiesława czy Zenona Kliszki. Mamy zatem, poza obowiązkowymi już opowieściami o „obozach pracy” i „wyzyskiwaczach”, coraz częstsze przeciwstawianie „klasy robotniczej” (czyli tych „naprawdę ciężko pracujących”) leniwym lemingom, którzy nie rozumieją, co oznacza wysiłek. Pan Bujara w TVP Info pokrzykiwał o „upokarzaniu” pracowników hipermarketów. Gdyby nie wiedzieć, że to opinie z roku 2016, naprawdę można by uznać, że to listy do redakcji (oczywiście spreparowane) „Głosu Robotniczego” z roku 1968.
Te bzdury nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością, a w dodatku są obraźliwe i wprowadzają wartościowanie tam, gdzie go nie powinno być. Owszem, sklepy wielkopowierzchniowe obchodziły się z pracownikami brutalnie, ale działo się to w czasach, gdy o godność walczyła Grażyna Łopacka (kto ją jeszcze pamięta?). Dziś nawet media, skłonne do wyolbrzymiania problemów i do przedstawiania incydentów jako stanu powszechnie obowiązującego, niemal wcale nie piszą o tego typu patologiach. Jeśli już, to w kontekście chamskich kupujących i ich starć z kasjerami. Ale gdzie nie zdarzają się chamscy klienci?
Sieci handlowe pod wpływem medialnego i społecznego nacisku zaczęły dawać etaty, podwyższać wynagrodzenia, a słynny pampers kasjerki jest obecnie bezmyślnie powielaną miejską legendą. Jeżeli gdzieś szukać naruszania praw pracowników, to raczej nie w wielkich sieciach handlowych. Już prędzej w korporacjach, gdzie Polacy, szefowie polskich oddziałów zagranicznych firm, chcąc się wykazać przed zagranicznymi zwierzchnikami, orzą swoimi pracownikami niemiłosiernie, zmuszając ich notorycznie do pracy po godzinach, w każdy weekend (a nie tylko w niektóre, i bez ustawowego dnia wolnego, który mają pracownicy hipermarketów) i powyżej swojej wydajności. No, ale wiadomo – w korporacjach pracują lemingi i umysłowi, a nad lemingami i umysłowymi nie ma się co litować. Oni na PiS nie głosowali, więc niech spadają.
Bywam w hipermarketach i zawsze bardzo uważnie przyglądam się pracy obsługi. Moje doświadczenie jest oczywiście jedynie anegdotyczne i dotyczy tylko tego, co widzą klienci, możliwe zatem, że nie jest pełne. Nie zdarzyło mi się jednak nigdy – ani razu – być świadkiem chamskiego potraktowania kasjera przez klienta. Nie widziałem nigdy pracownika targającego ciężkie kartony – w powszechnym użyciu są teraz wózki z elektrycznym wspomaganiem. Kasjerzy często się wymieniają, a ulgę przynoszą im dodatkowo kasy bezobsługowe. W jednym ze sklepów dużej sieci, gdzie zdarza mi się bywać regularnie, jest kilkoro kasjerów (znam ich z widzenia), którzy chętnie wdają się z kupującymi w pogawędki, żartują, uśmiechają się. Nie wyglądają jak ofiary obozu pracy. Czarne wizje pana Bujary nie znajdują potwierdzenia i on sam – jak sądzę – świetnie to wie. Stąd jego zdenerwowanie.
cd na następnej stronie
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/307161-tania-demagogia-solidarnosci-kampania-wokol-zakazu-niedzielnego-handlu-jest-kontrproduktywnym-agresywnym-wkroczeniem-w-sfere-wolnosci-osobistej-i-gospodarczej?strona=1
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.