Dla europejskich sojuszników armia USA pozostaje wręcz niedoścignionym wzorcem. Za oceanem obowiązek służby wojskowej zniesiono podczas kadencji prezydenta Richarda Nixona w 1973 r., ale dla spełnienia założeń polityki obronnej Pentagon utrzymuje półtora miliona żołnierzy służby czynnej. Europę i USA dzieli przepaść także pod względem technicznym i technologicznym. W Niemczech cięcia w resorcie obrony zaczęły się już za rządów kanclerza Helmuta Kohla. Z braku pieniędzy niemieccy żołnierze od lat nie strzelają tyle, ile powinni, lotnicy nie odbywają tylu godzin lotów ćwiczebnych, ile zakłada regulamin NATO, a formacje wojsk lądowych i morskich muszą korzystać ze zdziesiątkowanego sprzętu, do którego brak części zamiennych. Podobnie we Francji, gdzie wydatki budżetowe na potrzeby armii spadły z 28,5 proc. w 1960 r. do 11,6 proc. w 2000r., a przyjęty program jej przebudowy, w tym likwidacji 40 pułków, 9 dywizji i 2 sztabów dowodzenia oraz redukcji sprzętu lądowego, morskiego i powietrznego sięgał ubiegłego roku. Poza tym, europejscy „partnerzy” USA z NATO inwestują w wojsko mniej niż połowę tego, co Amerykanie.
Niskie nakłady na obronność to nie jedyny mankament bezzębnej „euroarmii” w ciągłej budowie. Większość rządów UE unika wysyłania swych żołnierzy na interwencje poza granicami, zwłaszcza na te co bardziej niebezpieczne. Europejskie misje w Libanie, Kongo, czy w Czadzie wykluwały się w takich bólach, że wydawało się, iż w ogóle nie dojdą do skutku. Udział Europejczyków w misjach NATO był nierzadko symboliczny. Szef resortu obrony USA do 2009 r. Robert Gates wytykał wprost:
Nie wszyscy europejscy partnerzy są gotowi umierać za wspólną sprawę.
Nawet resetowy prezydent Barack Obama pomstował, że Amerykanie i Brytyjczycy wykonują „brudną robotę”, a inni trzymają się z dala od niebezpiecznych regionów i - jak niemieccy żołnierze - „wolą zajmować się wierceniem studni i budowaniem latryn”. Generał NATO James Jones mówił otwarcie, że chętnie widziałby Bundeswehrę na południu Afganistanu, kanclerz Merkel pozostała jednak obojętna na te naciski. Niemcy byliby skłonni do większej aktywności, ale rozgrywają własną partię, której nadrzędnym celem jest zdobycie miejsca wśród stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ. Najpierw żądali tego głośno i oficjalnie (jako pierwszy zgłosił te aspiracje „ojciec zjednoczenia” Helmut Kohl), teraz ich taktykę można sprowadzić do zdania: jeszcze sami nas będziecie prosić… Choć od początku urzędowania kanclerz Merkel klimat między RFN i USA uległ ociepleniu, Niemcy nie są i nie będą łatwymi partnerami dla Waszyngtonu, ani w ramach NATO, ani dla państw UE. Widać to wyraźnie w poszczególnych fazach konfliktu ukraińsko-rosyjskiego i w ustawicznych staraniach Berlina, aby być, jeśli nie emisariuszem prezydenta Władimira Putina, to przynajmniej adwokatem Rosji. Nie bez powodu rosyjskie media określiły szefa dyplomacji RFN Franka-Waltera Steinmeiera mianem „naszego człowieka w Berlinie”.
Czy można zatem mówić o tworzeniu euroarmii przy tak rozbieżnej polityce i zróżnicowanych celach europejskich partnerów z UE? Lub inaczej: czy w razie czego, np. Niemcy gotowi byliby umierać za polski Gdańsk? Bardzo wątpliwe. Z taktycznego punktu widzenia opowiedzenie się Lecha Kaczyńskiego za euroarmią było absolutnie słuszne, głównie w wymiarze propagandowym. Odbiło się bowiem głośnym echem po Europie, że polski prezydent z szeregów „konserwatywnych narodowców z PiS” nie był taki antyeuropejski, za jakiego uchodził. Polityka to też umiejętna gra słów. W tym samym duchu powinni wypowiadać się prezydent Andrzej Duda i rząd Beaty Szydło. Nie zmienia to faktu, że – poza ustawiczną modernizacją i wzmacnianiem własnych sił zbrojnych, NATO ma znaczenie fundamentalne w naszej polityce bezpieczeństwa, a powstanie euroarmii przyczyniłoby się w pierwszym rzędzie do destabilizacji Sojuszu Północnoatlantyckiego. Pogrążonej we własnych problemach i trzeszczącej w szwach Europy nie stać dziś na samodzielność w polityce zagranicznej, ani obronnej, w tym tej dotyczącej wydarzeń na własnym kontynencie, a tym bardziej w skali globalnej (dość wspomnieć sytuację na Bliskim Wschodzie i konflikt syryjski). Spójnej, unijnej polityki międzynarodowej Europa po prostu nie ma. I długo jeszcze mieć nie będzie. Już dekadę temu niemiecki ekspert polityki bezpieczeństwa w UE Volker Heise zwracał uwagę na „istnienie zbyt wielu szczegółów” oraz „brak politycznych podstaw”, które umożliwiałyby realizację mrzonki o euroarmii, czy jak kto woli, armii unijnej. I, nawet, gdyby powstała, byłaby - z uwagi na różne polityczne preferencje państw wspólnoty - jedynie formację wojskową z ograniczoną odpowiedzialnością i słomą w lufie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Dla europejskich sojuszników armia USA pozostaje wręcz niedoścignionym wzorcem. Za oceanem obowiązek służby wojskowej zniesiono podczas kadencji prezydenta Richarda Nixona w 1973 r., ale dla spełnienia założeń polityki obronnej Pentagon utrzymuje półtora miliona żołnierzy służby czynnej. Europę i USA dzieli przepaść także pod względem technicznym i technologicznym. W Niemczech cięcia w resorcie obrony zaczęły się już za rządów kanclerza Helmuta Kohla. Z braku pieniędzy niemieccy żołnierze od lat nie strzelają tyle, ile powinni, lotnicy nie odbywają tylu godzin lotów ćwiczebnych, ile zakłada regulamin NATO, a formacje wojsk lądowych i morskich muszą korzystać ze zdziesiątkowanego sprzętu, do którego brak części zamiennych. Podobnie we Francji, gdzie wydatki budżetowe na potrzeby armii spadły z 28,5 proc. w 1960 r. do 11,6 proc. w 2000r., a przyjęty program jej przebudowy, w tym likwidacji 40 pułków, 9 dywizji i 2 sztabów dowodzenia oraz redukcji sprzętu lądowego, morskiego i powietrznego sięgał ubiegłego roku. Poza tym, europejscy „partnerzy” USA z NATO inwestują w wojsko mniej niż połowę tego, co Amerykanie.
Niskie nakłady na obronność to nie jedyny mankament bezzębnej „euroarmii” w ciągłej budowie. Większość rządów UE unika wysyłania swych żołnierzy na interwencje poza granicami, zwłaszcza na te co bardziej niebezpieczne. Europejskie misje w Libanie, Kongo, czy w Czadzie wykluwały się w takich bólach, że wydawało się, iż w ogóle nie dojdą do skutku. Udział Europejczyków w misjach NATO był nierzadko symboliczny. Szef resortu obrony USA do 2009 r. Robert Gates wytykał wprost:
Nie wszyscy europejscy partnerzy są gotowi umierać za wspólną sprawę.
Nawet resetowy prezydent Barack Obama pomstował, że Amerykanie i Brytyjczycy wykonują „brudną robotę”, a inni trzymają się z dala od niebezpiecznych regionów i - jak niemieccy żołnierze - „wolą zajmować się wierceniem studni i budowaniem latryn”. Generał NATO James Jones mówił otwarcie, że chętnie widziałby Bundeswehrę na południu Afganistanu, kanclerz Merkel pozostała jednak obojętna na te naciski. Niemcy byliby skłonni do większej aktywności, ale rozgrywają własną partię, której nadrzędnym celem jest zdobycie miejsca wśród stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ. Najpierw żądali tego głośno i oficjalnie (jako pierwszy zgłosił te aspiracje „ojciec zjednoczenia” Helmut Kohl), teraz ich taktykę można sprowadzić do zdania: jeszcze sami nas będziecie prosić… Choć od początku urzędowania kanclerz Merkel klimat między RFN i USA uległ ociepleniu, Niemcy nie są i nie będą łatwymi partnerami dla Waszyngtonu, ani w ramach NATO, ani dla państw UE. Widać to wyraźnie w poszczególnych fazach konfliktu ukraińsko-rosyjskiego i w ustawicznych staraniach Berlina, aby być, jeśli nie emisariuszem prezydenta Władimira Putina, to przynajmniej adwokatem Rosji. Nie bez powodu rosyjskie media określiły szefa dyplomacji RFN Franka-Waltera Steinmeiera mianem „naszego człowieka w Berlinie”.
Czy można zatem mówić o tworzeniu euroarmii przy tak rozbieżnej polityce i zróżnicowanych celach europejskich partnerów z UE? Lub inaczej: czy w razie czego, np. Niemcy gotowi byliby umierać za polski Gdańsk? Bardzo wątpliwe. Z taktycznego punktu widzenia opowiedzenie się Lecha Kaczyńskiego za euroarmią było absolutnie słuszne, głównie w wymiarze propagandowym. Odbiło się bowiem głośnym echem po Europie, że polski prezydent z szeregów „konserwatywnych narodowców z PiS” nie był taki antyeuropejski, za jakiego uchodził. Polityka to też umiejętna gra słów. W tym samym duchu powinni wypowiadać się prezydent Andrzej Duda i rząd Beaty Szydło. Nie zmienia to faktu, że – poza ustawiczną modernizacją i wzmacnianiem własnych sił zbrojnych, NATO ma znaczenie fundamentalne w naszej polityce bezpieczeństwa, a powstanie euroarmii przyczyniłoby się w pierwszym rzędzie do destabilizacji Sojuszu Północnoatlantyckiego. Pogrążonej we własnych problemach i trzeszczącej w szwach Europy nie stać dziś na samodzielność w polityce zagranicznej, ani obronnej, w tym tej dotyczącej wydarzeń na własnym kontynencie, a tym bardziej w skali globalnej (dość wspomnieć sytuację na Bliskim Wschodzie i konflikt syryjski). Spójnej, unijnej polityki międzynarodowej Europa po prostu nie ma. I długo jeszcze mieć nie będzie. Już dekadę temu niemiecki ekspert polityki bezpieczeństwa w UE Volker Heise zwracał uwagę na „istnienie zbyt wielu szczegółów” oraz „brak politycznych podstaw”, które umożliwiałyby realizację mrzonki o euroarmii, czy jak kto woli, armii unijnej. I, nawet, gdyby powstała, byłaby - z uwagi na różne polityczne preferencje państw wspólnoty - jedynie formację wojskową z ograniczoną odpowiedzialnością i słomą w lufie.
Strona 3 z 3
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/307073-duch-euroarmii-czyli-jak-zdestabilizowac-nato-i-stworzyc-formacje-wojskowa-z-ograniczona-odpowiedzialnoscia-i-sloma-w-lufie?strona=3
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.