Czy o takiej armii europejskiej, acz bardziej liczebnej, myślał prezydent Kaczyński? Czy jest to w ogóle dobry i możliwy do zrealizowania pomysł, przy tak zróżnicowanych postawach państw członkowskich UE w polityce zagranicznej oraz wobec zaistniałych konfliktów, w tym wojny tuż za naszą, polską, unijną granicą na wschodzie? Aby odpowiedzieć na to pytanie warto cofnąć się do 1999 r., do słów ówczesnego prezydenta Rosji Borysa Jelcyna, który przybywszy na szczyt G7+1 w Kolonii rzucił ni z gruszki ni z pietruszki:
Po kłótniach znów powinniśmy się pogodzić.
Można rzec, Rosja lubi się godzić dla ogólnego dobra we… własnej sprawie. Wówczas zyskała na czasie, by okrzepnąć po rozpadzie ZSRR, jak ubolewał później następca Jelcyna, prezydent Władimir Putin, największym dramacie w jej historii.
O co chodziło? Mimo, że Rosja była wówczas gospodarczym bankrutem, Jelcyn został doproszony przez Schrödera do grona siedmiu potęg gospodarczych świata. Pamiętam ten widok jak dziś: gdy znany z nadużywania alkoholu gość z Moskwy wysiadł z limuzyny przed kolońskim Muzeum Rzymsko-Germańskim, stracił równowagę i oparł się na przedramieniu kanclerza. Następne, chwiejne kroki prezydent Rosji wykonał korzystając z jego podpory. Sytuacją tą można zobrazować cały przebieg tego szczytu. Dzięki wydatnej pomocy Schrödera Rosja została na stałe włączona do tego gremium, jako pełnoprawny partner, by kilkanaście lat później zostać z niego… wykluczona z powodu jej napaści zbrojnej na Ukrainę (de facto nie pierwszej wojny, rozpętanej przez nią w tzw. republikach posowieckich).
Ale wtedy, w Kolonii, odtrąbiono niemalże epokowy sukces: fakt, zaproszenie Jelcyna zakończyło tarcia między Zachodem i Rosją na Bałkanach, a włączenie 3,6 tys. rosyjskich żołnierzy do kontyngentu KFOR oraz przyjęcie tzw. pakietu stabilizacyjnego położyło kres napinaniu mięśni w sprawie Kosowa. Po wcześniejszej, „kozackiej” szarży Rosji na lotnisko w Prisztinie, po jej straszeniu użyciem broni atomowej i wybuchem trzeciej wojny światowej, znów zaczęto mówić o „otwarciu nowego rozdziału” w dialogu z Rosją. Mimo, że Jelcyn nie wywalczył rosyjskiej strefy na Bałkanach, zgodził się uczestniczyć w misji pokojowej w Kosowie razem z Amerykanami, Brytyjczykami, Francuzami i Niemcami. Ówczesne porozumienie nie było jednak żadnym „nowym otwarciem”, lecz efektem rozgrywki, w której każda ze stron miała inne cele.
Prócz szczytu „G7+1” odbył się w Kolonii szczyt UE, na którym Berlin i Paryż po raz pierwszy usiłował przeboksować koncepcję powołania „ministra spraw zagranicznych Europy”. Choć ich propozycja przeszczepienia „zbrojnego ramienia” UZE do UE i wtedy nie spotkała się z entuzjazmem, nieco później w langwedockiej Tuluzie francusko-niemiecki tandem popchnął do przodu sprawę eurokorpusu. Biały Dom, gdzie bacznie obserwowano te poczynania, nie miałby nic przeciw silnej Europie, ale bynajmniej nie pod komendą Francji i Niemiec, czy przede wszystkim Niemiec. W bliskiej socjaldemokratom Fundacji im. Friedricha Eberta zrodziły się plany, popularyzowane przez nią wśród europejskich polityków, które w istocie zmierzały do przekształcenia Unii Europejskiej w „Stany Zjednoczone Europy”, choć nie nazwano tego po imieniu. Rozpowszechniany wówczas dokument sugerował m.in. zjednoczenie transportów wojskowych w jednej organizacji European Air Transport Command, która miała zastąpić wojskowe jednostki transportowe krajów UE „we wszelkich ich zadaniach tzn. włącznie z kształceniem, treningiem, utrzymaniem i logistyką”, a także utworzenie Europejskiej Akademii Militarnej, wspólnej Kwatery Głównej Marynarki Bałtyckiej oraz - co najważniejsze - niezależnej Rady Ministrów do Spraw Wojskowych.
Jak odnotowano w tym opracowaniu, mniejsze państwa UE z uwagi na ich „ograniczone możliwości” i tak nie byłyby w stanie zapewnić sobie odpowiedniego zabezpieczenia i obrony, powinny „wyspecjalizować się w niszowych umiejętnościach”. Każdy powinien znać swoje miejsce. Autorzy tego planu dla Europy postulowali powołanie europejskiego ministra obrony i armii europejskiej z prawdziwego zdarzenia. Rzecz jasna, prymat w niej należałby się Niemcom. Ten kotlet odgrzewany jest i dzisiaj, choć w różnych formach i przez różnych polityków, nie tylko lewicy. Jak długo wątpliwości Brytyjczyków co do francusko-niemieckich starań o wojskowe „usamodzielnienie Europy” podzielali Belgowie, Holendrzy czy Duńczycy, nie mówiąc o proamerykańskich państwach środkowowschodniej Europy, projekty w rodzaju propagowanego przez Fundację Eberta można było włożyć między bajki. Zwłaszcza, że - jak wypalił bez ogródek były sekretarz generalny NATO George Robertson:
Europa jest niedorozwinięta pod względem wojskowości.
Delikatnie powiedziane. Prezydent Jacques Chirac należał do ostatnich szefów państw zachodniej Europy, którzy kiedyś nosili wojskowy mundur (skończył Szkołę Kawalerii i uczestniczył w kolonialnej wojnie algierskiej), ale nawet za jego czasów modernizacja francuskiej armii sprowadzała się do skrócenia obowiązkowej służby wojskowej i redukcji liczby poborowych z ćwierci miliona do 80 tys. rekrutów. O zniesieniu obowiązkowego poboru i zmniejszeniu armii o prawie połowę postanowili również Włosi, na armie zawodowe zdecydowali się Belgowie, Holendrzy, Hiszpanie i Portugalczycy, także w RFN Bundeswehra składa się od 2011r. z zawodowców (w niemieckiej armii pracuje 185 tys. Żołnierzy).
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Czy o takiej armii europejskiej, acz bardziej liczebnej, myślał prezydent Kaczyński? Czy jest to w ogóle dobry i możliwy do zrealizowania pomysł, przy tak zróżnicowanych postawach państw członkowskich UE w polityce zagranicznej oraz wobec zaistniałych konfliktów, w tym wojny tuż za naszą, polską, unijną granicą na wschodzie? Aby odpowiedzieć na to pytanie warto cofnąć się do 1999 r., do słów ówczesnego prezydenta Rosji Borysa Jelcyna, który przybywszy na szczyt G7+1 w Kolonii rzucił ni z gruszki ni z pietruszki:
Po kłótniach znów powinniśmy się pogodzić.
Można rzec, Rosja lubi się godzić dla ogólnego dobra we… własnej sprawie. Wówczas zyskała na czasie, by okrzepnąć po rozpadzie ZSRR, jak ubolewał później następca Jelcyna, prezydent Władimir Putin, największym dramacie w jej historii.
O co chodziło? Mimo, że Rosja była wówczas gospodarczym bankrutem, Jelcyn został doproszony przez Schrödera do grona siedmiu potęg gospodarczych świata. Pamiętam ten widok jak dziś: gdy znany z nadużywania alkoholu gość z Moskwy wysiadł z limuzyny przed kolońskim Muzeum Rzymsko-Germańskim, stracił równowagę i oparł się na przedramieniu kanclerza. Następne, chwiejne kroki prezydent Rosji wykonał korzystając z jego podpory. Sytuacją tą można zobrazować cały przebieg tego szczytu. Dzięki wydatnej pomocy Schrödera Rosja została na stałe włączona do tego gremium, jako pełnoprawny partner, by kilkanaście lat później zostać z niego… wykluczona z powodu jej napaści zbrojnej na Ukrainę (de facto nie pierwszej wojny, rozpętanej przez nią w tzw. republikach posowieckich).
Ale wtedy, w Kolonii, odtrąbiono niemalże epokowy sukces: fakt, zaproszenie Jelcyna zakończyło tarcia między Zachodem i Rosją na Bałkanach, a włączenie 3,6 tys. rosyjskich żołnierzy do kontyngentu KFOR oraz przyjęcie tzw. pakietu stabilizacyjnego położyło kres napinaniu mięśni w sprawie Kosowa. Po wcześniejszej, „kozackiej” szarży Rosji na lotnisko w Prisztinie, po jej straszeniu użyciem broni atomowej i wybuchem trzeciej wojny światowej, znów zaczęto mówić o „otwarciu nowego rozdziału” w dialogu z Rosją. Mimo, że Jelcyn nie wywalczył rosyjskiej strefy na Bałkanach, zgodził się uczestniczyć w misji pokojowej w Kosowie razem z Amerykanami, Brytyjczykami, Francuzami i Niemcami. Ówczesne porozumienie nie było jednak żadnym „nowym otwarciem”, lecz efektem rozgrywki, w której każda ze stron miała inne cele.
Prócz szczytu „G7+1” odbył się w Kolonii szczyt UE, na którym Berlin i Paryż po raz pierwszy usiłował przeboksować koncepcję powołania „ministra spraw zagranicznych Europy”. Choć ich propozycja przeszczepienia „zbrojnego ramienia” UZE do UE i wtedy nie spotkała się z entuzjazmem, nieco później w langwedockiej Tuluzie francusko-niemiecki tandem popchnął do przodu sprawę eurokorpusu. Biały Dom, gdzie bacznie obserwowano te poczynania, nie miałby nic przeciw silnej Europie, ale bynajmniej nie pod komendą Francji i Niemiec, czy przede wszystkim Niemiec. W bliskiej socjaldemokratom Fundacji im. Friedricha Eberta zrodziły się plany, popularyzowane przez nią wśród europejskich polityków, które w istocie zmierzały do przekształcenia Unii Europejskiej w „Stany Zjednoczone Europy”, choć nie nazwano tego po imieniu. Rozpowszechniany wówczas dokument sugerował m.in. zjednoczenie transportów wojskowych w jednej organizacji European Air Transport Command, która miała zastąpić wojskowe jednostki transportowe krajów UE „we wszelkich ich zadaniach tzn. włącznie z kształceniem, treningiem, utrzymaniem i logistyką”, a także utworzenie Europejskiej Akademii Militarnej, wspólnej Kwatery Głównej Marynarki Bałtyckiej oraz - co najważniejsze - niezależnej Rady Ministrów do Spraw Wojskowych.
Jak odnotowano w tym opracowaniu, mniejsze państwa UE z uwagi na ich „ograniczone możliwości” i tak nie byłyby w stanie zapewnić sobie odpowiedniego zabezpieczenia i obrony, powinny „wyspecjalizować się w niszowych umiejętnościach”. Każdy powinien znać swoje miejsce. Autorzy tego planu dla Europy postulowali powołanie europejskiego ministra obrony i armii europejskiej z prawdziwego zdarzenia. Rzecz jasna, prymat w niej należałby się Niemcom. Ten kotlet odgrzewany jest i dzisiaj, choć w różnych formach i przez różnych polityków, nie tylko lewicy. Jak długo wątpliwości Brytyjczyków co do francusko-niemieckich starań o wojskowe „usamodzielnienie Europy” podzielali Belgowie, Holendrzy czy Duńczycy, nie mówiąc o proamerykańskich państwach środkowowschodniej Europy, projekty w rodzaju propagowanego przez Fundację Eberta można było włożyć między bajki. Zwłaszcza, że - jak wypalił bez ogródek były sekretarz generalny NATO George Robertson:
Europa jest niedorozwinięta pod względem wojskowości.
Delikatnie powiedziane. Prezydent Jacques Chirac należał do ostatnich szefów państw zachodniej Europy, którzy kiedyś nosili wojskowy mundur (skończył Szkołę Kawalerii i uczestniczył w kolonialnej wojnie algierskiej), ale nawet za jego czasów modernizacja francuskiej armii sprowadzała się do skrócenia obowiązkowej służby wojskowej i redukcji liczby poborowych z ćwierci miliona do 80 tys. rekrutów. O zniesieniu obowiązkowego poboru i zmniejszeniu armii o prawie połowę postanowili również Włosi, na armie zawodowe zdecydowali się Belgowie, Holendrzy, Hiszpanie i Portugalczycy, także w RFN Bundeswehra składa się od 2011r. z zawodowców (w niemieckiej armii pracuje 185 tys. Żołnierzy).
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Strona 2 z 3
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/307073-duch-euroarmii-czyli-jak-zdestabilizowac-nato-i-stworzyc-formacje-wojskowa-z-ograniczona-odpowiedzialnoscia-i-sloma-w-lufie?strona=2
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.