Państwo prawa, „rebelia” i suwerenność – czyli o tezach Kaczyńskiego

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. PAP/Kamiński
Fot. PAP/Kamiński

Warto słuchać niewiecowych wystąpień Jarosława Kaczyńskiego. Mniej jest w nich irytującej powstańczo-konfederackiej retoryki, więcej substancji i spokojnego wykładania racji. Dotyczy to także niedawnego przemówienia prezesa PiS podczas zjazdu warszawskiego okręgu partii.

Pojawiło się w nim kilka istotnych wątków, z których szerzej przebił się bodaj tylko jeden, i to w mocno zwulgaryzowanej postaci: kwestia „rebelii”. Wrócę do niego dalej.

Najistotniejsze było jednak rozróżnienie, jakiego Kaczyński dokonał pomiędzy demokratycznym państwem prawa a państwem prawa bezprzymiotnikowym. Lider partii rządzącej miał oczywiście rację, że są to dwie całkiem inne rzeczy, a przykładów tego można z historii, a nawet czasów obecnych przytoczyć mnóstwo. W tym jednak wypadku Kaczyńskiemu to rozróżnienie posłużyło do uzasadnienia kursu obranego przez rząd PiS przede wszystkim w sprawie Trybunału Konstytucyjnego, ale nie tylko. Z grubsza i w uproszczeniu rzecz biorąc, teza prezesa PiS jest taka, że w demokratycznym państwie prawa, jakim jest według konstytucji Polska, prawo, którego wszyscy są obowiązani przestrzegać, jest pośrednio ustanawiane wolą suwerena poprzez wybieranych przez niego w powszechnym głosowaniu przedstawicieli. Wola ta wyraża się w wyłonieniu określonej większości sejmowej.

To teza efektowna i nietrudno ją rzeczowo uzasadnić oraz znaleźć dla niej poparcie wśród wyborców, jeśli jako kontrę ustawi się organ taki jak TK, niepochodzący z wyboru, a więc niemający za sobą demokratycznej legitymacji, uzurpujący sobie za to prawo do kwestionowania tego, co chcą uchwalić przedstawiciele suwerena, czyli narodu. Należałoby jednak zadać pytanie, czy aby na pewno nie są nam potrzebne żadne hamulce wbudowane w system i czy jesteśmy pewni, że chcemy, aby sejmowa większość mogła sobie zawsze wszystko uchwalić. Ja pewien nie jestem, zawsze bowiem brzmi mi w uszach aforyzm Marka Twaina: „Niczyje zdrowie, wolność ani mienie nie są bezpieczne, kiedy obraduje parlament”. Większość sejmowa, kierując się choćby populistycznymi zapędami własnej klienteli politycznej, może przegłosować rozwiązania uderzające na przykład we własność. Obecna już to zresztą zrobiła, chociażby w postaci ustawy o ziemi. Może też – niekoniecznie obecna, ale powołując się na argumentację Kaczyńskiego – uchwalić ustawy uderzające w suwerenność rodziny albo prawo obywateli do decydowania o własnym życiu.

Co więcej, obecny system nie jest tak naprawdę systemem parlamentarnym. W dużej mierze za sprawą mechanizmu wyborczego nie mamy do czynienia z samodzielnym parlamentem, w którym poszczególni posłowie odpowiadają za swoje poczynania przed własnymi wyborcami i zarazem tworzą od podstaw rozwiązania prawne, jak być powinno. Polityka nie jest kreowana przez ciało ustawodawcze, jakim jest parlament, ale w siedzibie rządu i zarządu partii rządzącej (dotyczy to zarówno obecnego, jak i poprzedniego gabinetu). Projekty kluczowych ustaw nie są przygotowywane w parlamencie, ale w ministerstwach, w dużej części przez urzędników, którzy żadnej legitymacji demokratycznej nie posiadają, nawet jeśli następnie – gwoli uproszczenia procesu ich uchwalania – są przedstawiane jako projekty poselskie. Wszystko to mocno zakłóca mechanizm, o którym mówił Kaczyński i sam prezes PiS świetnie sobie z tego zdaje sprawę.

Oczywiście nie jest sprawny i taki system, w którym wąska grupa sędziów TK jest w stanie zablokować znaczną część zmian, proponowanych przez sejmową większość. Nie jest też jednak dobrze, jeżeli ta większość może sobie uchwalić cokolwiek i tłumaczyć to wolą suwerena. Który przecież nie ma nad posłami żadnej bieżącej kontroli poza aktem wyborczym raz na cztery lata. Proponuję zrobić mój ulubiony eksperyment myślowy i wyobrazić sobie, że rządy w Polsce sprawuje koalicja Nowoczesnej, jakiejś neo-Platformy i, powiedzmy, PSL, i, ochoczo korzystając z wyznaczonego przez Kaczyńskiego kursu, uchwala największe bzdury oraz najdalej idące lewackie rozwiązania społeczne, przez nikogo nie hamowana. Naprawdę tego byśmy chcieli?

Być może dobrym rozwiązaniem byłoby stworzenie możliwości zakwestionowania orzeczeń trybunału – na przykład większością dwóch trzecich czy nawet czterech piątych głosów wszystkich posłów, dzięki czemu mało prawdopodobne byłoby, aby takie orzeczenie była w stanie obalić samotnie partia mająca większość. Nie byłoby ono zatem ostateczne, ale też nie byłoby łatwe do uchylenia i trzeba by w tym celu szukać porozumienia z innymi siłami.

12
następna strona »

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych